sobota, 9 czerwca 2012

02. Zbrodnia i kara

-         Skończcie to – mruknęłam nerwowo i obejrzałam się za siebie.
Radford wypuścił z płuc kłąb zatrutego tytoniem powietrza. Z obrzydzeniem odwróciłam głowę, zanosząc się kaszlem. Nathaniel rzucił niedopałek na ziemię, po czym wgniótł go w glebę czubkiem buta.
-         Spokojnie – rzucił Nathaniel, poprawiając rękaw kremowej bluzy. – Mamy jeszcze sporo czasu.
-         Pół minuty to twoim zdaniem sporo czasu?! – wycedziłam z wyrzutem, kątem oka zerkając na zegarek.
-         Nawet nie wyobrażasz sobie, co można zrobić przez pół minuty – wtrącił się Radford, uwodzicielsko puszczając oko w stronę przyjaciela.
-         I zakładam, że nie chcę się dowiedzieć – mruknęłam pod nosem, przyglądając się niechętnie, jak Nathaniel wspina się na palce, aby dosięgnąć ust Radforda. – Dość tego!
Mój krzyk został zagłuszony przez dźwięk dzwonka. Wdzięczna losowi, chwyciłam przyjaciół za ręce i pociągnęłam w stronę budynku szkoły.
-         Przepraszamy za spóźnienie – wydukałam, dysząc ciężko.
-         A czy mogę poznać powód spóźnienia? – Belfer odłożył dziennik na masywne biurko i poprawił okulary, które uprzednio zsunęły się na czubek orlego nosa.
-         Nie – rzuciłam krótko, po czym spuściłam głowę i ruszyłam w stronę swojej ławki. Radford i Nathaniel poszli w moje ślady. Nauczyciel odprowadził nas wzrokiem.
Zajęłam miejsce obok Jasmine. Gdy usiadłam, dziewczyna pociągnęła nosem.
-         Znowu? – spytała z wyrzutem, po czym przysunęła sobie do twarzy mój rękaw i odepchnęła ze wstrętem.
Jazz była niewysoką, obdarzoną anielskim urokiem dziewczyną. Jej blond włosy sięgały połowy pośladków. Miała na sobie wąskie jeansy i błękitny sweterek, który gładko otulajął jej smukłą figurę. Charakterystyczną cechą jej wyglądu były nienaturalnie duże, szmaragdowe oczy.
-         Tak – odpowiedziałam, wydobywszy z purpurowej torby zeszyt i właściwy podręcznik.
-         Nie musisz robić tego z nimi. – Jazz rzuciła spojrzenie w stronę dwójki przyjaciół, którzy mimo bacznej obserwacji nauczyciela toczyli zaciętą dyskusję.
-         I nie robię – odparłam, podążając za wzrokiem dziewczyny. – Ale nawet przebywanie z nimi sprawia, że cuchnę jak pokój nauczycielski w dniu inspekcji Sanepidu – mruknęłam.
Jasmine z trudem stłumiła napad śmiechu. Turkusowy ołówek stoczył się ze stolika i z trzaskiem uderzył o podłogę. Dziewczyna schyliła się po niego, skupiając tym samym na sobie uwagę klasy.
McAllen przemaszerował po sali, zatrzymując się przed moją ławką. Jego łysina pobłyskiwała w świetle szkolnych lamp. Okulary w grubych, czarnych oprawkach znów zsunęły się niebezpiecznie. Dłoń zaciskała się na drewnianym wskaźniku tak mocno, że widoczne stały się pobielałe knykcie mężczyzny.
-         Panno Masite – głos belfra przeszył ciszę niczym wystrzelona z łuku strzała. – Czy mogłaby pani łaskawie trzymać swoje przyrządy piśmiennicze w obrębie przydzielonej pani ławki? Pani zachowanie rozprasza klasę.
Jasmine wpatrywała się w nauczyciela z przerażeniem. W porównaniu z postawnym mężczyzną sprawiała wrażenie beznadziejnie bezbronnej.
-         Tak – odparła cicho dziewczyna, drżącą dłonią wsuwając ołówek do piórnika w granatową kratkę. – Przepraszam.
-         Temat lekcji brzmi – zaczął nauczyciel, odwracając się przodem to tablicy - Stany Zjednoczone po II Wojnie Światowej. Proszę otworzyć podręczniki na stronie 176.
W klasie rozległ się cichy szelest. Uczniowie pochylili się nad zeszytami i zaczęli notować temat. W piórniku Jasmine odnalazłam piszący długopis, po czym przelałam słowa profesora na papier.
Henry McAllen, wiekowy mężczyzna z postępującą łysiną uważany był za najsurowszego z naszych nauczycieli. Każda lekcja z nim była jednoznacznym wyrokiem śmierci. Karał dosłownie za wszystko – za kichnięcie, zagięcie rogu książki, zbyt krzykliwy strój. Patrząc na niego, często zadawałam sobie pytanie: „Skąd w jednym człowieku może być tyle nienawiści?”.
Mimo bezwzględnej antypatii do nauczyciela, niezdrowo się nim interesowałam. Nie, nie byłam w nim zakochana. Tu chodziło o coś zupełnie innego. McAllen był bowiem kolejną postacią związaną z tajemnicą, której odkrycie stało się moją obsesją. Powiązanie było proste – jedenaście lat temu to jego rodzony brat zginął w niecodziennym wypadku. Czy jest możliwe, że i on wie coś na temat szyfru?
Lekcja minęła mi na podobnych przemyśleniach. Po dzwonku, gdy moi rówieśnicy opuścili salę, ja zostałam na miejscu, tym samym wzbudzając zainteresowanie nauczyciela.
-         Coś nie tak, panno Kaviste? Lekcja już się skończyła, może pani opuścić salę – poinformował mnie.
-         Prawdę mówiąc, to chcę zadać panu pewne pytanie. Zna się pan na szyfrach? – spytałam niepewnie. Serce podskoczyło mi do gardła, kiedy napotkałam jego lodowate spojrzenie.
McAllen zaintrygowany pochylił się nad biurkiem. Powoli podeszłam w jego stronę.
-         To zależy, o jakim szyfrze mówimy, Elisabeth.
W dłoni ściskałam fragment jednej ze stron księgi znalezionej na zapleczu baru Jeffereya. Niepewnie podałam go nauczycielowi. Mężczyzna rozwinął go z zaciekawieniem, poczym wlepił w niego wzrok. Zmrużył oczy, aby lepiej widzieć litery. Jego twarz wyrażała fascynację i zaniepokojenie jednocześnie. Zdawał się również w pełni rozumieć czytany tekst. Po chwili zmiął skrawek papieru w dłoni. W okolicy mojego żołądka zagnieździło się nieprzyjemne uczucie, gdy cisnął papierową kulką w stronę kosza.
-         Skąd to masz? – Jego głos uderzył mnie niczym kamienna lawina sunąca ze szczytu urwiska.
-         Wyrwałam z książki – odparłam spokojnie.
-         Jakiej? Gdzie ją znalazłaś? – ciągnął.
-         Najpierw niech pan mi powie, co oznaczają te znaki? To jakiś szyfr, prawda?
-         Gdzie znalazłaś tą książkę!? – krzyknął. Przerażona skurczyłam się w sobie.
-         To poufna informacja – wyszeptałam, wlepiając wzrok w czubki butów.
-         W takim razie ta o szyfrze tak samo. Jeśli nie powiesz mi, gdzie znalazłaś tą książkę, nie pomogę ci. Skończyłem. – McAllen odsunął szufladę biurka, po czym wyciągnął z niej potężny wolumin.
-         Czyli rozumie pan te znaki, tak? – nie dawałam za wygraną.
Mężczyzna zignorował moje pytanie. Mimo wszystko utwierdził mnie w przekonaniu, że ten szyfr ma jeszcze większe znaczenie, niż mi się zdawało.
Obruszona, opuściłam salę, zatrzaskując za sobą drzwi z hukiem.
„Muszę rozszyfrować te znaki!”, powtarzałam w myślach. Skoro tak wiele znaczą one dla profesora McAllena, nie mogą być bezwartościowe. I kim tak naprawdę jest pan McAllen? Co takiego ukrywa? Jest to kolejna rzecz, której za wszelką cenę muszę się dowiedzieć.

* * *

Świeże powietrze przyjemną bryzą owiewało moją twarz, rozrzucając przy tym kasztanowe loki. Wypełniona po brzegi torba z łoskotem obijała się o biodra, w czasie gdy pokonywałam kolejne szczeble stalowej drabiny.
-         Spóźniłaś się - stwierdził z wyrzutem Nathaniel, wskazując na granatowy zegarek oplatający nadgarstek Radforda.
-         Czyżby? - zsunęłam torbę z ramienia, po czym rzuciłam ją na kolana Nathaniela i usiadłam na niewysokim, betonowym murku. - Ciekawe, ile czasu tobie zajęłoby stanie w kilometrowej kolejce po pieczywo? - warknęłam. W powietrzu rozległ się melodyjny rechot Radforda. - Przekonamy się o tym następnym razem.
-         Słucham? - Nath obruszył się. - Ja jestem facetem, to baby robią zakupy.
-         Pfff, odezwał się znawca kobiet! - prychnęłam, z trudem powstrzymując przemożną chęć pochwycenia czegoś ciężkiego i rozbicia tego czegoś na głowie kolegi.
Nathaniel był rozpoznawany z dwóch powodów - przez swoją odmienną orientację seksualną oraz przez nietuzinkową bezczelność i awanturniczość. I chociaż jako blondyn o głębokim, błękitnym spojrzeniu cechował się niezwykłą urodą, nie ma na świecie nikogo bardziej irytującego niż on. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, w jaki sposób Radford wytrzymał z nim tyle czasu. A warto napomnieć, iż moi przyjaciele są parą od niespełna dwóch lat.
Chichot Radforda przerwał naszą konwersację. Włosy o barwie mahoniu kaskadami spłynęły z jego ramion, gdy pochylił się, aby musnąć ustami policzek blondyna. Nathaniel zarumienił się, po czym splótł palce swej dłoni z dłonią Radforda.
-         Nath chciał powiedzieć, że jest ci bardzo wdzięczny, Lizz, za to, iż zadałaś sobie tyle trudu, aby przynieść nam lunch. Mam rację, kochanie? - szmaragdowe oczy Radforda przeszyły blondyna na wskroś.
Nathaniel spojrzał na mnie z nieukrywaną niechęcią.
-         Pewnie - prychnął, z twarzą niewiniątka ukrywając się w ramionach Radforda.
Brunet wciągnął rękę po purpurową torbę spoczywającą na kolanach Natha.
-         Co nam dziś przyniosłaś, Lizz? - spytał, podejmując zawziętą walkę z suwakiem.
-         Nic specjalnego. Pieczywo, ser, salami...
-         Uwielbiam salami! - wyrwał się Nathaniel, po chwili jednak znów zanurzył się w ciepłych objęciach Radforda, uciekając tym samym przed mym spojrzeniem.
-         Co jeszcze? - Brunet rozłożył na betonowej powierzchni poplamioną kawą serwetę o barwie pergaminu, po czym kolejno poukładał na niej przystawki, jakie udało mi się kupić.
-         Sałata, pomidor, sok, woda. Na nic więcej nie starczyło mi pieniędzy - przyznałam. - I tak już jestem kompletnie spłukana. Jutro ktoś inny będzie musiał zafundować nam obiad.
Spojrzenia moje i Radforda spoczęły na Nathanielu.
-         Ja? - Nath poderwał się niczym oparzony. - Nie ma mowy! Wytłumaczcie mi, dlaczego nie możemy tak jak cywilizowani ludzie skorzystać ze szkolnej stołówki, tylko gnieździmy się na dachu i biegamy do spożywczego po to, co inni mają za darmo?
Razem z Radfordem wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia.
-         Powiedz mi, Nath, czy ty kiedykolwiek korzystałeś ze szkolnej stołówki? - spytałam, krzyżując ręce na piersi.
-         Nie - odparł, spoglądając pytającym wzrokiem na Radforda.
Brunet zaśmiał się dźwięcznie.
-         To się ciesz i dziękuj losowi, że nie dane ci było doświadczyć tej gehenny - rzekłam. Na mojej twarzy pojawił się triumfalny uśmiech.
-         Aż tak źle? - Blondyn skierował pytanie do swojego chłopaka.
-         Nie chcesz wiedzieć - odparł Radford, przełknąwszy spory kęs apetycznie wyglądającej kanapki.
Nathaniel, zbity z pantałyku, zabrał się za przyrządzanie dla siebie lunchu.
Kromkę chleba przykryłam liściem sałaty, a na to położyłam plaster sera i salami. Lubiłam różnorodność w swoim jadłospisie, a zjeść byłam w stanie wszystko - począwszy od szpinaku, kiełków, brokuł i tym podobnej zieleniny, a na sushi, sashimi i na różnych zmyślnych potrawach mięsnych kończąc. Poszczycić się mogłam również niecodzienną odpornością na ostre potrawy - byłam w stanie przełknąć bez skrzywienia pizzę z papryczką chilli, doprawioną dużą ilością pieprzu i polaną sosem, którego głównym składnikiem było świeże wasabi.
-         Smacznego - wykrztusiłam, przełykając kęs swego kulinarnego tworu. Moi przyjaciele odpowiedzieli mi zgodnym pomrukiem.
Jak możesz marnować czas na jedzenie, kiedy klucz do rozwikłania tajemnicy jest tak blisko?
Rozejrzałam się w koło w poszukiwaniu osoby, która mogła wypowiedzieć to zdanie. Poza mną i dwójką rozkochanych w sobie gimnazjalistów na dachu szkoły nie było nikogo. No tak. Czy powinnam martwić się tym, że słyszę głosy? Co gorsza - wiem dokładnie, do kogo należał ten głos. I wiem również, że ta osoba nie żyje już od ponad 10 lat.
-         Tak, wiem tato - mruknęłam pod nosem. - Ale dalej nie wiem, od czego mam zacząć. Czego mam szukać?
Spoczęły na mnie pytające spojrzenia chłopaków.
-         Mówiłaś coś? - spytał Radford.
-         Ja... nie, nic - odparłam, poprawiając rękaw bluzy.
Moja odpowiedź wyraźnie nie usatysfakcjonowała moich kolegów, na szczęście zrezygnowali z dalszej rozmowy i zajęli się sobą nawzajem.
"Klucz do rozwiązania zagadki jest tak blisko..." Ale gdzie? Tu, na dachu podrzędnej placówki oświatowej, w takiej dziurze jak Tastentoon? Szczerze w to wątpię. I chociaż jako detektyw-amator powinnam wyzbyć się wszelkich uprzedzeń, nie jestem w stanie przyjąć do siebie takiej możliwości. Chociaż...
Przesunęłam wzrokiem po sylwetce mojego ciemnowłosego przyjaciela. Radford od dawna był przeze mnie podejrzewany o jakiś związek z tajemnicą, której odkrycie spoczywa na moich barkach. Ale co może łączyć go z tym wszystkim? I na czym cała ta tajemnica polega?
Gdybym chociaż wiedziała, czego szukam... a kiedy już  odnajdę odpowiedź, skąd mam wiedzieć, że to właśnie to?
-         Tato, dlaczego powierzyłeś mi tak niewiarygodnie trudne zadanie? Wiesz dobrze, że nie dam sobie rady - szepnęłam do siebie, wznosząc oczy ku niebu.
Radford spojrzał na mnie zaintrygowany, lecz gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały, jego uwaga znów skupiła się za kanapce.
Dźwięk szkolnego dzwonka wyrwał mnie z zamyślenia. Podniosłam się z zimnej, betonowej powierzchni, zarzucając torbę na ramię. Brunet zawinął resztki jedzenia w poplamiony obrus, po czym schował zawiniątko w drewnianej skrzyni. Nathaniel rzucił mu pytające spojrzenie.
-         Zostanie na jutro - wytłumaczył, zarzucając zakurzony plecak na ramię. Nathaniel poszedł w jego ślady i po chwili całą trójką znów znaleźliśmy się na szkolnym dziedzińcu.
-         Co mamy teraz? - spytałam, kładąc rękę na drzwiach budynku szkoły.
-         Biologię - odparł Radford.
Naparłam na drzwi, które niespodziewanie zaczęły stawiać opór. Naciskałam z całej siły, jednak moje poczynania okazały się daremne - drzwi bezsprzecznie były zamknięte.
-         Ani drgną. Zamknięte – skomentowałam, opuszczając ręce ze zrezygnowaniem.
-         Co? - Radford naparł na drzwi, tak jakby moje słowa mu nie wystarczyły. - Rzeczywiście - skwitował, odwracając się do nas. - I co teraz?
Nathaniel wydobył spośród burzy blond loków granatową spinkę.
-         Może wytrych? - zasugerował, wykrzywiając usta w głupkowatym uśmiechu.
-         Obawiam się, że to nic nie da. - Radford wskazał ręką na drzwi, w których nie było zamka. Nathaniel westchnął ciężko.
Nagle za oszklonymi drzwiami ukazała się znajoma postać kobiety w długim, granatowym fartuchu, której ognisto rudy warkocz, niczym miotła, zamiatał podłogę.
-         Co wy tu robicie? - spytała, otwierając drzwi na oścież. Wyraz jej twarzy nie wróżył nic dobrego.
-         Chcemy wejść do szkoły, proszę pani. - Radford usiłował wyminąć ją w drzwiach, jednak jego starania okazały się bezcelowe. Kobieta zagrodziła mu drogę ramieniem.
-         O tej godzinie? - warknęła. - Lekcje dawno się już zaczęły.
-         Wiemy o tym, proszę pani. Proszę wybaczyć nam spóźnienie, ale naprawdę musimy dostać się do środka - wydukałam łamiącym się głosem.
Pani Hackins, nasza szkolna woźna, była jedną z tych osób, które przyprawiały mnie o gęsią skórkę.
-         Ależ oczywiście, że wejdziecie do środka. - Usta kobiety wygięły się w toksycznym uśmiechu. - Prosto do gabinetu dyrektora.
-         Nie, panno Hackins, błagamy! To się więcej nie powtórzy! - Krzyk Nathaniela był tak rozpaczliwy, że aż przyprawiał o dreszcze.
-         Oczywiście, że się nie powtórzy. - Kobieta chwyciła moich przyjaciół za kołnierze, po czym poczęła ciągnąć ich w kierunku doskonale znanego nam gabinetu. - Dyrektor da wam stosowną nauczkę, którą zapamiętacie na długo, zapewniam was.
Krocząc w haniebnym pochodzie, ze skruchą wlepiłam wzrok w czubki swych butów. To nie pierwszy raz, kiedy znaleźliśmy się na dywaniku u dyrektora. Swoją drogą, musiał mieć nas za prawdziwych chuliganów, podczas gdy my zwyczajnie lubiliśmy dobrze zjeść.
Zatrzymaliśmy się przed ostatnimi drzwiami w końcu skąpanego w mroku i bezwzględnej ciszy korytarza. Kobieta, z wyrazem triumfu na twarzy, wyciągnęła przed siebie pulchną dłoń, po czym z całą siłą, na jaką było ją stać, zapukała do drzwi, przerywając tym samym rozkoszne milczenie.
-         Dyrektorze Ackuma! - krzyknęła radośnie. - Mam tu troje spóźnialskich.
-         Wprowadź ich tutaj, Henrietto. - Kobieta ze zdecydowaniem nacisnęła klamkę, po czym wepchnęła nas do środka niczym skazańców do celi.
Siedzący za biurkiem mężczyzna był dość drobnej postury, mimo to budził wokół siebie ogromny respekt. Srebrzysty tupecik gładko opadał na czoło, przysłaniając pasmami grzywki bystre oczy, patrzące na świat znad podniszczonych okularów. Dyrektor miał na sobie przestarzały, brązowy garnitur z lekkimi przetarciami na łokciach. Spod przykrótkich rękawów wystawały mankiety bawełnianej koszuli.
-         Niech zgadnę... panna Kaviste, oraz panowie Brownese i Woodly, mam rację? - stwierdził, nie podnosząc nawet wzroku znad rozłożonego na biurku pliku kartek.
-         Nie inaczej, panie dyrektorze - powiedziała woźna z nieukrywaną satysfakcją.
Mężczyzna rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu, ręce oparł na podłokietnikach, a palce w iście politycznym geście złączył ze sobą na wysokości piersi.
-         Może pani już odejść, panno Hackins.
Kobieta dygnęła nieznacznie, po czym zwróciła się w kierunku wyjścia, rzucając nam na odchodnym przepełnione jadem spojrzenie. Drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem.
Nathaniel wystawił na przód jedną nogę, po czym skrzyżował ręce na piersi. Lubił sprawiać wrażenie pewnego siebie, mimo iż z nas wszystkich to on bał się najbardziej. Tak przynajmniej twierdził Radford, zapewniając mnie o niezwykłej delikatności swego lubego.
Ackuma kilkakrotnie zastukał palcami o blat biurka. W ich rytmie po plecach przebiegł mnie dreszcz.
-         Panno Kaviste... - spojrzenie jasnobłękitnych, starczych oczu na chwilę złączyło się z moim. Speszona szybko spuściłam wzrok. - Jest pani idealnym przykładem na poparcie przysłowia, iż nie należy sądzić książki po okładce. Wydaje się być pani osobą tak spokojną, poukładaną... jednak widzę, że szkolne reguły nieszczególnie przypadły pani do gustu, w wyniku czego widuję panią częściej niż własną sekretarkę! Może mi pani wytłumaczyć, jak do tego doszło?
Spojrzenie dyrektora przeszywało mnie na wskroś, piekło niczym ogień, a jednocześnie mroziło niczym lód. Nawet w drugim końcu pomieszczenia dało się słyszeć przyspieszony oddech mężczyzny.
-         Ja... - W głowie miałam gotową odpowiedź, jednak głos ugrzązł gdzieś w gardle. - Nie mogę.
Ackuma nie skomentował mojej wypowiedzi, a jedynie westchnął głęboko, po czym przeniósł swoją uwagę na moich współwięźniów.
-         A panowie? - Jego głos można było w tym momencie przyrównać do syku węża. - Was również nie łatwo podejrzewać o takie... chuligaństwo. Jaki jest powód waszego zachowania?
Radford płytko nabrał powietrza, po czym zrobił krok do przodu. Nathaniel spojrzał na niego z obawą.
-         Panie dyrektorze. - Głos bruneta brzmiał czysto i pewnie. - Zapewniam, że żadne z nas nigdy nie zrobiło niczego, co podchodziło by pod chuligaństwo. My jedynie mamy pewien problem z punktualnością - stwierdził, chowając dłonie za plecami. Stał prosto, pierś dumnie wypinając do przodu.
-         Śmiem wątpić, panie Brownese. – Ackuma z ciężkim stęknięciem podniósł się znad swojego biurka, po czym podszedł do Radforda i pochylił się nad nim niczym wampir nad swoją ofiarą. – Czyli pan twierdzi, że ta lekka woń tytoniu znalazła się na pańskiej koszuli zupełnie przypadkiem, tak?
Brunet ścisnął pięści do tego stopnia, iż odznaczyły się na nich pobielałe knykcie.
-         Paląc poza terenem szkoły nie łamiemy jej reguł, panie dyrektorze. Obowiązują nas one jedynie tutaj, w godzinach lekcyjnych – stwierdził.
-         W tej kwestii się z panem zgadzam, jednak musi pan przyznać, iż szkolny zakaz został przez pana złamany właśnie na jej terenie. Mam rację?
Radford nie odpowiedział, a jedynie spuścił wzrok. Nigdy nie wątpiłam w jego umiejętności dyplomatyczne, jednak, jak każdy z nas, jest człowiekiem i miewa gorsze dni.
Na twarzy dyrektora pojawił się uśmiech satysfakcji. Podszedł do swojego biurka, po czym z niewielkiej szuflady wyciągnął coś na kształt pilota. Skierował go w stronę szafki, po czym nacisnął przycisk, a ona posłusznie się rozstąpiła, ukazując plazmowy ekran. Wyświetlane były na nim obrazy z kamer zamontowanych w najprzeróżniejszych miejscach naszej placówki, nie omijając kącika za salą gimnastyczną, gdzie byliśmy razem z Radfordem i Nathanielem dzisiejszego ranka. Dyrektor rzucił nam toksyczne spojrzenie, po czym rozciągnął na pełny ekran obraz doskonale znanego nam miejsca, a następnie cofnął taśmę do momentu, w którym całą trójką się tam znajdywaliśmy. Z przerażeniem wpatrywałam się w miniaturę swej postaci, która podskakiwała na skutek porannego chłodu, uciekając jak najdalej od palaczy. Kłąb szarego dymu zakrył na chwilę obiektyw kamery. Po chwili rozwiał go wiatr, ukazując moich przyjaciół złączonych w przyjacielskim pocałunku. Chwilę później moja postać chwyciła dwóch pozostałych za ręce, po czym pobiegli w kierunku szkoły, uciekając tym samym spod objęć kamery.
Szafka z głośnym zgrzytem znów się zamknęła. Na twarzy dyrektora malowała się chora satysfakcja. Stojący obok mnie Nathaniel poczerwieniał na twarzy. Mięśnie na plecach Radforda napięły się do granic wytrzymałości.
-         Musicie wiedzieć, że tak samo brzydzę się palaczami, jak i pederastami – stwierdził, odkładając chromowanego pilota na jego miejsce.
-         Za to nie może ich pan karać! – wypaliłam. Szybko jednak pożałowałam swego wybuchu. Speszona, spuściłam wzrok, po czym ukryłam się za Nathanielem.
-         Ma pani rację, jednak za palenie: jak najbardziej – poinformował nas mężczyzna.
Przygnębieni, spuściliśmy głowy ze skruchą. Dyrektor miał zupełną rację. Moi przyjaciele złamali prawo i teraz będą musieli ponieść konsekwencje. A ja, jako dobra koleżanka, będę zmuszona cierpieć katusze razem z nimi.
Ackuma okrążył swój gabinet, po czym zatrzymał się przy oknie, wlepiając wzrok w spacerujących za nim przechodniów. Głośnym, karcącym westchnięciem nadał atmosferze niesłychanej powagi.
-         Zdajecie sobie sprawę z tego, że wasza trójka bije wszelkie rekordy w dziedzinie nieposłuszeństwa? Wasze kartoteki zajmują więcej miejsca, niż te należące do reszty uczniów razem wzięte! W naszej szkole nie ma miejsca dla takich, jak wy. – W tym momencie odwrócił się do nas. Jego spojrzenie wyrażało ból. – Jeszcze jeden wybryk i cała wasza trójka zostanie wydalona ze szkoły. Rozumiemy się?
Zgodnie przytaknęliśmy kiwnięciem głowy.
-         Panno Brownese – rzucił dyrektor, podnosząc słuchawkę telefonu – proszę odprowadzić naszych buntowników do kozy.
Po kilku sekundach w drzwiach gabinetu ukazała się smukła postać młodej kobiety. Srebrzystobiałe włosy związane w koński ogon niczym wodospad spływały po jej ramieniu. Spojrzenie jej czekoladowych oczu paliło żywym ogniem.
-         Za mną – rzuciła chłodno, po czym szybkim krokiem opuściła pokój.
Wymamrotaliśmy nieznaczne „do widzenia”, po czym pobiegliśmy za sekretarką. Ackuma zamknął za nami drzwi.
W ciemnym korytarzu słychać było jedynie miarowe stukanie obcasów kobiety i nieskoordynowany bieg naszej trójki.
-         Jessica, przepraszam! – krzyknął Radford rozpaczliwym głosem, dorównując kroku sekretarce. – To nie tak, jak myślisz! Nie zrobiliśmy nic złego! On nas nienawidzi, uwziął się na nas!
Jessica Brownese była siostrą Radforda, tudzież bliźniaczką Jeffereya. Od tragicznego wypadku, w którym zginęli rodzice mojego przyjaciela, jest dla niego zastępczą matką. I choć Radford stara się, jak tylko może, stosunki między nimi nie są najlepsze.
-         Który to już raz? – spytała, zatrzymując się nagle. Ręce oparła na biodrach w geście godnym księżniczki z bajecznego królestwa.
-         Czwarty? – zasugerował niepewnie Radford.
-         Tak, ale tylko w tym tygodniu! Nie możesz wylecieć z kolejnej szkoły, rozumiesz? Nie stać nas, aby opłacać Ci prywatne nauczanie! Jak ty możesz tak... – Dziewczyna odgarnęła z twarzy pasmo grzywki. – Co zrobiliście tym razem?
Spojrzałam porozumiewawczo na Radforda, potem na Nathaniela. Nie mogli jej powiedzieć, z drugiej strony nie powinni jej okłamywać. Zawsze mogła spytać dyrektora. Zostało nam jedynie liczyć na szczęście.
Wysunęłam się przed Radforda, po czym spojrzałam w oczy Jessici. Ich kształt niczym nie różnił się od oczu mojego przyjaciela.
-         To moja wina. Kamery zarejestrowały, jak paliłam przed lekcjami. Nathaniel i Radford po prostu byli wtedy ze mną, a wiesz dobrze, że sprawiedliwość nigdy nie była mocną cechą naszego dyrektora. – Starałam się zasymulować drżenie głosu, aby brzmieć jak najwiarygodniej. I muszę przyznać z zadowoleniem, że mi się udało.
Jessica nie odpowiedziała. Pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym odwróciła się od nas i ruszyła w kierunku naszego małego więzienia.
-         Tak czy inaczej, musicie ponieść karę. Kilka godzin w kozie z pewnością wam nie zaszkodzi.
Radford chwycił mnie za rękę, po czym pochylił się nad moim uchem. Owionął mnie jego ciepły oddech. Teraz rozumiem, czemu Nathaniel tak lubi, kiedy Rads szepce mu do ucha.
-         Dlaczego to zrobiłaś? – spytał, nie kryjąc zaskoczenia moim zachowaniem.
-         Przecież nie mogłeś powiedzieć jej prawdy. Ja mogłam skłamać, mnie i tak nic nie może zrobić – odparłam, odsuwając się od chłopaka.
-         A jeśli powtórzy to twojej mamie? O tym nie pomyślałaś? – Nathaniel, który do tej pory jedynie się przysłuchiwał, włączył się do rozmowy.
Ostentacyjnie machnęłam dłonią.
-         Nie powie, mogę się założyć. A nawet jeśli, w tedy wyjaśniłabym mamie całe zajście. Jestem pewna, że zrozumie.
Ciemnoniebieskie drzwi otworzyły się. Naszym oczom ukazała się przeciętna sala lekcyjna. Okno było otwarte na oścież, dzięki czemu można było rozkoszować się świeżym powietrzem. Za biurkiem rozsiadła się młoda, blondwłosa nauczycielka, wlepiając wzrok w strony kolorowego magazynu. W ławkach siedziały dwie dziewczyny, każda zajęta swoimi sprawami.
-         Trzy godziny – rzuciła Jessica, po czym wpuściła nas do środka i zamknęła drzwi z hukiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz