sobota, 9 czerwca 2012

06. Wielki dzień


Creig Teatsy, wbrew moim najśmielszym nadziejom, okazał się niezbyt przystojnym, bezdzietnym, czterdziestotrzyletnim mężczyzną z postępującą łysiną, któremu można by zarzucić wiele, ale z pewnością nie to, że nie kochał mojej matki. Łączące ich uczucie dało się ujrzeć już z oddali, gdy - trzymając się w objęciach - spacerowali w tę i z powrotem, doglądając przygotowań do wesela. Kierując się moją cichą sugestią, narzeczeni postanowili pobrać się jak najszybciej, zanim ciąża matki naprawdę da o sobie znać. Dla mojego nowego ojczyma było to pierwsze małżeństwo, pragnął więc, aby wszystko było idealne. Był wielkim pedantem. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, i to na długo przed przyjęciem. Jako szef sieci sklepów z elektroniką z oddziałami w całej Północnej Dakocie mógł pozwolić sobie zarówno na wystawne wesele, jak i niezapomnianą podróż poślubną. Po moim upomnieniu zrezygnował z wyjazdu w Himalaje i wspinaczki na Mount Everest na rzecz rekreacyjnej podróży do Japonii.
 Przygotowania do uroczystości sprawiły, iż od kilku dni nie miałam czasu na robienie czegokolwiek, co nie byłoby związane z weselem. Po kilkugodzinnym wyborze sukni Dorinda zdecydowała się na prostą kreację z długimi rękawami z cienkiej, wzorzystej tkaniny i gorsetem ściskanym na plecach przez aksamitną wstążkę. W zestawie znalazły się również srebrzystobiałe pantofle na niewysokim obcasie, welon sięgający pośladków i droga, srebrna biżuteria z dodatkiem prawdziwych brylantów sponsorowana – podobnie jak całe wesele – przez Creiga.
Jak się później okazało, wybór ślubnej kreacji był najprostszym z zadań. W następnej kolejności moją matkę i jej przyszłego męża czekało jeszcze ustalenie jadłospisu, w czym, naturalnie, kierowali się w szczególności moimi sugestiami, mniej natomiast własnymi upodobaniami. Po kolejnych kilku godzinach ustaliliśmy, że na początku podany zostanie rosół z kury przygotowany według tradycyjnej, staropolskiej receptury. Później kotlety schabowe i bigos – kolejna potrawa rodem ze Środkowej Europy. Nie zabraknie również polskich ciast, ciasteczek i wytwornego wina. Do tego mnóstwo przystawek, owoców, a dla odważnych wyśmienita taca maki z sosem sojowym i wasabi.
Moja babcia, Maria Rostanska, urodziła się właśnie w Polsce. Jako młoda kobieta przeniosła się do Północnej Dakoty, gdzie poznała mojego dziadka, Angusa Scythe. Po ich ślubie na świat przyszła Dorinda Scythe – urocza dziewczynka o marchewkowych włosach. Gdy dorosła, wyszła za Gregory’ego Kaviste. Niewiele później na świat przyszłam ja. Po śmierci dziadka Maria Scythe przeniosła się z powrotem do Polski, sprawiając, że moja matka nie miała w Stanach żadnej rodziny poza swoim mężem i mną. Skutkowało to tym, iż przybycie bliższej rodziny na ślub – i to zorganizowany niezwykle szybko – okazało się niewykonalne. Nie oznaczało to jednak, że sala weselna będzie świecić pustkami – zapełnią ją znajomi, sąsiedzi, przyjaciele, no i oczywiście rodzina Creiga. Zaproszeni zostali Brownesowie, Jasmine Masite wraz z przybranymi rodzicami, Anastasią i Arthurem Masite, Nathaniel Woodly i jego rodzice, a nawet Fabian Taylor, którego moja matka zna jedynie z kilkakrotnych spotkań na klatce schodowej, kiedy to właśnie odwiedzał Brownesów.
Po ustaleniu menu przyjęcia i pełnej listy gości, która w efekcie liczyła 124 osoby, na mojej głowie zostało, jak na mój gust, najtrudniejsze z zadań. Była to w kwestia, w której matka stuprocentowo mi ufała i w którą postanowiła się nie wtrącać. Mianowicie chodziło o przystrojenie sali i wybór kwiatów do ołtarza. Mimo protestów – zarówno moich, jak i Creiga, który zaoferował się, że wynajmie ludzi, którzy zajmą się tym w profesjonalny sposób – fucha ta przypadła mnie. Mój przyszły ojczym niechętnie wręczył mi 1000 dolarów, które miałam mądrze zainwestować w dekoracje. Westchnąwszy głęboko, wzięłam do pomocy Jasmine, Nathaniela i Radforda i ruszyliśmy na zakupy.
-         Przede wszystkim musimy zastanowić się nad kolorystyką – zaczęłam, po czym wzięłam wózek i weszłam z nim do marketu. – Ściany sali są koloru błękitnego, proponowałabym więc, aby szukać dekoracji w kolorze białym, granatowym, fioletowym, a także brązowym i beżowym. Co o tym sądzicie?
-         Jestem za – rzucił na wpół przytomnie Radford, rozglądając się między półkami z materiałami, lampkami i najprzeróżniejszymi papierowymi ozdobami we wszystkich kolorach tęczy, utwierdzając mnie tym samym w przekonaniu, że tęcza nie została wybrana przypadkowo na symbol kochających inaczej.
Nathaniel z entuzjazmem godnym dziecka podbiegł do półki, którą wypełniały słoiczki z różnokolorowym brokatem. Bez dłuższego zastanowienia wziął do ręki niebieski, srebrny i fioletowy brokat, po czym bez słowa umieścił go w koszyku.
-         Ciekaw jestem, czy zmieściłbyś się jeszcze w siedzisku w sklepowym wózku? – rzucił Radford, przysuwając się do swojego chłopaka. – Mieściłeś się w nim zaledwie miesiąc temu.
Przyjaciele popatrzyli po sobie. W ich oczach dało się wyczuć intrygę. Westchnęłam i wysunęłam siedzisko.
-         Właź – mruknęłam.
Nath dumnie posadził swój tył na dziecięcym krzesełku. Jak na swój wiek był wyjątkowo mizernej budowy, dzięki czemu bez problemu mogłam pchać wózek z nim w środku.
-         Możesz to uznać za zadośćuczynienie za złamanie mi ręki – powiedział, patrząc na mnie z góry.
-         Czyli mam wozić cię wózkiem po sklepie, tak? – Jasmine zachichotała za moimi plecami. Radford przysunął się do mnie i położył rękę na uchwycie wózka. – Nie ma problemu...
Przez około trzy godziny biegaliśmy między półkami, wybierając najprzeróżniejsze materiały, sztuczne kwiaty, ozdoby, balony, serpentyny i świecidełka, które już za kilka dni miały ozdobić mojej matce jeden z najważniejszych dni w życiu. Za całość zapłaciliśmy dość sporo, jednak za resztę pieniędzy postanowiliśmy wybrać się do kawiarni na ciastko. Miało to być formą rekompensaty za ciężką pracę, którą wykonaliśmy i zachętą na wykonanie jeszcze cięższej, która dopiero była przed nami.

* * *

Zbliżała się północ, gdy w asyście Radforda kończyłam rozwieszać choinkowe lampki w sali, gdzie następnego dnia miała odbyć się uroczystość. Kolory mieszały mi się przed oczyma, a kolana uginały się pode mną. Nie potrafiłam powstrzymać się od ziewania. Przez ostatnie kilka dni niemalże nie spałam. Wizja spędzenia całej następnej nocy na uśmiechaniu się do gości i wsłuchiwania się w przyśpiewki orkiestry nieszczególnie mi się podobała.
-         Uważaj! – krzyknął Radford łapiąc mnie w objęcia, gdy na w pół przytomna schodziłam z drabiny. Posadził mnie na plastikowym, ogrodowym krześle i odgarnął włosy w mojej twarzy. – Może koniec na dziś? Jesteś wyczerpana.
-         Już... aaa... – znów ziewnęłam. – Już prawie koniec – odparłam i nieobecnym wzrokiem rozejrzałam się w koło. Sala naprawdę robiła wrażenie.
Chłopak pomógł mi wstać i podał mi ostatni sznur lampek. Trzymając kurczowo jego dłoń, weszłam na drabinę i przymocowałam do materiału sznur lampek. Rozejrzałam się w koło po raz ostatni, po czym zeszłam na ziemię i w poszukiwaniu ciepła wtuliłam się w ramiona Radforda. Chłopak przyjął mnie bez protestów.
-         Skończyłam – mruknęłam mu do ucha i zamknęłam oczy. Owiał mnie przyjemny zapach jego perfum. Przyjacielskim gestem poklepał mnie po plecach, po czym przycisnął bliżej siebie. Był tak ciepły, iż bez problemu mogłabym usnąć w jego objęciach.
„Nathaniel jest wielkim farciarzem”, przemknęło mi przez myśl.
Jakby z oddali usłyszałam skrzypienie drzwi. Nie miałam jednak siły, aby podnieść głowę, otworzyć oczy i przekonać się, kto właśnie nas odwiedził.
-         Jeśli skończyliście już się obściskiwać, to będę wdzięczny, jeśli skończycie swoją robotę.
Natychmiastowo trzeźwiałam i odsunęłam się od mojego przyjaciela niczym oparzona. W drzwiach sali ujrzałam pulchną sylwetkę Creiga. W dłoni trzymał kluczyki od samochodu.
-         Sala jest już gotowa – zameldowałam.
Mężczyzna rozejrzał się w koło. W jego spojrzeniu nie dało się wyczuć nawet grama zadowolenia czy satysfakcji. Obszedł pomieszczenie w koło, dotknął kilku powieszonych niżej ozdób, po czym westchnął ciężko.
-         Mówiłem twojej matce, że powinniśmy wynająć profesjonalistów. – Craig spojrzał z pogardą na serpentynę, która zawisła tuż obok jego głowy. Dmuchnął na nią tak, jakby próbował odpędzić z twarzy kosmyk włosów. – Cóż, to był jej wybór.
Mimo, iż byłam kompletnie wyprana z sił, wspierając się na ramieniu przyjaciela, popatrzyłam na mego przyszłego ojczyma na w pół sennym, na w pół gniewnym wzrokiem.
-         Co ci się nie podoba? Mamy czas, mogę poprawić.
Już na początku mojej znajomości z Creigiem ustaliliśmy, że nie będę nazywać go ojcem, a on mnie córką. Od razu przeszliśmy na „ty”.
-         Ściślej mówiąc: wszystko. Ale teraz nie ma już na to czasu. Chodźcie, odwiozę was do domu – powiedział i pewnym, aczkolwiek niezgrabnym krokiem wyszedł z sali.
Drzwi trzasnęły z hukiem.
-         Ja mu dam! – wrzasnęłam, gdy mężczyzna wyszedł. – Jak mu się nie podoba, to jego problem. Robiłam to dla mamy, na pewno nie dla tego... człowieka. – Przygryzłam wargi.
Radford przez cały czas przypatrywał się zajściu bez słowa. Stracił rodziców we wczesnym dzieciństwie, więc relacje między ojcem, a dzieckiem – nawet, jeśli są tylko przyszywaną rodziną – są dla niego czymś zupełnie nowym. Nie chciałabym jednak, aby przy wyobrażaniu sobie przeciętnego ojca za wzór stawiał Creiga Teatsy.
Z początku mężczyzna ten zrobił na mnie średnie wrażenie, jednak z dnia na dzień moje zdanie o nim się pogarszało. Dowiedziałam się, że jest wybredny, złośliwy i zachowuje się jak rozpieszczone dziecko. Gdy wraca do domu, wyciąga się w fotelu i czeka, aż wszystkie obowiązki wypełnią się same. A raczej aż wypełni je mama – kobieta, która nosi pod sercem jego dziecko. Czy to w porządku? Czy nie powinien jakoś jej pomagać? Wynieść śmieci, pozamiatać, pozmywać?
Zanim jeszcze poznałam wybranka mamy, nie miałam nic przeciwko temu, aby ponownie wyszła za mąż. Teraz, kiedy już wiem, kim jest jej narzeczony, nie wyobrażam sobie tego, że będę zmuszona mieszkać z nim pod jednym dachem. Nie dość, że muszę opiekować się kotem i wiewiórką, to teraz jeszcze i małpą? Czy ja naprawdę wyglądam na fanatyka zwierząt?
-         Zastanawiam się, czy Creig da ci się we znaki bardziej, niż mnie Jesse i Jessica? – zastanawiał się Radford, za co zarobił ode mnie cios w tył głowy. Zaśmiał się cicho, po czym pociągnął mnie w stronę wyjścia.
-         Przygotuj się na to, że od jutra śpię u ciebie – poinformowałam go, starając się zachować jak najpoważniejszy głos.
-         Ja nie mam nic przeciwko – stwierdził. Gdy ze zmęczenia zachwiałam się na prostej drodze, wziął mnie pod rękę. – Ale nie sądzę, aby Nathanielowi się to spodobało.
Poczerwieniałam na twarzy. Zawsze tak reagowałam, gdy sytuacja zmuszała mnie, aby wyobrazić sobie moich przyjaciół w łóżku. Zniesmaczona potrząsnęłam głową, zupełnie tak, jak gdybym chciała wytrząsnąć z niej perwersyjne myśli. O dziwo, pomogło.
Znów zaserwowałam Radfordowi kuksańca w głowę.
-         Lizz, ostatnio jesteś jakaś agresywna – zauważył chłopak, pocierając tył głowy. – Czy to są te całe wahania nastrojów spowodowane napięciem przedmiesiączkowym?
Znów cios. Tym razem silniejszy.
-         Zakładam, że tak. – Radford zachichotał wdzięcznie.
„Zamilcz. Nie denerwuj mnie.”, zapragnęłam powiedzieć, nie miałam jednak siły, aby otworzyć usta. Morfeusz rozłożył przede mną swe ramiona, a ja resztkami sił starałam się, aby nie zatracić się w nich bez reszty.
Bez słowa wsiedliśmy do dużego, srebrnego peugota i ruszyliśmy w podróż przez pogrążone we śnie miasto.
-         Co tak długo? – zainteresował się Creig, patrząc z niechęcią, jak składam głowę na ramieniu przyjaciela.
Nie odpowiedziałam. Radford poszedł w moje ślady.
-         Odpowiadaj, kiedy do ciebie mówię! – krzyknął mężczyzna, na co bez zastanowienia podniosłam głowę i otworzyłam oczy.
-         Przepraszam, przysnęłam – mruknęłam.
-         Nie interesuje mnie to. Pytałem, co zajęło wam tak dużo czasu? – ciągnął mężczyzna.
A co cię to obchodzi? Mordowaliśmy niewinne zwierzątka, pasuje?
-         Zupełnie nic – odparłam i znów wtuliłam się w ramię przyjaciela.
-         Pytam się...
-         Zasnęła. – Radford objął mnie ramieniem i przytulił do swojej piersi.
Nie widziałam twarzy Creiga, domyślałam się jednak, że jest poważnie niezadowolony, iż nie uzyskał odpowiedzi na swoje pytanie.
Znam takich jak on. Chce mieć wszystkich na swoje rozkazy. Nigdy nie pozwoli na to, aby coś poszło nie po jego myśli. Jest twardy, nieugięty. Musi jednak pogodzić się z faktem, że jestem wyjątkowa. Ze mną nie da się wygrać.
Słyszałam dochodzące z oddali odgłosy samochodów, cichy szum wiatru i miarowy oddech Radforda. Spojrzałam ostatni raz na Morfeusza, który uśmiechał się do mnie serdecznie. Bez dłuższego zastanowienia wtuliłam się w niego niczym dziecko, które tuli się do serca matki.

* * *

Obudziły mnie pierwsze promienie sobotniego słońca. Otworzyłam oczy. Pierwszą myślą, jaka zakłębiła się w moim umyśle, było: „Skąd się tu wzięłam?”. Moje wspomnienia z wczorajszego dnia kończą się na ramieniu Radforda na tyłach samochodu Creiga. A teraz, nie wiedzieć czemu, budzę się w swoim łóżku – co prawda nadal w jeansach i kraciastej koszuli. Lekko zdezorientowana udałam się do kuchni. Zastałam matkę przygotowującą kanapki. Przeszło mi przez myśl, że to ostatni raz, gdy przygotowuje je tylko dla nas dwóch. Poczułam się dziwnie.
-         Mamo... wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale... w jaki sposób znalazłam się w swoim pokoju? Przyznaję, że byłam tak zmęczona, że film urwał mi się w samochodzie Creiga – powiedziałam i usiadłam przy stole.
-         Radford cię przyniósł i zaniósł do pokoju. Swoją drogą, nie podejrzewałabym, że ten chłopak ma tyle siły... Masz bardzo fajnego kolegę – odparła matka.
-         Też tak uważam. – Rozejrzałam się w koło. – Gdzie Creig?
Dorinda Kaviste położyła na stole talerz apetycznie wyglądających kanapek.
-         Tej nocy obchodził z kolegami wieczór kawalerski. Zobaczymy się dopiero na uroczystości.
Zachichotałam. Matka popatrzyła niepewnie na to, jak dławię się kanapką.
-         Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak może wyglądać wieczór kawalerski takiego starego dziada... – mimowolnie przed oczami stanął mi obraz kilkorga mężczyzn w podeszłym wieku grających w karty i pijących tanie wino.
-         Elisabeth! – zganiła mnie matka. – Creig nie jest stary. Jest... dojrzały.
-         Jak zwał, tak zwał – skomentowałam.
Kobieta wyraźnie posmutniała. Mimo to nie mogłam udawać, że wszystko jest w porządku. Creig nawet w najmniejszym stopniu nie jest kimś, kogo chciałabym widzieć w roli swojego ojczyma. Nie potrafię wyobrazić sobie tego, że już niedługo będziemy mieszkać pod jednym dachem. Ten mężczyzna bezsprzecznie pała do mnie bezpodstawną nienawiścią. Jedno jest pewne – nigdy nie zastąpi mi ojca.
-         Naprawdę nie chciałabym przysparzać ci problemów i komplikować życia w chwili, gdy i tak jest już nazbyt trudne, ale musisz wiedzieć, że nie dogaduję się z Creigiem. Nawet więcej: nie cierpię go – powiedziałam.
Dałabym głowę, że w oku Dorindy zakręciła się łza. W kuchni zapadła cisza.
-         Przykro mi, Elisabeth, ale jakoś będziesz musiała to wytrzymać – powiedziała nader ostrym jak na siebie tonem. – Sama powiedziałaś, że nie masz prawa zabronić mi wyjść za mąż. Chyba nie zmieniłaś zdania?
-         Nie. Chodzi o to, że... nie miałam pojęcia, że Creig będzie taki... nieznośny.
-         Creig nie jest złym człowiekiem. Kocham go.
-         Miłość jest ślepa – przypomniałam, po czym wróciłam do swojego pokoju, zostawiając matkę sam na sam z myślami.
Rzuciłam się na łóżko i wlepiłam wzrok w sufit. Nagle zapragnęłam, aby był przy mnie ojciec, lub żeby chociaż móc usłyszeć jego głos.
Tato... potrzebuję twojej pomocy.
Och, Lizzie... wiem. Jest ci ciężko.
Proszę, wróć do mnie. Tęsknię za tobą.
Obawiam się, że to trochę niemożliwe. Nie martw się – obiecałem ci przecież, że jeszcze kiedyś się spotkamy.
Ale kiedy?
Czas pokaże.
Zawsze można przyspieszyć ten proces.
Myślami powędrowałam do starej wiatrówki ojca ukrytej w piwnicy, która idealnie nadałaby się to tego, aby odebrać sobie życie.
To nie jest najlepszy pomysł. Fortuna kołem się toczy. Kiedy przyjdzie czas, znów się zobaczymy. Musisz uzbroić się w cierpliwość.
A gdzie się spotkamy?
W lepszym, piękniejszym miejscu.
Westchnęłam głęboko.
„Wróć do mnie”, powtórzyłam.
Nie mogę. Przecież nie ma mnie już w twoim świecie.
Nagle niczym piorun uderzyła mnie pewna myśl. Była tak oczywista, iż przez chwilę zastanawiałam się, dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej mnie to przerażało.
Rozmawiam z martwym człowiekiem.
Czy to normalne? Z pewnością nie. Czy ojciec naprawdę do mnie mówi, czy jego głos jest tylko wytworem mojej wyobraźni? Jedno jest pewne – coś jest ze mną poważnie nie tak.
Pomyślałam, że może powinnam spytać ojca, jak to możliwe, że może ze mną rozmawiać, stwierdziłam jednak, że takie pytanie brzmiałoby głupio.
Nałożyłam poduszkę na głowę i nagle zapragnęłam, aby ten dzień już się skończył. Wiedziałam jednak, że przede mną jeszcze masa wrażeń.

* * *

Natarczywy krzyk suszarki momentalnie wyrwał mnie z i tak niezbyt spokojnego już snu. Niechętnie podniosłam się z łóżka i zerknęłam na zegarek, który poinformował mnie, że zostało mi około półtorej godziny na przygotowanie się do przyjęcia. „Mam jeszcze sporo czasu”, przemknęło mi przez myśl. Pierwszym odruchem była nieprzemożona chęć powrotu do łóżka. Szybko jednak odsunęłam od siebie owe pragnienie, po czym podeszłam do szafy i - przeciągle ziewając - przyjrzałam się sukience, którą specjalnie na tę wyjątkową okazję pożyczyłam od Jasmine. Wizja włożenia jej nawet w najmniejszym stopniu mi się nie uśmiechała. Kreacja była krótką do połowy ud, bogato marszczoną, satynową sukienką w ciemnoniebieskim kolorze. Plecy były w pełni odkryte, jedynie dekolt nie przyprawiał mnie o mdłości. Nie było mowy, abym chociażby zerknęła na błękitne szpilki stojące na szafie. Niepewnie podniosłam wzrok do góry, szybko jednak tego pożałowałam. Na myśl o włożeniu przygotowanego przez matkę obuwia zakręciło mi się w głowie. Jestem przekonana, iż tak wysokie obcasy przerażają nawet zawodowe modelki.
Niech to szlag.
Niechętnie wzięłam do ręki sukienkę i czystą bieliznę, po czym powędrowałam do łazienki. W drzwiach minęłam się z kobietą z wałkami we włosach, zieloną, niezidentyfikowaną mazią na twarzy i we wzorzystym, flanelowym szlafroku, która potwierdziła moją teorię, że kosmici istnieją. Wzięłam szybki prysznic, ubrałam się i jak co dzień przeczesałam włosy ręką. Udałam, że nie słyszałam wczorajszej wzmianki mojej rodzicielki o makijażu i szykownej fryzurze.
Przejrzałam się w lustrze.
Niech to szlag.
Sukienka może i przylegała idealnie do mojego ciała, może i była dość ładna, jednak nawet w najmniejszym stopniu mi nie odpowiadała. Należało by jednak zacząć od tego, że bez wyraźnego nakazu lub groźby utraty dostępu do Internetu nigdy nie włożyłabym czegoś podobnego. Wyglądałam komicznie, porównywalnie do przesłodzonych księżniczek z Disneyowskich filmów. Nagle zapragnęłam zerwać z siebie ubranie niczym Hulk, na szczęście jednak w ostatnich chwili powstrzymały mnie słowa, które swego czasu często powtarzał mój ojciec.
Raz się żyje.
A niech to szlag.
-         Lizz, jesteś już gotowa?
-         Nie ma mowy, żebym wyszła w tym do ludzi... – burknęłam pod nosem. – Pewnie, mamo – dodałam głośniej.
Wyszłam z łazienki. Zignorowałam swoje odbicie w lustrze w przedpokoju i usiadłam na kanapie. Niemalże widziałam swój obraz w oczach matki, które mówiły wyraźnie, że mój wygląd można by skatalogować gdzieś pomiędzy „niecodziennym” a „oszałamiającym”. Ani trochę się z tym nie zgadzałam.
Moja rodzicielka zdążyła już trochę poprawić swój wizerunek. Wałki na głowie ustąpiły miejsca eleganckim lokom, zielona maź zniknęła, a na jej miejscu znalazł się gustowny, ale delikatny makijaż. Przyszła pani Teatsy wciąż miała na sobie szlafrok – suknia leżała na oparciu fotela. Wpatrywała się w kreację. Widać było, że w głowie kobiety kłębią się przeróżne myśli. Po chwili przeleciała mnie wzrokiem.
-         Dobrze wyglądasz – podsumowała mnie, po czym przeniosła wzrok na białą suknię.
-         Dzięki – mruknęłam. – Pomóc ci to założyć? – zaproponowałam.
Dorinda Kaviste osunęła się za oparcie fotela i wlepiła wzrok w sufit. Westchnęła. Do uroczystości pozostała niecała godzina, ona jednak postanowiła marnować czas na romantyczne westchnięcia.
-         Sama nie wiem – stwierdziła.
-         Jak to nie wiesz? – Podniosłam się i wzięłam do ręki kreację. Była wyjątkowo ciężka. – Zastanawiasz się, czy nie ubrać jednak wyciągniętego dresu? Mnie to i tak nie robi różnicy, i tak będziesz wyglądać jak ostatnie nieszczęście – skwitowałam.
Matka przywykła już do sarkastycznych uwag, które serwowałam jej niemalże codziennie.
-         Jak myślisz, czy powinnam wychodzić za Creiga? – spytała nagle. Jej policzki były zaczerwienione. Widać było doskonale, że kobieta walczy z masą sprzecznych emocji, które atakują ją ze wszystkich stron, ze wszystkich dziedzin jej życia.
Oczywiście. Jak to się nazywa? Klasyczna, przedślubna niepewność. Obawa, że ta – jakże ważna – decyzja może okazać się niesłuszną. Obawa co do własnych uczuć do drugiej osoby. Czy małżeństwo mojej matki jest spowodowane uczuciem, czy może jedynie poczuciem odpowiedzialności?
-         Znasz moje zdanie. W tej chwili jednak nie powinno mieć ono dla ciebie żadnego znaczenia. Kieruj się sercem – zasugerowałam.
Matka spochmurniała. Bała się.
-         Na litość, jesteś już dorosła! – krzyknęłam, na co Dorinda podskoczyła niczym oparzona. – Ty jedna raczysz wiedzieć, co jest dla ciebie najlepsze! Błagam...
Spojrzałam na matkę. W jej oczach tliła się niepewność, na policzkach dało się dostrzec ślady łez. Obraz mojej rodzicielki przywodził mi na myśl niewinne i bezbronne stworzenie, które natychmiast potrzebuje pomocy. Stworzenie, które same z pewnością nie da sobie rady w życiu.
Ale czy taka właśnie nie była Dorinda Kaviste? Jak bardzo muszę się starać, aby udało mi się ją zmienić? Zawsze wychodziłam z założenia, iż ludzie się nie zmieniają. Teraz widzę, że miałam rację.
-         ...nie dobijaj mnie. Weź się w garść – rzuciłam na odchodnym.
Wróciłam do sypialni, gdzie do podręcznej torby spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i narzuciłam na siebie płaszcz. Klnąc pod nosem, wsunęłam nogi w przerażającej wysokości szpilki i - nie obejrzawszy się nawet na matkę - wyszłam z domu.
Wielu znajomych powtarza mi, iż moje kontakty z matką pozostawiają wiele do życzenia. Niejednokrotnie słyszałam, że nie powinnam być wobec niej taka ostra. Na litość, nie jest już przecież dzieckiem.
Czy wspominałam już, że czuję się tak, jakbym to ja musiała wychowywać swoją rodzicielkę? Zakładam, że niejednokrotnie.

* * *

-         Do cholery, miałaś tu być godzinę temu! – powitał mnie Creig, gdy w obstawie Radforda i Nathaniela przekraczałam próg sali. – Gdzie żeś się podziewała?
Pan młody doglądał właśnie przystawek, alkoholi, obrusów, naczyń i wszystkiego, co poustawiane zostało na stołach. Patrząc na bajońską ilość jedzenia, nie miałam nawet zamiaru wyobrażać sobie, ile policzą sobie za nie przybyłe z Polski kucharki i wynajęci na tę okazję mistrzowie w przyrządzaniu sushi.
-         Witaj, Creig. - Uśmiechnęłam się szeroko i posłałam mężczyźnie spojrzenie, przez które bezsprzecznie powinien paść martwy na świeżo polerowaną podłogę. – Zaspałam. Mam nadzieję, że nie ominęło mnie przez to nic ważnego? – rzuciłam.
Mężczyzna popatrzył na mnie jak na kogoś, kto właśnie uciekł z kliniki psychiatrycznej. Złość, która gotowała się w jego pulchnym organizmie rozbawiała mnie do łez.
-         Zajmij się tym. – Mój przyszły ojczym wskazał niewyraźnym ruchem ręki na torbę leżącą na jednym z krzeseł.
Torba zawierała karteczki z imionami, które miały spocząć na talerzach. Miało to oszczędzić sytuacji w stylu: „Ej, nie ma już dla mnie miejsca!”. Westchnęłam. Skrawków papieru było tak dużo, iż w istocie przemknęło mi przez myśl, czy rozsądniej nie byłoby rzeczywiście przyjść na miejsce godzinę wcześniej.
Nim się zorientowałam, zostałam sama. Creig udał się do kuchni, natomiast Nathaniel i Radford postanowili zapalić. Nie pozostało mi więc nic innego, jak samej zabrać się do pracy. Gdy spojrzałam na ogrom karteczek i miejsc, które miały zając, zakręciło mi się w głowie.
Niech to szlag.

* * *

Panna młoda dotarła na uroczystość autem państwa Woodly. Wszyscy goście zajęli już swoje miejsca. Creig stał przy ołtarzu w towarzystwie pastora. Razem wyczekiwali nadejścia Dorindy.
Poprawiłam sukienkę i po raz ostatni rozejrzałam się w koło. Wszystko zdawało się być dopięte na ostatni guzik. Gdy wybiła ostateczna godzina, wzięłam głęboki oddech. Uroczystość czas zacząć.
Zebrani w sali wstali, gdy na czerwony dywan wkroczyła rudowłosa kobieta. Miała na sobie białą, elegancką suknię, która idealnie podkreślała jej drobną, aczkolwiek kształtną i wręcz apetyczną budowę. Twarz kobiety osłaniał tiulowy welon. W jej krokach dało się wyczuć niepewność. Z daleka można było dosłyszeć przyspieszone bicie serca i nierówny oddech panny młodej.
Pan młody natomiast zdawał się być doskonałym przeciwieństwem swojej przyszłej małżonki. Nie było w nim ani grama delikatności. Pulchne, niezgrabne dłonie nerwowo poprawiały mankiety koszuli. Twarz mężczyzny była lekko zaczerwieniona. Nawet w tej, jakże podniosłej dla niego chwili, nie można by powiedzieć, że jest przystojny. Jego czaszka połyskiwała w świetle świec. Na jego nosie spoczywały grube okulary. Czarny garnitur niesmacznie opinał jego ciało. Niejednokrotnie w czasie uroczystości drapał się po głowie.
Mimo to Dorinda Kaviste patrzyła na mężczyznę z miłością, dając świadectwo o tym, że nie ma znaczenia wygląd, a to, co znajduje się w głębi serca. Ale co, na litość, ta kobieta mogła dostrzec w sercu takiego idioty jak Creig?
Od tego momentu wszystko toczyło się jak w filmie. Dłonie zakochanych splotły się w uścisku, który już do końca życia miał symbolizować ich związek. Pastor bez przeciągania udzielił parze sakramentu. Widać było bijącą od nich radość i niewyjaśniony blask, który sprawiał, iż w tym momencie oboje wydawali się nieziemsko piękni. Odwróciłam wzrok, gdy przyszedł czas na pocałunek.
-         Zmywamy się – rzuciłam szybko i pociągnęłam Jasmine za rękaw.
Nie zadawała pytań. Ukradkiem wyszłyśmy z kościoła i popędziłyśmy do znajdującej się pięć minut drogi stąd sali, gdzie miało odbyć się wesele. Po chwili zorientowałam się, że Radford i Nathaniel idą za nami. Zwolniłyśmy.
-         „Dopóki śmierć nas nie rozłączy..!” – Radford niezdarnie usiłował naśladować wyjątkowy akcent pastora. – To było takie urocze! – Brunet chwycił dłoń Nathaniela, na co ten zarumienił się.
-         Ta... przesłodkie – skomentowałam. – Aż mnie mdli.
Chłopak przeleciał mnie wzrokiem.
-         A ty co znowu taka wkurzona? – spytał, po czym wydobył z kieszeni paczkę papierosów.
W nagłym przypływie emocji wyrwałam chłopakowi pudełeczko z ręki i wrzuciłam w kałużę. Cała trójka popatrzyła na mnie zaskoczona. Skrzyżowałam ręce na piersi, jednak ani na chwilę nie zwolniłam kroku.
Co tak naprawdę było powodem mojego niezadowolenia? Oczywiście ślub mojej matki. Nie chciałam, by wychodziła za Creiga, nie mogłam jednak zabronić parze się pobrać. Jakby nie było, sama wielokrotnie powtarzałam, że to jest ich życie i moje zdanie nie powinno się w nim liczyć.
Mimo to mam prawo do poirytowania. Jakby nie było, nie spałam spokojnie od kilku dni.
-         Nic mi nie jest. – Wzięłam głęboki oddech. Na moją twarz powrócił uśmiech. Pochwaliłam się w duchu. Sztuka kontrolowania własnych emocji nie należy do łatwych. Przyznaję jednak, że w gronie moich najbliższych jestem mistrzem w tej dziedzinie.
Radforda wyraźnie nie usatysfakcjonowała moja odpowiedź. Pokręcił głową.
-         W takim razie dlaczego wyrzuciłaś moje papierosy?
Nathaniel, który przez całą drogę trzymał bruneta pod rękę, w przeuroczym geście wydął usta, co świadczyło o tym, iż nie podobało mu się to, co zrobiłam. Starałam się unikać spojrzenia blondyna, które ciskało gromy.
-         Martwię się o wasze zdrowie... – Skrzyżowałam palce za plecami. Jasmine zachichotała.
-         Gdybyś rzeczywiście martwiła się o moje zdrowie, Elisabeth, nie złamałabyś mi ręki – skwitował Nathaniel.
Poczułam nieprzemożoną potrzebę ukręcenia tej ślicznej, blond główki. Ile razy mam powtarzać, że to był wypadek?!
-         Jeszcze słowo i poprawię to, co zaczęłam – syknęłam. Nathaniel warknął w przedziwny sposób. Rzucił się w moją stronę, jednak został natychmiastowo powstrzymany przez swojego chłopaka. Znów dosłyszałam wdzięczny śmiech mojej przyjaciółki, która bez słowa kroczyła za nami.
-         Dzieciarnia, spokój! – Głos Radforda przywrócił blondyna do porządku.
Brunet w geście przepełnionym dumą poprawił kołnierz marynarki, zupełnie, jak gdyby cieszył go fakt, iż ma posłuch u swojego mężczyzny.
Ja i Nathaniel w jednym pomieszczeniu – i to przez całą noc – to raczej nienajlepszy pomysł. Czy mówiłam już, że ten dzieciak potwornie działa mi na nerwy? Zakładam, że tak.

* * *

Zakładałam, że właśnie w tym momencie para nowożeńców wsiada do czarnej toyoty land cruiser zakupionej przez Creiga specjalnie na tę okazję. Znaczyłoby to, iż miałam około 5 minut, ażeby sprawdzić ostateczny stan dekoracji i jedzenia na uroczystość.
Cicho uchyliłam drzwi kuchni. Zobaczyłam młodą Azjatkę pochyloną nad tacą, która najprawdopodobniej właśnie doprawiała sushi.
-         Ohayo, Kikasawa-san. – Skłoniwszy się nisko, powitałam kucharkę.
-         Ohayo, Erisabesu-chan. – Kobieta również odpowiedziała mi ukłonem.
Rozejrzałam się w koło. Zobaczyłam dziesiątki talerzy z sushi poukładanych na stołach, szafkach, półkach i parapetach. Uśmiechnęłam się. Uwielbiam sushi.
Kikasawa-san powróciła do doprawiania potrawy. Była zupełnie sama, a mimo to udało jej się w tak krótkim czasie zrobić tak wiele...
-         Daijobu desu ka? – spytałam, chcąc dowiedzieć się, czy wszystko w porządku.
Kobieta zmieszała się. Była naprawdę nieśmiała.
-         Hai, Erisabesu-chan. Arigatou* – odparła. Z jej wypowiedzi zrozumiałam, że wszystko jest tak, jak powinno być.
W drzwiach wyminęłam się z Radfordem. Brunet – zagorzały fan języka i kultury japońskiej – wdał się z Kikasawą-san w szczegółową konwersację na temat Shunji Igarashiego, znanego między innymi z roli Isabelli w „Paradise Kiss” czy Tsutaya Otakiego z „Kimi ga odoru natsu”, którego kobieta miała w swoim życiu okazję obsługiwać. Niesamowitym jest fakt, jak doskonale potrafi porozumieć się w języku japońskim osoba, która zna go tylko z mang, anime, japońskich filmów i piosenek.
Jeszcze raz rzuciłam spojrzenie w kierunku kucharki. Daijobu, pomyślałam i zamknęłam za sobą drzwi.
Połyskująca w promieniach jesiennego słońca toyota podjechała praktycznie pod same drzwi sali. Dopiero teraz zauważyłam, iż kilkoro gości czeka już na zewnątrz. Rzuciłam porozumiewawcze spojrzenie Jasmine, która w rogu korytarza konwersowała z Nathanielem. Dziewczyna nieznacznie skinęła głową i podbiegła do orkiestry, aby poinformować jej członków, że przyjęcie czas zacząć.
Westchnęłam i otworzyłam drzwi na oścież.
-         Serdecznie witam młodą parę! – ucieszyłam się. Wytrawny obserwator mógł jednak wyczuć w moim głosie kroplę sarkazmu i poirytowania. Zapewne udało się to Creigowi, ponieważ jego spojrzenie zmroziło mnie od stóp do głów. Jak gdyby nigdy nic uśmiechnęłam się do niego sztucznie.
-         Lizz, kochanie! – Panna młoda kątem oka zajrzała do bogato udekorowanej sali. W jej oczach pojawiły się łzy.
Niepewnie obejrzałam się za siebie. Nie miałam pojęcia, czy płacze ze wzruszenia, czy może dlatego, że dekoracje jej się nie podobają.
-         Coś jest nie tak?
-         Wszystko jest doskonale! – Matka rzuciła mi się w objęcia. Nie lubiłam się przytulać, więc jedynie delikatnie poklepałam Dorindę po plecach. – Dziękuję, córeczko.
Uśmiechnęłam się do siebie. Cząstka mojej duszy zawsze skakała z radości, gdy ktoś mówił mi: dziękuję.
-         Wystarczy. – Creig zdecydowanym ruchem dłoni usunął mnie z przejścia i pociągnął za sobą żonę. Miałam ochotę zaserwować mu prawy sierpowy, stwierdziłam jednak, że czerwony ślad na policzku źle wyglądałby na zdjęciach. W ostateczności bez słowa usunęłam się w bok.
Za młodą parą do sali ruszył tłum gości. Widziałam rodziców Creiga, którzy zadzierali nosy tak wysoko, iż byłam pewna, że prędzej czy później o coś się potkną. Widziałam wszystkich sąsiadów, szefa mojej mamy, znajomego sklepikarza, no i oczywiście masę ludzi, których nie znałam i których z pewnością nie chciałabym poznać.
Gdzieś w tłumie zobaczyłam trzy niemalże identyczne osoby. Trojaczki. Towarzyszył im Fabian i – o dziwo – Dominic, kelner z Midnight Cafe.
Nagle poczułam, że coś z całej siły uderzyło mnie w głowę. Zobaczyłam ciemność
W pierwszej chwili pomyślałam, że mógłby być to Creig, szybko jednak odrzuciłam to stwierdzenie. Świat zakołysał się kilkakrotnie, po czym zniknął za mgłą. Został mi jedynie niewielki otwór, przez który mogłam dojrzeć Jessicę Brownese. Kilka kroków za nią szli jej bracia. Dziewczyna zdawała się być zamknięta w swoim świecie. Z nikim nie rozmawiała, nie rozglądała się – jej wzrok był skupiony na czubkach bielutkich pantofli.
W pewnym momencie kobieta podniosła głowę i niepewnie obejrzała się za siebie. Zakołysała się. Na jej twarzy przez ułamek sekundy dało się dostrzec przerażenie. Coś błysnęło, dało się dosłyszeć również stłumiony huk, jednak w tłumie gości i w dziennym świetle nikomu nie udało się tego zauważyć. Nikomu oprócz mnie. Zamrugałam oczami. Jessica zniknęła.
Mgła, jak ręką odjął, zniknęła mi sprzed oczu. Cały świat powrócił no normalności. Nie licząc tego, że znów zabrakło w nim jednej osoby.
___
* Całą konwersację można tłumaczyć tak:
-         ‘Dzień dobry, Kikasawa-san.’
-         ‘Dzień dobry, Elisabeth.’
-         ‘Wszystko w porządku?’
-         ‘Tak, Elisabeth. Dziękuję.’

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz