poniedziałek, 2 października 2017

15. Odpowiedzi

Ocknęłam się. Pierwszą rzeczą, jaką poczułam nim jeszcze otworzyłam oczy, było niewysłowione zimno. Ze szpary w drzwiach auta sączyło się mętne światło.
-    Gdzie jesteśmy? – spytałam, podnosząc się do pozycji siedzącej.
-    Na Danilli – odparł brunet.
Niczym oparzona doczołgałam się do drzwi ciężarówki i wyjrzałam na zewnątrz. Niewielki wycinek krajobrazu, który byłam w stanie dostrzec, faktycznie był doszczętnie przykryty śniegiem. W niewielkiej odległości od nas jechała ciężarówka prowadzona przez Fabiana. Za nim jechało kilka innych, a sądząc po odgłosach kilka pojazdów znajdowało się również przed nami.
Gdy już nacieszyłam oczy widokiem obcej planety, która na dobrą sprawę nie różniła się jakoś wybitnie od ziemi, wróciłam na swoje miejsce obok Radforda. Bez dłuższego zastanowienia wyjęłam z plecaka czapkę, szalik i rękawiczki i założyłam je.
-    Jak to się stało, że nic nie pamiętam, jeśli chodzi o przechodzenie przez portal? Byłam bardzo ciekawa, jakie to uczucie… - zaczęłam.
-    Oczywiście zemdlałaś, nie byłem w stanie cię wybudzić przez dobre pół godziny. Może miałaś jaką wizję?
-    Na to wygląda. – W tym momencie przypomniałam sobie swój sen. Faktycznie, musiała to być kolejna wizja.
-    Co widziałaś? – spytał chłopak.
Zamyśliłam się przez chwilę.
-    Trojaczki są zamknięte w celi razem z McAllenem. Casper ich pilnuje.
-    Świetnie! – Radford ucieszył się. Po chwili odchrząknął ostentacyjnie. – To znaczy… dobrze, że widziałaś to w wizji, to ułatwi sprawę. Pamiętasz może, jak wyglądała ta cela?
-    Jasne – odparłam. – Ściany z kamienia, wysokie na 3,5 metra, podłoga z drewna, metalowe kraty z jednej strony, niskie okna osadzone przy samym suficie na jednej ze ścian, kilka wolnych par kajdan, cztery oczywiście zajęte.
-    Nie było z nimi Jasmine?
-    Nie – odpowiedziałam.
W chwili, gdy ciężarówka nagle podskoczyła na kamieniu, Radford wziął mnie w objęcia i przycisnął do siebie.
-    Faktycznie się przydałaś – szepnął, głaszcząc mnie po głowie.
-    Dzięki – odparłam. – Skąd te czułości?
Chłopak zignorował moje pytanie.
-    Teraz wiem dokładnie, gdzie oni są. Z twojej poprzedniej wizji domyślam się, że Jass przetrzymywana jest w pałacu w Tirade. Wiesz, to tam właśnie znajduje się jej zbrojownia. W takim razie najpierw odbijemy trojaczki, a potem wszyscy postaramy się uwolnić Jass.
-    A McAllen? Wiesz może, co on ma z tym wszystkim wspólnego? Jest po naszej stronie?
Radford zamyślił się przez chwilę.
-    I tak, i nie. Właściwie to nie jest po niczyjej stronie. Można powiedzieć, że jest przestępcą. Gdybym to ja był u władzy i dostałbym go w swoje ręce, też wsadziłbym go za kratki. Nie mniej jednak sądzę, że jemu też powinniśmy pomóc się uwolnić.
-    A co takiego zrobił, że jest przestępcą? To przez to, że ukradł to coś, o czym kiedyś rozmawialiście? – spytałam.
-    Masz na myśli Kryształową Stelę? Tak, to właśnie dlatego. On i jego brat wykradli ją wiele lat temu. Szczęśliwie Stela nie będzie służyła każdemu, kto wejdzie w jej posiadanie, inaczej z całą pewnością byłoby już po nas – odparł chłopak.
Radford wypuścił mnie z objęć i głęboko nabrał powietrza.
-    A czym jest stela?
-    Mógłbym powiedzieć, że to taka różdżka, jednak to bardzo ogólne wytłumaczenie. Różdżki wzmagają siłę rzucanych zaklęć, natomiast stele służą do rysowania znaków runicznych. Są to bardzo potężne znaki, a ich siła wzmaga się w zależności od tego, jaka stela została użyta do ich stworzenia. Za pomocą Kryształowej Steli można by przykładowo wysadzić planetę, trzeba tylko znać odpowiedną runę.
-    Słyszałam, że Stela zaginęła. Rozmawiali o tym w mojej wizji – wtrąciłam się.
-    Fakt. Szukali jej wysłannicy Patricka. My też jej szukaliśmy, gdy Henry został porwany, ale bez efektów. Musiał ją gdzieś dobrze schować, nie mogła tak po prostu zaginąć. Wątpię, żeby ukradł ją ktoś z ziemi, zwłaszcza że zawsze nosił ją ze sobą w postaci tego swojego nieodłącznego wskaźnika do tablicy… Naprawdę zapadł się pod ziemię.
Serce zabiło mi z siłą młota pneumatycznego. Po omacku sięgnęłam do plecaka i odnalazłam w nim wskaźnik profesora McAllena.
-    Mówisz o tym? – spytałam, zamykając wskaźnik w dłoni Radforda.
Chłopak aż podskoczył z wrażenia.
-    Skąd to masz!? – krzyknął.
-    Znalazłam, faktycznie go zgubił. Leżał w śmieciach w miejscu, w którym go porwano.
Radford nie odpowiadał przez chwilę. Zapewne układał sobie to wszystko w głowie. Domyślam się, że to, że wszedł w posiadanie wskaźnika, który – jak się okazało – był potężnym, magicznym artefaktem, rzucało nowe światło na całą sprawę. Być może obmyślał plan, jak użyć jej do walki z Patrickiem?
Przez krótką chwilę byłam z siebie naprawdę dumna. Byłam na Danilli od niespełna godziny, a już drugi raz się do czegoś przydałam. Może to wszystko nie było tak do końca bez sensu? Może los dokładnie tak to sobie zaplanował i chciał, żeby to się tak skończyło? Może naprawdę to wszystko nie stało się bez powodu?
-    W takim razie najpierw odbijemy Jasmine – zakomunikował brunet.
-    Skąd ta zmiana planów? – spytałam.
-    To dlatego, że istnieje spora szansa, że Jasmine będzie w stanie użyć Kryształowej Steli, a z taką bronią po naszej stronie nie ma szans, aby coś nam się nie udało. – Chłopak znów odchrząknął. – Nie sądziłem, że to powiem, ale cieszę się, że przyjechałaś tu ze mną.
Uśmiechnęłam się, mimo iż wiedziałam, że Radford nie będzie w stanie tego zobaczyć.
-    Dzięki.
Nie minęła chwila, kiedy poczułam, jak ciężarówka zwalnia i zjeżdża na bok. Znów podeszłam do drzwi. Widziałam, jak samochody wymijają nas jeden za drugim. Staliśmy tak przez dłuższą chwilę. Gdy odgłosy aut zupełnie ucichły, drzwi wreszcie się otworzyły, a ja zobaczyłam krajobraz Danilli w pełnej okazałości. Nie byłabym jednak w stanie opisać go zbyt barwnie. W zasięgu mojego wzroku widziałam tylko wzgórza i doliny pokryte śniegiem. Gdzieniegdzie dało się dostrzec pojedyncze kępki drzew iglastych. Właściwie to poczułam się trochę zawiedziona. Danillia nie różniła się zbytnio od Bieguna Północnego. Chociaż gdyby się tak zastanowić, to czego się spodziewałam? Ogromnych zamków ze strzelistymi wieżami? Malowniczych wiosek pachnących świeżym pieczywem? Pegazów latających między chmurami?
Było jednak coś w krajobrazie tej planety, co sprawiało, że nie miałam wątpliwości, że nie znajduję się już na Ziemi. Mimo iż noc jeszcze nie zapadła, na niebie malowały się zarysy dwóch księżycy. Widok ten był nieziemski i przez dłuższą chwilę nie mogłam oderwać wzroku od kolistych kształtów na niebie.
-    Dwa księżyce? – rzuciłam pytającym tonem. Pytanie to nie było właściwie skierowane do nikogo, zostało wypuszczone w eter, przechwycił je jednak kierowca ciężarówki.
-    Właściwie to trzy – odparł mężczyzna z uśmiechem. – Pozostałego jeszcze nie widać.
Nie odpowiedziałam, a jedynie kiwnęłam głową, wciąż nie odrywając wzroku od błękitnego sklepienia.
-    Bardzo dziękujemy za podwózkę – rzucił Radford i zeskoczył z pojazdu.
-    Dziękujemy – zawtórowałam chłopakowi, starając się przy tym mówić po almightiańsku w sposób jak najbardziej naturalny.
Mój towarzysz rozłożył zwitek papieru, który okazał się być mapą obejmującą kilka najważniejszych punktów na planecie. Była na niej zaznaczona Brama, jak i również kilka pokaźnych pałaców i rozległych wiosek.
-    Gdzie teraz jesteśmy? – Radford wyciągnął mapę w stronę kierowcy.
-    Tutaj – odparł Almightianin, wskazując palcem punkt na mapie. – Myślę, że najrozsądniej będzie, jak udacie się teraz do Azylu. Tam zaczerpniecie informacji i odpoczniecie.
-    Taki był plan – odpowiedział Radford. – W takim razie nie będziemy cię dłużej zatrzymywać.
-    Powodzenia.
Kierowca wrócił do pojazdu, po czym odjechał, zostawiając nas samych w samym środku lodowej pustyni. Radford kiwnął głową na znak, abym poszła za nim. Zboczyliśmy z utorowanej przez koła ciężarówek ścieżki i zaczęliśmy przedzierać się przez wysokie na pół metra zaspy białego puchu.
-     Na nasze szczęście jesteśmy całkiem blisko Azylu, to nie więcej niż godzina drogi stąd.
-     Jesteś pewien, że będziemy tam bezpieczni? – upewniłam się.
-    Pewnie, spodoba ci się tam. Tak przynajmniej uważam. Nigdy tam nie byłem, ale Fabianowi zdążyło się nie raz odwiedzić to miejsce. Mówił, że jest tam całkiem sympatycznie.
-    Hmm… - mruknęłam, wyrażając tym samym swoją niepewność.
Radford spojrzał na mnie. Jego policzki nabrały lekko różowej barwy, a oczy powoli odzyskiwały swój naturalny kolor.
-    Hej, to chyba ostatnia rzecz, jaką powinnaś się teraz przejmować, wiesz? – zagadnął z uśmiechem. – Lepiej martw się o to, jak i czy w ogóle wrócisz na Ziemię.
Nie odpowiedziałam. Przez dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu. Chciałam poświecić najbliższą godzinę na podziwianie widoków, jednak silny wiatr i zbliżający się zmrok skutecznie mi to utrudniały. A nawet gdyby nie to, to i tak krajobraz nie był zbyt różnorodny. Wszędzie tylko śnieg i uboga roślinność.
Po pewnym czasie na horyzoncie ujrzałam coś interesującego. Było to wzgórze z wodospadem, który wpadał do stosunkowo wąskiej rzeki. Zdziwiło mnie to, że mimo tak niskiej temperatury zachowała się tutaj woda w postaci płynnej. Może ona też była w jakimś stopniu magiczna?
-    Jesteśmy prawie na miejscu – rzucił Radford, gdy podeszliśmy bliżej wodospadu.
-    Ok – nauczona wcześniejszymi doświadczeniami, postanowiłam nie roztrząsać, czym miałoby być rzeczone miejsce.
Nie zadawałam pytań. Wraz z Radfordem podeszliśmy do ściany wody. Obawiałam się najgorszego, jednak szczęśliwie okazało się, że za błękitną zasłoną znajduje się wejście do jaskini. Dopiero gdy weszliśmy wystarczająco głęboko, na ścianach zaczęły pojawiać się pochodnie. Nie minęło kilka minut, a dotarliśmy do niewielkich, kamiennych drzwi.
-    To tutaj? – spytałam.
-    Tak, jesteśmy na miejscu.
Radford zapukał. Usłyszałam, jak w środku ktoś się poruszył. Drzwi uchyliły się, a za nimi ukazał się postawny mężczyzna.
-    Kim jesteście? – spytał, jednocześnie wyciągając dłoń w naszą stronę, jakby na przywitanie.
Radford jednak wiedział doskonale, że na Danilli ten gest należy interpretować nieco inaczej. Zdjął opaskę z nadgarstka i pokazał almightianinowi swój znak. Mężczyzna przyglądał się mu przez dłuższą chwilę.
-    Książę Radford – rzucił jakby od niechcenia. – I..? – dodał, patrząc na mnie.
-    Ziemianka – odparłam.
Wyciągnęłam w jego stronę oba nadgarstki. Mężczyzna chwycił je, a w jego oczach dało się dostrzec niedowierzanie.
-    Niebywałe… - mruknął pod nosem, po czym przesunął się z wejścia, tak, żebyśmy mogli wejść do środka. – Wejdźcie, zapraszamy.
Almightianin przez dłuższą chwilę prowadził nas przez długi korytarz.
-    Nie musisz mi opowiadać swojej historii, Wasza Wysokość. Nie trudno się domyśleć, co się stało. Jak pewnie wiesz, mamy swoich informatorów w Jernese i wiemy, że Patrick sprowadził tu Twoje rodzeństwo. Widzę, że chcesz im pomóc, ale w takim razie po co ci ziemianka?
-    Jest ziemianką, ale to czy jest człowiekiem, pozostawia pewne wątpliwości – odpowiedział Radford.
-    Sądzisz, że może być Dzieckiem Prawdy? – spytał mężczyzna.
Radford zatrzymał się na chwilę. Wydawał się zaskoczony.
-    Sądziłem, że to tylko stara legenda – rzucił.
-    Legenda może i tak, ale dziadek Prawda mieszka tu z nami i ma się całkiem dobrze. Co prawda postradał już większość zmysłów, ale wciąż można z nim porozmawiać.
-    Jeśli masz rację… to Elisabeth faktycznie może być Dzieckiem Prawdy.
-    Kim jest Dziecko Prawdy? – wtrąciłam się.
Almightianin spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
-    Nauczyłeś ziemiankę mówić po almightiańsku, Wasza Wysokość? – spytał.
-    Nie – odparł mój przyjaciel. – Sama się w jakiś sposób nauczyła. – Po tych słowach spojrzał na mnie. – Właściwie to nie pamiętam dokładnie tej legendy, słyszałem ją dawno temu. Może zechciałbyś ją opowiedzieć?
-    Ja chyba nie jestem odpowiednią osobą, ale myślę, że na miejscu znajdzie się niejeden chętny. – To mówiąc, mężczyzna otworzył kolejne drzwi, które napotkaliśmy na drodze.
Ze środka pomieszczenia i dało się słyszeć różne, ludzkie i nie do końca ludzkie głosy. Poczułam też zapach ciepłego pieczywa. Właściwie to wewnątrz było naprawdę ciepło, zapewne z racji kilku rozpalonych kominków pod każdą ze ścian.
Nasz towarzysz wszedł do środka jako pierwszy.
-    Mamy gości – krzyknął. – Książę Radford i jego towarzyszka, ziemianka.
Po tych słowach na krótką chwilę zapanowała cisza. Obecne tu istoty przyglądały się z podobnym zainteresowaniem zarówno mi, jak i mojemu przyjacielowi. Nieśmiało spuściłam wzrok.
-    Jak się nazywasz, ziemianko? – krzyknął ktoś z drugiego końca pomieszczenia, i to w języku angielskim. Nie odpowiedziałam, a jedynie spojrzałam na Radforda. Ten uśmiechnął się, dając mi tym samym znak, że nie mam się czego obawiać.
-    Nazywam się Elisabeth – odparłam po almightiańsku.
Ta sama osoba poderwała się z miejsca i podeszła do nas. Była to postawna, starsza kobieta o szarych włosach. Ujęła moje dłonie i spojrzała na moje nadgarstki, po czym skierowała wzrok na moja twarz.
-    Jesteś strasznie podobna do kogoś… - kobieta zamyśliła się przez chwilę.
Pociągnęła mnie za rękę, więc mimo woli musiałam pójść, a właściwie pobiec za nią. Podprowadziła mnie do stołu, za którym siedziało kilka osób. Wszyscy wyglądali bardzo sympatycznie jak na kryminalistów, zbiegów i wygnańców.
-    Nie przypomina wam ona kogoś? – spytała.
-    No pewnie! – odparł mężczyzna o śnieżnobiałej cerze, którego charakterystyczną cechą wyglądu były zajęcze uszy. – Hej, zawołajcie Grega! – krzyknął.
Jakaś kobieta stojąca w rogu pomieszczenia zniknęła za ścianą.
Serce waliło mi jak w kamieniołomie. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Nie codziennie mam w końcu okazję porozmawiać z mieszkańcami innej planety. Przez dłuższą chwilę patrzyłam na grupkę almightian w bezruchu i nie odzywałam się ani słowem.
-    Greg? Co ty opowiadasz, Sue, wcale nie są podobni. Tylko ci się tak wydaje, w końcu oboje się z Ziemi.
Jako że moje serce nie było w stanie już bardziej przyspieszyć, dla odmiany zakręciło mi się w głowie. Poczułam, jak miękną mi kolana. Wykorzystując resztki równowagi, usiadłam na krześle.
W tym samym czasie Radford pewnym krokiem przemaszerował przez pomieszczenie i wymienił uścisk dłoni z rudowłosym chłopakiem mniej więcej w naszym wieku.
-    Jest tu jeszcze ktoś z Ziemi? – spytałam lekko łamiącym się głosem.
-    Jasne, jest tu kilka osób. Chociaż w większości są to almightianie, którzy przez jakiś czas przebywali na Ziemi. Poza tobą mamy tu tylko jednego człowieka… tak jakby – odparła kobieta, którą wcześniej nazwano Sue.
-    Co to znaczy „tak jakby”? – spytałam.
Nie dane mi było jednak poznać odpowiedzi. Z oddali usłyszałam znajomy głos, na dźwięk którego bez dłuższego zastanowienia poderwałam się z miejsca. Zza ściany wyłoniła się znajoma postać.
-    Tato! – krzyknęłam. Poczułam, jak moja twarz zalewa się łzami. Czym prędzej pobiegłam w stronę ojca i bez skrupułów wtuliłam się w jego szeroką pierś.
Mężczyzna przed dłuższą chwilę nie poruszał się. Dopiero po pewnym czasie przesunął dłonią po moich włosach i ramionach, by po krótce objąć mnie w pasie i przycisnąć do siebie. Poczułam, jak łzy spływają na moje ramie.
-    Co ty tu robisz, Elisabeth? – spytał przez łzy.
Nie odpowiadałam przez dłuższą chwilę. Łkałam, wtulona w ramiona ojca. Poczułam się zupełnie jak pięcioletnia dziewczynka, którą byłam, gdy dowiedziałam się o jego rzekomej śmierci.
Kątem oka dostrzegłam, jak za nim pojawił się kolejny mężczyzna. Bez najmniejszych trudności rozpoznałam w nim postać z rysunku znalezionego w notatkach ojca. Prawdopodobnie razem tu przybyli.
-    Kim jest ta młoda dama, Gregory? – spytał. Jego głos był niski i zmysłowy.
-    To Elisabeth – odparł, nie wypuszczając mnie z objęć.
-    Twoja córka?
Mój ojciec nie odpowiadał. Jego przyjaciel przyglądał się nam przez dłuższą chwilę, a na jego twarzy malował się szczery uśmiech. Po pewnym czasie jednak położył dłoń na ramieniu mojego ojca i delikatnie odsunął go ode mnie.
-    Widzę, że macie sobie wiele do wyjaśnienia. Może usiądziemy przy stole i napijemy się czegoś ciepłego?

* * *

-    Muszę przyznać, chłopcze, że nie mam pojęcia, czy powinienem być na ciebie zły, czy ci dziękować. – Mój ojciec zwrócił się do Radforda.
-    Co ma Pan na myśli? – odparł chłopak.
-    Z jednej strony postąpiłeś bardzo nierozsądnie, zabierając ją tutaj. Mimo to można by rzec, że wszyscy tu na nią czekaliśmy, więc tak naprawdę spełniłeś dobry uczynek.
Radford zmieszał się. Widać było, że nie miał pojęcia, co odpowiedzieć, wlepił więc wzrok w stojący przed nim kubek czegoś, co wyglądem i zapachem przypominało herbatę.
-    Na mnie? – wtrąciłam się.
-    O tak, na ciebie. Domyślam się, że nie znasz legendy o Dziecku Prawdy?
-    Nie, nie znam – odparłam.
-    W takim razie najwyższy czas, żebyś ją poznała.
Mój ojciec poprawił się na prześle. Jego towarzysz upił łyk napoju. Dostrzegałam jakąś dziwną więź między nimi, jednak w tym wypadku postanowiłam trzymać swój yaoistyczny szósty zmysł na wodzy i zignorować ten fakt.
-    W pierwszej kolejności chciałabym się dowiedzieć, skąd się tutaj wziąłeś, tato. Dlaczego upozorowałeś własną śmierć? – spytałam. Mężczyzna odpowiedział pobłażliwym uśmiechem.
-    Tak się składa, że te historie są bardzo ze sobą połączone, więc pozwól, że zacznę od początku. – W tym momencie odchrząknął. – Wiele, wiele lat temu na Ziemię przybył Almightianin imieniem Prawda. Musisz jednak wiedzieć, że od dawien dawna almightianie nie mogą podróżować na Ziemię bez zezwolenia. On jednak przedostał się tam bez zgody króla. Gdyby tego było mało, na Ziemi poznał kobietę, która skradła mu serce. Przez pewien czas żyli razem w szczęściu i miłości i razem ze swoim jedynym dzieckiem tworzyli doskonałą rodzinę. Po pewnym czasie jednak wysłannicy króla odnaleźli Prawdę i zabrali go z powrotem na Danillię. Za popełnione przestępstwa, czyli podróż na Ziemię i kontakt z człowiekiem, został skazany na okrutne męki. Ówczesny władca rzucił na niego klątwę, która miała sprawić, że dopóki jego dziecko lub którekolwiek z jego potomków nie odnajdzie go na Danilli, nie umrze. Mogłoby się wydawać, że to całkiem przyjemna klątwa, jednak w tym momencie dziadek Prawda ma niespełna 700 lat i dawno już stracił chęci do życia.
-    Czy zmierzasz do tego, że oboje jesteśmy jego potomkami? Skoro tak, to powinien móc umrzeć już po spotkaniu z tobą – wtrąciłam się.
-    Masz rację, jednak to nie takie proste. Ta zdolność… że tak powiem… jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Sęk w tym, że jest dosłownie przekazywana, a nie dziedziczona. To znaczy, że aby dziadek Prawda mógł wreszcie opuścić ten świat, musi pojednać się ze swoim najmłodszym potomkiem. W moim przypadku to nie zadziałało, ponieważ miałem już dziecko. Domyślam się, że ty jeszcze nie masz dzieci? – spytał z sugestywnym uśmiechem na twarzy.
-    Nie mam – odparłam. – A skąd możemy mieć pewność, że to właśnie my jesteśmy jego potomkami? – spytałam.
-    Na to pytanie sama powinnaś już znać odpowiedź – odpowiedział. – Radfordzie, czy nie zauważyłeś w mojej córce czegoś innego, czegoś nieludzkiego?
Mój przyjaciel przyglądał mi się przez krótką chwilę.
-    Właściwie to ostatnimi czasy zacząłem zauważać, że Elisabeth w takim samym stopniu podobna jest do ludzi, jak i do almightian. Nie miała trudności z przyswojeniem naszego języka, jej łzy właściwie nie mają smaku, działają na nią runiczne symbole, ma szeroko pojętą zdolność widzenia… a w jej krwi wyczuwalny jest posmak detranum.
W tym momencie mój ojciec rzucił Radfordowi mordercze spojrzenie. Chłopak wyprostował się niczym oparzony.
-    Nie próbowałem jej zabić, nic z tych rzeczy. Po prostu… chciałem się upewnić, od dawna czułem, że jest w niej coś innego.
Mężczyzna nie był usatysfakcjonowany tą odpowiedzią, jednak postanowił nie roztrząsać tego tematu.
-    Teraz rozumiesz, Lizz? Jeśli chciałabyś sprecyzować to, kim jesteś, to mam dla ciebie odpowiedź. Jesteś almightianką z przesileniem na człowieka.
Wraz z Radfordem wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Chyba jeszcze sporo wody upłynie, nim dotrze do mnie to, czego się dzisiaj dowiedziałam. Jesteśmy tu niespełna jeden dzień, a już zdążyłam poznać odpowiedzi na masę dręczących mnie pytań. Co się stało z moim ojcem? Jak to możliwe, że wciąż mogę z nim rozmawiać, mimo iż już dawno niema go wśród żywych? Skąd się biorą te wizje? Kim tak naprawdę jestem?
Teraz sytuacja nieco się rozjaśniła, wciąż jednak brakuje kilku elementów układanki. Czuję jednak, że teraz mam je już na wyciągnięcie ręki. Czyżby właśnie udało mi się rozwiązać rzeczoną tajemnicę, zgodnie z wolą mojego ojca?
-    Domyślam się, że twoją zdolnością jest telepatia, tato.
Mężczyzna uśmiechnął się i skrzyżował ręce na piersi.
-    Masz absolutną rację, kochanie – odparł.
-    O tak! – wtrącił się przyjaciel mojego ojca. – Ta jego telepatia jest straszna! Ilekroć chcę położyć się spać, zawsze słyszę w głowie: „Victor, śpisz? Victor, chodź, napijmy się czegoś.”. Naprawdę, zero prywatności. Widzisz te wory pod oczami? – W tym momencie wskazał palcami na twoją twarz. – Nie mam ich bez powodu.
Razem z Radfordem zaśmialiśmy się, a mój ojciec poklepał Viktora po ramieniu.
-    Zawsze masz prawo odmówić, wiesz, Victorze? – rzucił roześmiany głosem.
-    Prywatność to jedno, ale alkohol to drugie. Alkoholu się nie odmawia.
-    Święta racja – powiedział Radford.
Westchnęłam głęboko. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w roześmianą twarz ojca. Dokładnie takiego go zapamiętałam, właściwie to wcale się nie zmienił. No, może poza tym, że na jego głowie zaczęły pojawiać się już siwe włosy, a w kącikach oczu dało się dostrzec kurze łapki. Poza tymi szczegółami nadal tryskał energią i dobrym humorem.
-    To może teraz powiesz mi, w jaki sposób upozorowałeś własną śmierć i jakim cudem tobie udało się tutaj dostać?
Mężczyzna spoważniał.
-    Victor był pracownikiem Instytutu. Poznaliśmy się podczas jednej z jego podróży na Ziemię i zaprzyjaźniliśmy się. Po pewnym czasie zacząłem coś podejrzewać. Victor opowiedział mi legendę o Dziecku Prawdy, a ja udałem się z nim na Danillię w nadziei, że może będę mógł jakoś pomóc. W końcu całe życie pragnąłem właśnie tego. A z tą śmiercią to właściwie czysty przypadek. Miałem wypadek samochodowy. Nic mi się nie stało, za to kierowca drugiego auta zginął na miejscu. Jego zwłoki były zupełnie nie do poznania… umieściłem je więc przy moim aucie, ubrałem w moje ubrania, zostawiłem wszystkie swoje rzeczy… I bez chwili zwłoki udałem się z Victorem na Danillię.
Skrzyżowałam ręce na piersi.
-    Nie przemyślałeś tego, prawda? Dlaczego nam o tym nie powiedziałeś? Przecież… jakoś byśmy to zrozumiały. Wiesz, ile się z mamą przez ciebie wycierpiałyśmy? – Starałam się, aby mój głos nie brzmiał zbyt pretensjonalnie, jednak nie jestem pewna, czy mi się to udało. To stara sprawa, rana w moim sercu już dawno się zabliźniła, nie zmienia to jednak faktu, że to wszystko mogło potoczyć się inaczej.
-    Lizz, wiesz, że to nie takie proste. I tak byście przecież nie uwierzyły, że wybieram się na inną planetę. Poza tym gdyby okazało się, że legenda o Dziecku Prawdy jest prawdziwa, to gdybym ci powiedział, straciłaby swoją moc i należałoby czekać na kolejnego potomka, który dostanie się tutaj zupełnie nieświadomy – odparł ojciec.
-    No ale… to i tak nie w porządku z twojej strony…
-    A ty ilu osobom powiedziałaś o tym, że się tu wybierasz? – rzucił.
-    Jedna osoba wie na pewno – wtrącił Radford. – Mój chłopak, Nathaniel. Jest człowiekiem, mimo to zna nasz sekret.
Victor i mój ojciec popatrzyli na Radforda zniesmaczeni, co uspokoiło moją wyobraźnię odnośnie ich wzajemnych stosunków. Widząc to, mój przyjaciel wstał od stołu.
-    To ja może póki co nie będę przeszkadzać? Macie sobie pewnie jeszcze sporo do wyjaśnienia – powiedział.
-    Ja też póki co sobie pójdę – dodał Victor. – Wasza Wysokość, możesz pójść ze mną? Jestem ciekaw, co działo się na Ziemi przez te ostatnie kilka lat.
-    Jasne – odparł Radford, nie kryjąc zaskoczenia.
Oboje skierowali się w stronę wyjścia, ja natomiast znów wlepiłam wzrok w twarz mojego rodzica. Ten odprowadził wzrokiem swojego towarzysza, by po krótkiej chwili znów spojrzeć na mnie.
-    Co słychać u mamy? – spytał głosem tak zwyczajnym, jak gdyby pytał mnie właśnie jak było w szkole.
Spuściłam wzrok. Przez myśl przeszło mi pytanie, czy nadal ją kocha? Czy przez tyle czasu nie zapomniał o niej? Może znalazł sobie tutaj kogoś innego? W końcu i tak nie zamierzał wracać, więc zrozumiałym byłoby to, że na nowo ułożył sobie życie.
-    Nie jestem pewna, czy chcesz to wiedzieć… - odparłam.
Ojciec wyraźnie się zaniepokoił.
-    Wszystko z nią w porządku? Jest zdrowa? – dopytywał się.
-    Tak, czuje się dobrze. Sęk w tym, że… - Zastanowiłam się przez chwilę. Czy istnieje jakiś sposób, w jaki mogę przekazać te wieści i aby go to nie zabolało? Po dłuższych przemyśleniach doszłam do wniosku, że nie. – Niedawno znów wyszła za mąż i jest w ciąży.
Siedzący przede mną mężczyzna był zaskoczony i smutny jednocześnie. Widać było ból w jego oczach. Czyli jednak wciąż ją kochał.
-    To… dobrze – rzucił łamiącym się głosem. – W takim razie mam nadzieję, że jest szczęśliwa z tym mężczyzną. Jaki on jest?
-    Jest okropny! – krzyknęłam bez zastanowienia. – Gruby, brzydki, stary, gburowaty… ale mama wydaje się być z nim szczęśliwa.
-    To najważniejsze… - szepnął i spuścił wzrok.
-    A jak u ciebie… jeśli chodzi o te sprawy? – spytałam niepewnie.
-    Nie byłem samotny przez te wszystkie lata, jeśli o to pytasz, ale tak naprawdę twoja matka wciąż jest dla mnie jedyną i największą miłością – odparł. – Możemy zmienić temat? – dodał smutno. – Co u ciebie? Kiedy się ostatnio widzieliśmy, nie chodziłaś jeszcze do szkoły. Jak ci idzie? Dobrze się uczysz?
Uśmiechnęłam się.
-    Naprawdę interesują cię takie rzeczy? Teraz, gdy jesteśmy na Danilli i mamy do uratowania kilka osób?
-    Może to faktycznie nie jest odpowiednia chwila, jednak nie wywiniesz się od tej rozmowy – powiedział z uśmiechem mężczyzna.
Widział ruch warg mojego ojca, jednak nie usłyszałam już jego kolejnych słów. Chwilę później zniknął mi z oczu. Poczułam, że kręci mi się w głowie. Tym razem jednak trwało to przez bardzo krótką chwilę. No tak. Kolejna wizja.
Kilkakrotnie zamrugałam oczami. Ujrzałam przed sobą Radforda oraz Victora. Oboje stali za ścianą wody będącą zasłoną dla wejścia do Azylu. Rozmawiali, paląc przy tym papierosy. Nie słyszałam, o czym mówili, zapewne przez szum wody. Po chwili jednak stało się coś, co niezmiernie mnie zaskoczyło. Victor rozłożył ramiona, a Radford wtulił się w niego w iście przyjacielskim geście. Starszy z nich pogłaskał mojego przyjaciela po głowie i przycisnął go do swojej piersi. Radford nie protestował.
Snów poczułam zawroty głowy. Gdy ustały, otworzyłam oczy. Znów siedziałam przy stole wraz z moim ojcem. Wyglądał na bardzo zaniepokojonego.
-    Lizz, co ci się stało? Przez kilka minut wyglądałaś tak, jakbyś zobaczyła ducha – stwierdził.
-    Miałam wizję - odparłam bez zastanowienia. – Tato, muszę zapytać wprost. Czy Victor jest gejem? – wypaliłam.
-    Nie, absolutnie. Skąd to pytanie? – zdziwił się.
-    Nie ważne – mruknęłam i zamyśliłam się przez chwilę.
Co mogła oznaczać ta sytuacja? Nie wyglądali tak, jak gdyby wcześniej się znali. Poza tym jestem pewna, że mój przyjaciel będzie w stanie dochować wierności Nathanielowi. Wiem, jak na niego patrzy. Domyślam się, co może do niego czuć. Sądzę, ze ostatnią rzeczą, o jakiej myśli, jest zdrada swojego chłopaka z pierwszym lepszym almightianinem.
-    Jak możemy wam pomóc? – Głos mojego ojca wyrwał mnie z zamyślenia.
-    To znaczy? – spytałam.
-    Chcecie kogoś uratować, prawda?
-    Tak, tak. Radford ma jakiś plan, ale nie wiem jeszcze zbyt wiele na ten temat. Chyba chce wykorzystać jakiś element zaskoczenia lub coś w tym stylu…
-    A ty… co ci w ogóle przyszło do głowy, żeby tu przyjeżdżać, co? Gdybyśmy byli teraz na Ziemi, dostałabyś szlaban – rzucił. Po tonie jego głosu wywnioskowałam, że nie żartuje.
Wstałam od stołu, może trochę zbyt gwałtownie. Krzesło przesunęło się z piskiem.
-    Ale nie jesteśmy – powiedziałam. – Chyba nie ma sensu roztrząsać, co tu robię, nie sądzisz? Sam mógłbyś sobie zadać to pytanie.
Odniosłam wrażenie, że zachowałam się trochę niegrzecznie. Niestety, czasem zdarza mi się najpierw mówić, potem dopiero myśleć. Mimo to siedzący przede mną mężczyzna nie wyglądał na urażonego. Z rękoma skrzyżowanymi na piersi przyglądał mi się uważnie, a na jego twarzy malował się uśmiech.
-    Wyrosłaś na piękną dziewczynę, wiesz, Elisabeth? Piękną, mądrą i odważną. Odwaga może trochę nieproporcjonalna do inteligencji, ale i tak jestem z ciebie dumny.
-    Odważna może i tak – odparłam. – Ale na pewno nie piękna.
Uśmiech nie znikał z twarzy mojego ojca.
-    Będziesz musiała porozmawiać z dziadkiem Prawdą, Lizz. – zmienił temat. – Ale jeszcze nie teraz. Najpierw sam z nim porozmawiam i powiem mu, że jego kat wreszcie dotarł na miejsce. Mam nadzieję, że się ucieszy.
Na myśl o tym, że moje pojawienie się tu przyniesie komuś śmierć, poczułam w ustach gorzki smak.
-    Nigdy nie spodziewałam się, że będę robić za anioła śmierci – rzuciłam jakby od niechcenia. – A teraz przepraszam, idę mordować dziewice i gwałcić koty.
Po tych słowach odwróciłam się na pięcie i wyruszyłam na poszukiwania Radforda. Chyba wystarczy mu już tych czułości.

* * *

Kierując się swoją intuicją, postanowiłam nie wspominać Radfordowi o ostatniej wizji. I tak nie wnosiła nic do sprawy. Wraz z moim przyjacielem po raz kolejny byliśmy zmuszeni spędzić noc w swoim towarzystwie. Mimo wyraźnych sprzeciwów ze strony mojego ojca i Victora, dostaliśmy przytulną sypialnię z – o zgrozo – sporym, małżeńskim łożem. Na myśl przywodziła mi ona pokój w Instytucie – tutaj również nie było okien, natomiast palący się kominek nadawał temu pomieszczeniu przytulnego nastroju.
Usiadłam na łóżku i naciągnęłam kołdrę na ramiona. Radford przysiadł obok mnie
-    Tata spytał mnie, czy mógłby nam jakoś pomóc. Myślisz, że przydałby się na coś? – spytałam.
-    No, na pewno bardziej niż ty – odparł.
Szturchnęłam przyjaciela w ramię. Może trochę zbyt mało delikatnie.
-    Żartowałem – sprostował, śmiejąc się. – Pewnie, każda pomoc się przyda, ale nie sądzę, aby mieszanie go w to było dobrym pomysłem. Sama dobrze wiesz, na co się piszesz. Nie gwarantuję ci, że wszyscy wrócimy w jednym kawałku.
-    Może w większej grupie będziemy mieli większe szanse?
-    Niekoniecznie. Chciałbym, aby udało nam się to zrobić niezauważenie. W tej sytuacji im mniej osób, tym większe szanse powodzenia. Tak naprawdę to zastanawiam się, czy powinienem cię zabierać ze sobą.
-    Nie! – krzyknęłam. – Teraz siedzimy w tym razem. Jasmine jest moją przyjaciółką i zrobię wszystko, żeby jej pomóc. Rozumiesz?
-    Nie tylko ona została porwana, pamiętasz? – wtrącił chłopak.
-    Ja przyszłam tu po nią, ty ratuj sobie kogo tam chcesz – odparłam z zawadiackim uśmieszkiem.
Chłopak położył głowę na poduszce, a nogi oparł na moich kolanach. W tym momencie wydawał się bardzo spokojny. Najwidoczniej trochę odetchnął z ulgą. Przez najbliższe kilka godzin nic nam nie grozi. Prawda jest jednak taka, że najgorsze dopiero przed nami.
-    A co, jeśli Fabian ocali trojaczki przed nami? Może niepotrzebnie się fatygujemy? Jechał tą swoją ciężarówką, pewnie już dawno jest na miejscu.
-    O tak, przykuty do ściany razem z całą resztą. Mogę się o to założyć. Sądzisz, że nikt nie zauważył podjeżdżającego pod pałac samochodu? Oczywiście wcale mu tego nie życzę, ale musisz pamiętać, że mamy nad nim przewagę. Wiemy dokładnie, gdzie są trojaczki i Jasmine. I tak się składa, że Tirade, czyli miejsce, gdzie przetrzymywana jest Jazz, jest znacznie bliżej niż Jernese, a to tam na pewno udał się Fabian. Tak czy inaczej, mamy nad nim przewagę. Mamy Stelę i dobry plan.
-    No właśnie – skrzyżowałam ręce na piersi. – Może wreszcie zdradzisz mi plan?
-    To nie tak, że wszystko już sobie obmyśliłem – odparł. – Najważniejsze jest to, że najpierw musimy uratować Jasmine. Z jej pomocą bez problemu odbijemy moje rodzeństwo. Pozostaje tylko jedno, bardzo ważne pytanie…
-    Jakie?
-    Nie mam pojęcia, co teraz dzieje się w pałacu w Tirade. Nawet nie wiem, czy rodzice Jazz żyją, chociaż domyślam się, że nie. Chyba zwyczajnie będę musiał zapytać kogoś o to, jak wygląda sytuacja w Tirade.
-    A czy możesz to zrobić jutro? – spytałam, kładąc się obok niego. – Powinniśmy odpocząć.
Narzuciłam kołdrę na nas oboje. Nie myśląc wiele, położyłam głowę na ramieniu przyjaciela. Nie wiem jak dla niego, ale dla mnie było to całkiem wygodne.
-    Masz rację, wyśpij się. Jutro z samego rana zrobimy ci wstępne przeszkolenie z almightiańskich sztuk walki. Kto wie, może uda się z ciebie wykrzesać jakieś magiczne umiejętności?
-    Wątpię… - odparłam. – Ale wiesz, chodziłam kiedyś na karate, więc bić się umiem.
Radford wyglądał na niepocieszonego.
-    Mam wrażenie, że to może nie wystarczyć – powiedział. – Ale przynajmniej wreszcie wiemy, jakiego jesteś gatunku, no nie? Almightianka z przesileniem na człowieka. Nieźle. To dlatego nie masz żadnych widocznych zdolności. Ale domyślam się, że przy odrobinie pracy mogłabyś wykształcić kolejne przesilenie. To by było super.
-    Skoro jestem almightianką… to czy nie powinnam mieć tego całego znaku, tak jak wy?
Mój towarzysz poderwał się niczym oparzony, zrzucając mnie tym samym z poduszki.
-    Masz rację! – krzyknął. – Jaki mamy dziś dzień?
-    A ja wiem? Straciłam rachubę odkąd uciekłam z domu.
-    Chodzi mi o to, że chyba dzisiaj mamy pełnię księżyców. A to by znaczyło, że jeśli wyjdziemy tej nocy na zewnątrz i jeśli faktycznie jesteś almightianką, twój znak powinien się pojawić.
-    No to na co czekamy? – rzuciłam. – Ubieraj się!

* * *

Dopiero teraz  zdałam sobie sprawę z tego, czym tak naprawdę jest zimno. Po zachodzie słońca temperatura dochodziła do – 60 stopni. Co prawda dzięki pomocy Radforda byłam w stanie wytrzymać tak niskie temperatury, niemniej jednak widziałam, jak wydychane przeze mnie powietrze zamarza na moich oczach, tworzą sople na moich włosach i szaliku.
Wdrapaliśmy się na szczyt wzgórza z wodospadem. Nie było to trudne – nieco z boku mieściły się prowizoryczne schody, które z całą pewnością nie były dziełem matki natury.
-    Jesteś gotowa? – spytał chłopak.
Nadgarstek miałam wciąż ukryty w rękawie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy faktycznie chcę to zrobić. Jeżeli znak się pojawi, będzie on niezaprzeczalnym znakiem na to, że nie jestem człowiekiem. Póki co pozostaje cień szansy, że to wszystko było tylko zbiegiem okoliczności. Może jeszcze mam szansę wrócić do domu i żyć tak, jak wcześniej?
Jednak… przed przeznaczeniem nie ma ucieczki. Jeśli jestem almightianką, powinnam być tego świadoma. Wielka moc, wielka odpowiedzialność i tym podobne. Wszyscy znają tą śpiewkę.
-    Sama nie wiem… - odparłam.
-    Lizz, jeśli zastanawiasz się nad tym, czy to boli, to nie, ani trochę – wyjaśnił Rad.
-    Nie o to chodzi…
-    Więc o co chodzi?
Nie odpowiedziałam. Podciągnęłam rękaw i wychyliłam prawy nadgarstek na działanie światła księżyca, zamykając jednocześnie oczy.
Nie jestem pewna, czy przypadkiem mi się to nie wydawało, ale odniosłam wrażenie, że moja ręka zaczęła robić się dziwnie ciepła. W pewnym momencie nadgarstek zaczął mnie delikatnie swędzić, jednak mimo to nie poruszyłam się.
-    I jak? – spytałam po dłuższej chwili.
-    Gdy otworzyłam oczy, ujrzałam przez sobą zdziwione spojrzenie Radforda.
-    Zamknęłaś oczy?! – krzyknął z wyrzutem. – Ale jesteś głupia. Czegoś takiego nie widzi się co dzień. Pewnie będziesz mieć okazję znów to zobaczyć dopiero, kiedy będziesz miała dzieci.
Niepewnie przeniosłam wzrok na nadgarstek. Symbol, który się na nim pojawił, połyskiwał w świetle księżyca. Wraz z Radfordem przyglądaliśmy się mu przez chwilę. Mój przyjaciel nie krył zaskoczenia. Ja sama odniosłam wrażenie, że mój znak jest równie piękny, jak ten należący do Jasmine. Właściwie to były dość podobne.
-    Potrafisz cokolwiek z tego wyczytać? – spytałam. – Ja się zupełnie nie znam, ale tak ogólnie to mi się podoba.
-    Pierwszą rzeczą, jaką mogę z niego przeczytać, jest to, że nasza misja na pewno się powiedzie. Pisana ci jest ogromna miłość, a ty przecież nawet się jeszcze nie całowałaś.
-    Tak, masz rację, dołuj mnie jeszcze… - mruknęłam.
-    Nie masz się czym przyjmować. Twój znak jest podobny do Jasmine, więc raczej ścieżki waszego życia szybko się nie rozejdą. Masz się z czego cieszyć.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Wzięłam słowa Radforda za dobrą kartę. Nie ukrywam, że bardzo dodały mi one otuchy.
-    No właśnie, a co z twoim znakiem? – spytałam nagle. – Miałeś mi go pokazać.
-    Masz rację. – Mój przyjaciel wyraźnie spochmurniał. – Patrz.
Po tych słowach on również podwinął rękaw. Ku mojemu zdziwieniu, jego znak nie błyszczał już takim samym, srebrzystym światłem. Właściwie to jego poświata była ciemna i smutna. Prawdę mówiąc to cały jego symbol był smutny, wręcz mroczny. Bardzo różnił się od mojego znaku. Nie musiałam studiować żadnych starożytnych ksiąg, aby wyczytać z jego symbolu ból i rozpacz.
Po chwili Radford opuścił rękaw. Spojrzałam na niego smutno.
-    Chyba nie muszę nic tłumaczyć – rzucił.
-    Przykro mi. – To było jedyne, na co było mnie w tym momencie stać.
Nawet nie próbowałam sobie wyobrażać, jak będzie wyglądała nasza przyszłość. Póki co postanowiłam skupić swoją uwagę na tym, co jest tu i teraz. Życie nauczyło mnie, że marzenia się spełniają, tylko trzeba im w tym trochę pomóc. Domyślam się, że z przeznaczeniem jest podobnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz