sobota, 9 czerwca 2012

03. To tak, jakbym skrzywdziła ciebie

Zajęłam swoje stałe miejsce pod oknem, po czym wlepiłam wzrok w złoty warkocz siedzącej przede mną dziewczyny. Kiedy położyłam dłoń na jej ramieniu, wyjęła słuchawki z uszu, po czym odwróciła się do mnie.
-         Lizz? Ty tutaj? – spytała nie kryjąc zaskoczenia.
-         Mniejsza o mnie. Co ty tutaj robisz? Wzorowa uczennica, święta Jasmine w szkolnej kozie? Co się stało? Potknęłaś się, trzymając książkę przed nosem i wpadłaś na dyrektora? – Pochyliłam się niżej nad ławką, przybliżając się tym do przyjaciółki.
Siedząca za biurkiem nauczycielka przekręciła stronę kolorowego pisma.
-         Nie tym razem – odparła. – Wylądowałam tu za bójkę z Vanessą – wydukała.
Zaskoczona obrzuciłam spojrzeniem róg sali. Przy jednym ze stolików siedziała Ness, uparcie wystukując kolejne litery na klawiaturze telefonu.
-         Jak to możliwe? – spytałam.
-         Normalnie. – Jasmine spuściła wzrok. Spod podwiniętych rękawów na porcelanowej skórze odznaczały się zadrapania i siniaki.
Przerażona ujęłam w dłonie nadgarstek dziewczyny. Jazz jęknęła cicho.
-         To nic takiego – uspokoiła mnie, przesuwając palcem po przegubie. – Trochę się poobijałam, wszystko w porządku.
-         A ta opaska? – Usiłowałam ściągnąć z ręki przyjaciółki ciasno oplatający ją kawałek bawełny, ta jednak szybko cofnęła moją rękę. Mogłabym przysiąc, że zadrżały jej dłonie.
-         To nic, po prostu większy siniak. Nie chcesz go oglądać. – Głos dziewczyny drżał i jak ognia unikała mojego spojrzenia.
-         W porządku. – Oparłam dłonie o blat ławki, po czym z zaciekawieniem wyjrzałam przez okno. Mogłabym przysiąc, że mignęło mi za nim pasmo srebrzystobiałych włosów.
Ledwie zdążyłam wygodnie oprzeć się o blat ławki, gdy drzwi sali znów rozwarły się na oścież. Za nimi znajdywał się wysoki i smukły mężczyzna ubrany w idealnie wyprasowaną białą koszulę i granatowy krawat. Białe włosy, związane w koński ogon, spływały gładko wzdłuż linii pleców. Można by stwierdzić, że to Jefferey. Ja wiedziałam jednak, że to ktoś o wiele gorszy.
-         Jesse... – mruknęłam pod nosem, szturchając przyjaciółkę w ramię.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, po czym nieznacznie pomachała w kierunku przybysza. Chłopak zignorował ją.
-         Witam. – Zarówno wyraz twarzy, jak i głos chłopaka nie wyrażały żadnych uczuć. – Jestem opiekunem Radforda Brownese. Chciałbym wcześniej zabrać go do domu. Czy to nie problem?
Radford niczym oparzony odsunął się od Nathaniela na bezpieczną odległość. Jego ręka powędrowała w kierunku plecaka.
-         O... oczywiście. – Na widok starszego Brownesa blondwłosa belferka spłonęła rumieńcem. Zgrabnym ruchem odgarnęła z twarzy przeciążone lakierem loki. – Może pan go zabrać.
Przez twarz Jesserona przemknął cień uśmiechu. Nieznacznie ukłonił się w stronę kobiety, po czym podszedł do Radforda. Bijącej od niego aury nie sposób było opisać.
-         Zbieraj się – mruknął srebrzystowłosy, nie racząc nawet spojrzeć bratu w oczy.
Radford pospiesznie spakował swoje rzeczy, po czym ruszył za Jessem. W wyjściu rzucił niewyraźne „na razie”.
-         Do widzenia! – krzyknęła nauczycielka, nie uzyskała jednak odpowiedzi. Zdegustowana z powrotem opadła na swoje miejsce, niechętnie przewracając kolejną stronę magazynu.
Odruchowo wyjrzałam przez okno. Przez moment widziałam, jak Jesse ciągnie Radforda za rękaw - prawdopodobnie do samochodu. Twarz blondyna wyrażała wściekłość, ale mimo to milczał.
Gdy znajome postaci zniknęły za rogiem budynku, westchnęłam ciężko, po czym ukryłam głowę w ramionach. Radford od zawsze był w ten sposób traktowany przez swoje rodzeństwo. Cudowne trojaczki – Jefferey, Jessica i Jesseron – miały stworzyć dla niego prawdziwy dom, mieli okazać mu miłość, dać ciepło, podczas gdy oni karali go za nic. Gdzie jest sprawiedliwość? Czy on kiedykolwiek zrobił coś złego? Fakt, może i ma trochę inne zainteresowania niż większość nastolatków, ale czy to jego wina? A to, że pali? Znajdźcie mi chłopaka w jego wieku, który nigdy tego nie próbował, powodzenia. Założę się, że nie znajdziecie.
Nathaniel z wyraźnym niezadowoleniem spuścił wzrok i zainteresował się stanem swoich paznokci. Doskonale wiedziałam, co oznaczał wyraz jego twarzy. „Znowu”, zapewne powtarzał sobie w myślach. Znowu, bo to nie pierwszy raz, gdy któreś z trojaczków zgniotło w dłoni przyjemną atmosferę niczym kolorowy papierek po cukierku. Od dawna zachodziłam w głowę, jak można tak traktować własnego brata. Niewykluczone, że podobnie jak Nathaniel.
Wiatr za oknem tańczył szalonego walca z płatkami wiosennych kwiatów, przypominając, jak wspaniałą rzeczą jest wolność. Promienie słońca z szaleńczą mocą uderzały o szybę, szkolne ławki i ścianę, naznaczając otaczającą przestrzeń niesamowitymi w swej prostocie refleksami świetlnymi. Wszystko to zdawało się być przeciw mnie. Wyraźnie słyszałam szyderczy śmiech ptaków kryjących się w gałęziach drzew i złowieszczy chichot kwiatów kołysanych delikatnym powiewem. Wszystko tak niesamowicie piękne i przytłaczające jednocześnie.
-         Wypuście mnie stąd... – mruknęłam do siebie, rzucając tęskne spojrzenie w stronę soczyście zielonego trawnika.
Wszechświat okazał się jednak głuchy na moje wołanie. Gehenna trwała i końca jej nie sposób było dostrzec.

* * *

-         To były najgorsze trzy godziny w moim życiu! – krzyknął Nathaniel i z impetem trzasnął szkolnymi drzwiami, które zaskrzypiały złowieszczo.
-         Oh, mnie to mówisz... – Z rozkoszą wzięłam głęboki oddech. – Gdybym już wcześniej nie spała, chyba usnęłabym z nudów.
Cichy chichot Jasmine przywrócił uśmiech na mojej twarzy. Widok tej drobnej osóbki zawsze przyprawiał mnie o dobry nastrój.
-         Zwracam wam honor, kochani – stwierdziła blondwłosa, zarzucając torbę na ramię. – Zawsze sądziłam, że trafiacie do kozy, żeby zwiać z lekcji. Teraz rozumiem jednak, że o wiele lepiej jest męczyć się w klasie niż przeżywać piekło tutaj.
-         Widzisz, Jasmine – Nathaniel przeczesał dłonią loki. – Bycie wyjętym spod prawa wcale nie jest takie kolorowe, jak to się z pozoru wydaje – stwierdził, nieudolnie naśladując wzrok złoczyńcy.
-         Taki z ciebie przestępca, jak ze mnie homoseksualista – mruknęłam pod nosem, przyjacielskim gestem szturchając kolegę w ramię.
Nath wyraźnie się rozpogodził, po czym przeszył mnie spojrzeniem błękitnych oczu.
-         Tak? No wiesz, Lizz, w życiu każdego młodego człowieka zawsze przychodzi taka chwila, kiedy musi podjąć decyzję, co tak naprawdę go interesuje...
-         Nie! – przerwałam mu. Na mojej twarzy pojawił się rumieniec. – Źle mnie zrozumiałeś!
-         Jesteś pewna? A może jednak? – Jego spojrzenie z każdą chwilą stawało się coraz bardziej przenikliwe, choć czaiła się w nim nutka czystej złośliwości.
-         Tak, jestem pewna! Przestań!
Popchnęłam chłopaka tak, że zderzył się czołowo ze znakiem drogowym. Gdy tylko uznałam, że nic mu nie jest, pełna satysfakcji ruszyłam do przodu.
-         Oj, niegrzeczna dziewczynka. – Nathaniel pojawił się obok mnie, uparcie rozmasowywując miejsce, w którym zderzył się z metalowym słupem.
Prychnęłam ostentacyjnie, po czym wyprostowałam się dumnie i wzniosłam wzrok ku niebu.
-         Znowu zaczynasz? – spytał blondyn, poprawiając rękaw bluzy.
-         Ja? – odparłam głosem niewiniątka. – Ależ ja nic nie robię...
Nathaniel szturchnął mnie w ramię, na co odpowiedziałam tym samym. Tak było zawsze. Nie wiem, czy robiłam to dlatego, że mnie irytuje... A może to ja irytowałam jego? Bardzo możliwe. Koniec końców nie dogadywaliśmy się. Ludzie uważali nas za przyjaciół, ale mylili się. A może to ja się myliłam?
Obrzuciłam spojrzeniem drobnego blondyna, który ukrywszy dłonie w kieszeniach spodni, kroczył przed siebie z naburmuszoną miną, raz po raz kopiąc z premedytacją jakiś kamień lub zgniecioną puszkę, która na własną zgubę znalazła się na jego drodze. O czym myślał? Wyraz jego twarzy nie przysparzał mi wątpliwości: w jego podświadomości gościło wspomnienie Radforda. Martwił się – podobnie jak ja. I wcale mnie to nie dziwiło.
-         Dokąd idziemy? – spytała nagle Jasmine, rozglądając się w koło.
Teraz dopiero zdałam sobie sprawę z tego, iż zawędrowaliśmy znacznie dalej, niż chcieliśmy. Park o tej porze roku mienił się tysiącami kolorów. Wielobarwne kwiaty, soczysta trawa i szafirowe niebo dawały razem niesamowity efekt. Natura zdawała się śpiewać, a dzieci bawiące się w parku sprawiały wrażenie, jakby tańczyły przy jej akompaniamencie.
-         Jak widać, idziemy do parku.
Nathaniel wyprzedził mnie, po czym odnalazł wolną ławkę i rozsiadł się na niej wygodnie, zarzucając przy tym nogę na nogę. Po chwili Jasmine przysiadła się obok niego. Bez słowa poszłam w jej ślady.
-         Pięknie, nieprawdaż? – spytała Jazz, zachwycając się malowniczym krajobrazem. – Ptaki, drzewa, kwiaty... Tam, skąd pochodzę, nie ma takich rzeczy. Nic, tylko puste pola wiecznie skute lodem...
Nath drgnął, szybko jednak spuścił wzrok, wlepiając go w czubek ubłoconych już butów.
-         Tak? – zainteresowałam się. – Wiesz, nigdy nie mówiłaś mi, skąd pochodzisz...
Jasmine oderwała wzrok od przelatującego nad jej głową motyla, po czym zwróciła się w moją stronę. Promienie wiosennego słońca sprawiały, iż wyglądała nieziemsko pięknie. Jak anioł.
-         Naprawdę? – blondwłosa zdziwiła się. – Myślę, że i tak nie zainteresowałaby cię opowieść o niewielkiej, ale jakże malowniczej mieścinie położonej tysiące mil stąd.
Dziewczyna rozmarzyła się. Byłam pewna, że myślami była daleko stąd. Błądziła gdzieś między tumanami śniegu zakrywającymi jej ojczyznę. Niemalże widziałam obraz bajkowej krainy odbijający się w jej szmaragdowym spojrzeniu. 
-         No to muszę cię rozczarować, Jazz. Taka opowieść bardzo by mnie zainteresowała. Przecież mnie znasz. – Przysunęłam się bliżej przyjaciółki, krzyżując przy tym ręce na piersi. Jasmine westchnęła.
-         Nie mam dziś nastroju na opowieści – mruknęła, a jej twarz momentalnie spochmurniała.
-         No proszę, jak już zaczęłaś, to skończ – nalegałam. Jazz nie popierała jednak mojego entuzjazmu.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Często unikała odpowiedzi na zadawane przez kogoś pytania. Nie lubiłam w niej tej cechy – jako detektyw z zamiłowania nie cierpię, kiedy ktoś ma przede mną sekrety. Nie kryjąc rozczarowania, spuściłam głowę, wlepiając wzrok w betonowy chodnik. I wtedy właśnie dotarło do mnie coś, co powinnam odkryć już dawno temu.
Z sercem bijącym niczym młot pneumatyczny wyciągnęłam z torby duży, poważnie zniszczony zeszyt. W duszy zapragnęłam dziękować naszemu stwórcy za to, iż nakazał mi akurat dzisiaj zabrać go ze sobą. Pospiesznie przewróciłam kilka kartek w poszukiwaniu strony z naklejonym niewielkim wycinkiem z gazety. Podniosłam zeszyt na wysokość oczu, po czym, pełna chorej satysfakcji, spojrzałam na chodnik przede mną. Przypadkiem było to dokładnie to samo miejsce, w którym 11 lat temu zdarzył się niecodzienny incydent. Beznamiętnie rzuciłam torbę na ziemię, po czym ustawiłam się na środku ścieżki. Czego właściwie szukałam? Istniało bardzo niewielkie prawdopodobieństwo, że przez tyle lat zachowały się jakiekolwiek ślady, jakiekolwiek dowody zbrodni. Mimo to postanowiłam się rozejrzeć, zgłębić istotę tego miejsca, a nuż może znajdę w nim coś niezwykłego?
-         Lizz, co ty wyprawiasz? – Słowa Nathaniela dopadły mnie wraz z kłębem dymu.
Odruchowo kaszlnęłam, po czym machnęłam ręką w celu przerzedzenia powietrza.
-         Odrabiam matmę, nie widać? – odparłam, kucając na ziemi.
-         Jak skończysz, to daj spisać, dobrze? – To nie była prośba, a raczej rozkaz.
-         Chciałbyś – mruknęłam pod nosem, po czym zagłębiłam się w teksturę betonowego podłoża. Na moje szczęście, chodnik nie był wymieniany od lat. Jeśli miałabym coś znaleźć, to dokładnie w tym miejscu.
Betonowa płyta, której budowę starałam się właśnie zgłębić, nie wyróżniała się niczym szczególnym. No, może oprócz tego, że w promieniu 5 metrów od miejsca zdarzenia chodnika nie znaczyła żadna rysa, żadne pęknięcie, żadna najdrobniejsza niedoskonałość. Zupełnie nic. Chodnik został nienaruszony. Przypadek? Śmiem wątpić. W tym fachu nie ma miejsca na zbiegi okoliczności – jest tylko kłamstwo i podstęp.
Przesunęłam dłonią po podłożu. Było wyjątkowo gładkie, delikatne i ciepłe. To ostatnie można by uznać za skutek nagrzewania chodnika przez promienie słoneczne. Szybko jednak odrzuciłam tę myśl, widząc jak baldachim gałęzi i liści skutecznie odcina słońcu dostęp do tego miejsca. W pewnym momencie poczułam pieczenie w dłoni. Szybko ją cofnęłam, wzrokiem szukałam jednak czegoś, co mogło mnie oparzyć. Po chwili natrafiłam na coś, co z początku uznałam za kilka umęczonych promieni słońca, które przecisnęły się przez gąszcz liści i spoczęły na chodniku. Zmieniłam zdanie, gdy świetlane refleksy ułożyły się w zaszyfrowane słowo. Zlepek liter połyskiwał delikatnie własnym światłem. Serce ugrzęzło mi gdzieś w gardle, gdy wpatrywałam się w mieniący się napis.
Nie tracąc chwili, wydobyłam z kieszeni miniaturowy ołówek i przepisałam ów słowo pod wycinkiem z gazety. Nim się obejrzałam, tajemniczy tekst rozpłynął się w powietrzu. Czy rzeczywiście tam był? A może był jedynie wytworem mojej udręczonej wyobraźni, która rozpaczliwie stara się odnaleźć prawdę?
Nie. On tu był. Nie miewam przywidzeń, tego jestem pewna. Zaszyfrowany napis został napisany na chodniku, dokładnie w miejscu, w którym 11 lat temu zdarzył się tajemniczy incydent. Mam wrażenie, że mój dotyk w pewien sposób go aktywował. Jakaś siła, jakaś magiczna energia, która z pewnością ma wielki związek z moją tajemnicą.
Magia? Czary? Przecież to jakiś absurd. Tajemniczy szyfr to jedno, ale magia? Ta drobna poszlaka otwiera przede mną drzwi do nowego, nieznanego świata. Z każdym dniem rodzi się coraz więcej pytań, a odpowiedzi wciąż kryją się gdzieś w czeluściach ludzkiego istnienia.
Nieco zmieszana wróciłam na miejsce. Nathaniel powitał mnie serdecznym dmuchnięciem powietrzem zatrutym dymem tytoniowym prosto w twarz. Nie myśląc wiele, zaserwowałam mu prawy policzek, kaszląc przy tym niemiłosiernie. Blondyn syknął przeciągle, szybko jednak pocieszył się, widząc, jak zaciekle walczę z dusznością.
-         Zabiję cię! – warknęłam, stosując tym razem pięść w ramię.
-         Najpierw musisz mnie złapać! – Nathaniel ukrył żarzącego się peta w dłoni, po czym poderwał się z miejsca i pobiegł w stronę niewielkiego mostu przecinającego rzekę, nad którą położony był park.
Jasmine skomentowała nasze przekomarzanie dźwięcznym chichotem.
Niedbale wcisnęłam zeszyt do torby, po czym pobiegłam za blondynem. W tej konkurencji miałam marne szanse – Nath może i nie uczył się zbyt dobrze, ale był za to wspaniałym sportowcem.
W pogoni za przyjacielem przemierzyłam chodnik, most i spory trawnik. Starałam się z całych sił, jednak śmiech blondyna wciąż dochodził z nazbyt daleka. Sapiąc ciężko, Nathaniel wrócił na ławkę, rozkładając się wygodnie na całej jej długości, głowę opierając przy tym na kolanach Jazz. Dziewczyna nie była zbyt zadowolona.
-         Dorwę cię! – wrzasnęłam, niczym opętana dopadając ławki.
Nie myśląc wiele, pociągnęłam chłopaka za rękaw bluzy. Nathaniel przetoczył się przez ławkę, po czym wylądował na chodniku, twarzą w dół. Ominęłam go triumfalnym gestem, po czym usiadłam na ławce, z zadowoleniem opierając nogę na plecach Natha. Jasmine uśmiechnęła się szeroko, najwyraźniej podzielając mój entuzjazm.
-         I co? Wygrałam! – ucieszyłam się, dodatkowo kopiąc przyjaciela w bok. Chłopak jęknął rozpaczliwie. Razem z Jasmine wymieniłyśmy zaniepokojone spojrzenia.
-         Nath, w porządku?
Jazz usiłowała obrócić blondyna na plecy, ten jednak bronił się zapamiętale, cały czas wydając z siebie nieprzyzwoite odgłosy.
-         Au! – wrzasnął w głos, gdy Jasmine pociągnęła za jego prawą rękę.
-         Co ci się stało? – spytałam, zapominając o całej antypatii, jaką żywiłam do niego przez całe życie.
Chłopak mruknął coś w odpowiedzi, nie zdołałam jednak tego zrozumieć. Jasmine udało się wreszcie posadzić delikwenta na ławce. Nath przyciskał prawą dłoń do piersi. Zalewał się łzami.
-         Złamałaś mi rękę! – usiłował krzyknąć, głos jednak załamał mu się pod ciężarem łez. – Potworze!
Niemalże oczywistym dla mnie był fakt, iż Nathaniel udaje. Czy było to w jego stylu? Czy byłby do tego zdolny? Tak, zdecydowanie. Ale czy jest aż tak dobrym aktorem? Wiem, że jest niezwykle zdolnym kłamcą, ale żeby aż tak grać? O to nigdy bym go nie posądzała.
Blondyn zapłakał gorzko. Jeśli udawał – był wyśmienitym aktorem. Jeśli jednak nie... niedobrze.
Delikatnie przejechałam dłonią po przegubie Nathaniela, przyglądając się z zaciekawieniem jego twarzy. Chłopak syknął. Wyraz jego pełnych bólu oczu mówił sam za siebie.
-         Ty nie udajesz... – szepnęłam, sama nie do końca wierząc we własne słowa.
-         Brawo za spostrzegawczość, koleżanko – warknął Nathaniel. Jestem pewna, że gdyby mógł, odznaczył by swoją dłoń na moim policzku. I w tym wypadku w pełni bym się z nim zgodziła.
Jasmine poderwała się z miejsca, po czym stanęła przed moim przyjacielem. Mimika jego twarzy idealne naśladowała przysłowiowego bezdomnego szczeniaczka. Niepewnie dotknęła jego ręki, po czym poruszyła nią lekko.
-         Tu boli? – spytała anielsko delikatnym głosem.
Nath mruknął coś w odpowiedzi. Jazz jeszcze przez chwilę badała opuszkami palców rękę chłopaka. Przyglądałam się jej w skupieniu.
-         Nie jestem lekarzem, ale mam wrażenie, że ręka rzeczywiście jest złamana – poinformowała mnie.
Nathaniel spojrzał na mnie z wyrzutem.
-         Ty suko! – wrzasnął.
Staruszka mijająca właśnie naszą ławkę obejrzała się na nas niepewnie. Przerażona powagą sytuacji, przykucnęłam przed chłopakiem.
-         Przepraszam... – jęknęłam, nie mając pojęcia, co zrobić. – Jak mogę ci pomóc? – spytałam niepewnie.
-         Nie możesz mi pomóc, do cholery! – krzyknął. – Jak mogłaś złamać mi rękę!?
Jasmine delikatnie przesunęła dłonią po głowie Nathaniela.
-         Ci... – szepnęła mu do ucha. – Ona na pewno nie zrobiła tego specjalnie.
-         Śmiem wątpić. – Nath obruszył się.
Poczucie winy zżerało mnie od środka. Przecież wcale tego nie chciałam. To nie było nic złego, ot, zwykłe przekomarzanie. Robiliśmy to codziennie. Tym razem jednak skończyło się to zupełnie inaczej. To nie powinno się stać. A przede wszystkim nie powinno stać się z mojej winy.
-         Przepraszam... – powtórzyłam, nie oczekiwałam jednak z jego strony wybaczenia.
Co ja zrobiłabym na miejscu Nathaniela? Proste. Byłabym wściekła. Paradoksalnie jednak wyżywałabym się na każdym z wyjątkiem tego, kto wyrządził mi krzywdę. Taka już moja natura. Nath jest inny i moim zadaniem jest to uszanować.
Jasmine podniosła się z miejsca i nerwowym krokiem okrążyła ławkę. Mój wzrok powędrował za nią. Dziewczyna zaciskała dłonie w pięści. Jej mięśnie na przemian napinały się i rozluźniały. Oddech dziewczyny był nienaturalnie płytki. Bała się.
-         Co my teraz zrobimy? – spytała bardziej sama siebie niż nas. – Trzeba go zabrać do domu – stwierdziła, odwracając się w moją stronę.
-         Łatwo powiedzieć. – Nathaniel kurczowo podtrzymywał złamaną rękę zdrową dłonią. – Wątpię, by udało mi się dojść do domu ze złamaną ręką. No chyba, że któraś z was zechce mnie zanieść.
Jasmine rozejrzała się w koło, po czym sięgnęła do kieszeni. W dłoni trzymała kilka monet.
-         Lizz, mam prośbę. Po drugiej stronie ulicy jest apteka, mogłabyś kupić bandaż? Trzeba coś z tym zrobić – powiedziała Jasmine, a ton jej głosu nie pozwalał mi odmówić.
-         Żaden problem. – Wzięłam pieniądze, po czym posłusznie udałam się do apteki.
Kierowana własnym przyzwyczajeniem obróciłam się w połowie drogi, ukrywając się za drzewem. Byłam ciekawa, co pod moją nieobecność zrobi Jasmine. Czyżby próbowała się mnie pozbyć? Równie dobrze sama mogła kupić bandaż.
Z oddali udało mi się dostrzec, jak blondwłosa wyciąga z torby coś, co z daleka przypominało naprawdę duży ołówek. Jazz rozejrzała się w koło, po czym zaczęła rysować owym przedmiotem na chorej ręce Nathaniela. Z tej odległości nie byłam w stanie dostrzec żadnych szczegółów. Widziałam jednak doskonale, jak spod tajemniczego instrumentu sypią się iskry, zostawiając na skórze chłopaka ślad. Po chwili Jasmine schowała przedmiot z powrotem do torby. Nathaniel, krzywiąc się lekko, poruszył ręką, która sprawiała wrażenie całkowicie zdrowej.
Pełna niedowierzania udałam się do apteki. Sprawnie dokonałam zakupu, po czym wróciłam do parku.
Czym mógł być tajemniczy przedmiot, który Jasmine chowa w torbie? I czy jest możliwe, że za jego pomocą uzdrowiła rękę Nathaniela? I czy ta niecodzienna sytuacja może mieć jakikolwiek związek z tajemnicą, którą pragnę rozwiązać? Obawiam się, że ma.
-         Jak on się czuje? – spytałam, przekazując bandaż przyjaciółce.
-         Bez zmian – odparła, wymieniając z Nathanielem porozumiewawcze spojrzenie, które na szczęście nie umknęło mojej uwadze.
-         Na pewno? Wygląda o wiele lepiej – stwierdziłam, przeszywając blondyna wzrokiem.
Nath przycisnął chorą rękę do piersi, pospiesznie nasuwając nań rękaw. Jazz przestąpiła nerwowo z nogi na nogę.
-         Jestem pewna, że ani powietrze zatrute tym paskudztwem, ani promienie słońca nie były w stanie go uzdrowić. – Dziewczyna sprawnie owinęła rękę Nathaniela bandażem. Chłopak podniósł się z miejsca, wspomagając się ramieniem Jasmine.
Nie skomentowałam, a jedynie zarzuciłam torbę na ramię i bez słowa ruszyłam przed siebie. Odchodząc, czułam na sobie przenikliwy wzrok przyjaciół.

* * *

-         Lizz! Czyś ty oszalała!?
Radford był wściekły. Biegał z jednego kąta pokoju w drugi, nie będąc w stanie się opanować. „Jest tak bardzo podobny do Jessa”, pomyślałam.
-         Mówiłam ci, że to on zaczął. – Próbowałam się bronić, jednak nie miałam w tej sprawie żadnego konkretnego argumentu.
-         To nic nie zmienia. Złamałaś mu rękę! – wrzasnął chłopak, twardo opadając na kanapę. Jego telefon z hukiem uderzył o ścianę, rozsypując się przy tym na części.
-         Nie zrobiłam tego celowo...
Zabrałam się za zbieranie szczątków komórki Radforda. Kiedy upewniłam się, że urządzenie nadal działa, z ulgą odłożyłam je na biurko.
-         Rozumiem, że czasem się kłócicie, Lizz. – Jego głos momentalnie się zmienił. Był teraz łagodny, dało się w nim wyczuć jednak posmak żalu. – Ale to jeszcze nie powód, żeby zrobić mu coś takiego.
-         Myślisz, że nie żałuję?
Radford przeczesał dłonią kasztanowe włosy, po czym bezradnie opuścił głowę na oparcie siedzenia. Jego mięśnie nadal były napięte do granic możliwości. Był jak wulkan, który lada chwila mógł wybuchnąć, niszcząc przy tym wszystko, co napotka na swojej drodze. Był jak kielich, który przepełnić może nawet maleńka kropla wody.
-         Twój żal nie cofnie wydarzeń. Wierzę, że tego nie chciałaś. Nikt z nas tego nie chciał. – Mogłabym przysiąc, że pod zasłoną ciemnych loków zakręciło się kilka łez. Głos chłopaka przepełniony był teraz goryczą. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo boli go myśl o krzywdzie, jaka stała się Nathanielowi.
Niepewnie podeszłam do przyjaciela, po czym ostrożnie przyłożyłam dłoń do jego ramienia. Chłopak wzdrygnął się, po chwili jednak przykrył moją rękę swoją. Jego dłoń była ciepła i wyjątkowo delikatna, sprawiała wrażenie nie stworzonej do pracy. Miała w sobie niewyjaśnioną królewską szlachetność i majestatyczność. Pod wpływem dotyku Radforda przeszedł mnie dreszcz. Teraz rozumiem, czemu Nathaniel tak bardzo lubi go dotykać.
-         Wszystko będzie dobrze – szepnęłam, na co Rads odpowiedział zgodnym pomrukiem.
Usiadłam na kanapie, nie wypuszczając dłoni chłopaka. Była tak rozkosznie ciepła... Niemalże czułam, jak krew w jego żyłach płynie nienaturalnie szybkim tempem. Zdawało mi się, że słyszę, jak raz po raz serce chłopaka z niewyobrażalną siłą uderza o klatkę piersiową, usiłując wydostać się na zewnątrz. Twarz ukrywał w dłoniach. Między jego palcami ściekały łzy.
Mocniej zacisnęłam dłoń na ramieniu chłopaka w nadziei, że w jakiś sposób doda mu to otuchy. Wokół bruneta unosiła się delikatna woń bezbronności. Chciałam wziąć go w objęcia, szepnąć, aby przestał się martwić. Dźwięk dzwonka przerwał jednak rozkoszną ciszę.
Radford podniósł głowę, po czym ukradkiem otarł łzy rękawem. Jego twarz nie miała teraz żadnego wyrazu; można by rzec, iż została wykuta w kamieniu. Chłopak drżącą dłonią sięgnął po telefon. Zmrużył oczy, kiedy ekran komórki rozświetlił mu twarz.
-         Kto to? – spytałam.
Radford odwrócił się do mnie, jakby w nadziei, że odpowiedź na swoje pytanie odczytam z jego spojrzenia. Nie było to trudne – wiadomość z całą pewnością była od Nathaniela. Bez słowa wyciągnęłam rękę po komórkę przyjaciela. Ten wręczył mi ją bez słowa.
-         „Ręka w gipsie” – zaczęłam czytać na głos. – „Półtora miesiąca z głowy. Jak tylko będę mógł, osobiście tą pannę uduszę.”
Radford spojrzał na mnie z zaciekawieniem. Na jego twarzy nie było już śladu łez.
-         I co teraz zrobisz? – spytał z ironią. – Będziesz błagać go na kolanach o litość czy profilaktycznie wyjedziesz z miasta na kilka dni?
-         Myślisz, że będzie się mścił? – Oparłam się plecami o ścianę, po czym skrzyżowałam ręce na piersi. Zimny pot sprawiał, że włosy kleiły mi się do karku. Dziś również zbierało się na burzę.
-         A czy byłoby to w jego stylu? – Brew Radforda ostentacyjnie powędrowała ku górze.
W pamięci zamajaczyły mi wspomnienia pochodzące z czasów, kiedy to jeszcze ani Radford, ani Jasmine nie mieszkali w Tastentoon. Wtedy też pięcioletni Nath uczęszczał razem ze mną do przedszkola. Pamiętam, jak wielki problem dla przedszkolanek stanowiło jego zachowanie. Nie było dnia, w którym nie wszcząłby bójki z którymś z rówieśników. Zadziorny, uparty i zawsze chce postawić na swoim – tak mówili o nim rodzice, tak też określali go nauczyciele. Od tamtego czasu nie zmienił się. Więc czy byłby zdolny wybaczyć mi to, co zrobiłam?
-         Obawiam się, że tak – mruknęłam, po czym spuściłam głowę pozwalając, aby włosy przysłoniły mi twarz.
-         Nie mam nic do dodania – stwierdził Radford, przecierając ręką blat biurka.
Radford był wściekły, nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. W przeciwieństwie do Jessa potrafił jednak stłamsić gniew w sobie. Z dwojga złego wolałam jednak, gdy wyżywał się na mnie, niż gdy udawał, że wszystko jest w porządku.
-         Przepraszam... – szepnęłam, chwytając klamkę od drzwi. Czułam, jak spojrzenie Radforda przewierca mnie na wylot.
-         Za co? – spytał niewinne chłopak. Nie widziałam wyrazu jego twarzy, jednak nie chciałam nawet go sobie wyobrażać. – Mnie przecież w niczym nie zawiniłaś.
-         Krzywdząc Nathaniela, to tak, jakbym skrzywdziła ciebie – wytłumaczyłam, po czym chwyciłam torbę i bez pożegnania opuściłam pokój przyjaciela.
Przechodząc przez niezbyt dobrze oświetloną kuchnię natknęłam się na Jessa. W duchu przeklęłam okrutny los, który akurat w tym momencie kazał mu napić się wody.
-         Elisabeth? Co ty tu jeszcze robisz? Czy nie wyraziłem się jasno? Czas odwiedzin kończy się o dziewiętnastej. Którą to już mamy godzinę? – Jesseron podwinął rękaw koszuli i spojrzał na zamieszczony na nadgarstku zegarek. – Za kwadrans ósma.
Wzrok blondyna był tak bardzo podobny do wyrazu oczu Radforda... Jednak z czekoladowych oczu Jessa nie dało się wyczytać nawet grama ciepła, w przeciwieństwie do szmaragdowego spojrzenia mojego przyjaciela.
-         Wybacz – jęknęłam i napięłam mięśnie, jakby w obawie przed nadchodzącym ciosem. – Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.
-         Obiecujesz mi to za każdym razem, Elisabeth i do tej pory nie zauważyłem żadnej poprawy z twojej strony. Myślisz, że uwierzę ci i tym razem? – Jesse mówił jak ojciec, który po raz kolejny zawiódł się na swojej córce. Problem w tym, że wcale nie był moim ojcem, a wychowanie mnie nie należało do jego obowiązków.
-         Przepraszam – mruknęłam i udałam się w stronę drzwi.
-         Chyba muszę porozmawiać z Twoją matką, nie uważasz?
Zatrzymałam się. Torba zsunęła mi się z ramienia, po czym z dźwięcznym hukiem opadła na panele. Jesseron cmoknął, wyrażając tym samym swoje niezadowolenie. Mogłabym przysiąc, że w malowniczy sposób wywrócił przy tym oczami.
Czego on mógł chcieć od mojej matki? Kwestie mojego wychowania naprawdę nie powinny go interesować. Jestem pewna, że w tej dziedzinie moja rodzicielka idealnie daje sobie radę. Nie zapomniałam również tego, czego za życia uczył mnie ojciec.
-         W jakim celu? – spytałam, nie starając się nawet ukryć poirytowania.
Obróciłam się na pięcie, po czym nawiązałam kontakt wzrokowy ze swoim rozmówcą. Jego brwi były ściśnięte, a zwykle blade policzki zaróżowione od gniewu.
-         Mam wrażenie, że ta biedna kobieta nie ma pojęcia, jak jej córka zachowuje się w szkole. Nie sądzisz, że powinna o tym wiedzieć? – spytał.
-         A jak zachowuję się w szkole? – zainteresowałam się, zostawiając pytanie Jesserona bez odpowiedzi.
-         Nieodpowiednio.
-         Tego nie wiesz. Rzadko cię tam widuję – stwierdziłam.
Jesse wzdrygnął się, jak zawsze, gdy zwracałam się do niego bezpośrednio. Swoją drogą, był za młody, aby mówić do niego per „pan”.
-         Ja za to widzę cię aż nader często, Elisabeth. Wiem, co robisz, a czego nie. I radzę ci, żebyś przestała. W przeciwnym razie będę zmuszony powiedzieć o wszystkim twojej matce.
Wizja dalszej konwersacji z blondynem ani trochę mi się nie uśmiechała. Równie dobrze mogłabym wymienić kilka słów z automatyczną sekretarką. Tak, to dobre porównanie. Jesse był bowiem jak automat. Jak maszyna, która ma wyznaczone zadanie i robi wszystko, aby je wypełnić. Nie da się jej zepsuć, ani nawet przeprogramować. Jesse nie jest zależny od niczego ani nikogo. Nic nie jest w stanie go poruszyć. A z biegiem lat Radford robi się coraz bardziej do niego podobny.
-         A może powinienem zabronić Radfordowi spotykać się z tobą, co? Obawiam się, że to ty możesz mieć na niego zły wpływ. – W głosie Jessa było tyle jadu, że byłby on w stanie zabić stado słoni.
Przegiął. Gdyby nie dzieląca nas odległość, odwróciłabym się i odznaczyłabym pięść na jego szczęce. Zachowując jednak resztki rozsądku, chwyciłam klamkę od drzwi. W wejściu minęłam się z Jeffereyem i Jessicą, którzy prawdopodobnie wracali z pracy. Żadne z nich nie było szczególnie zainteresowane moją obecnością. Rzuciłam niewyraźne „Dobry wieczór”, po czym udałam się do siebie.

* * *

-         Wróciłam – oznajmiłam, ściągając buty w progu mieszkania.
-         Tak późno? – Dorinda Kaviste nigdy nie używała takich słów jak „witaj” czy chociaż „cześć”. – Zaczynałam się już o ciebie martwić.
-         Musiałam coś załatwić – skłamałam, biorąc spory kęs jednej z przygotowanych przez matkę kanapek.
Kobieta wytarła ręce, po czym skrzyżowała je na piersi, opierając się o blat kuchenny. Wyraz jej twarzy nie był srogi, nie wróżył jednak nic dobrego.
-         Jesteś już prawie dorosła, Lizz – zaczęła. – Ale nie znaczy to, że możesz robić, wszystko, co ci się podoba. Im jesteś starsza, tym większa ciąży na tobie odpowiedzialność.
-         Niby za co? – Purpurowa torba z hukiem wylądowała na krześle. – Za pokój na świecie? Za zwalczanie dementorów? Powiem ci, że ani jedno, ani drugie nie istnieje.
-         Póki co powinnaś zatroszczyć się o własne życie. Myślisz, że będziesz w stanie?
-         Jasne... – mruknęłam, po czym ruszyłam w stronę swojej sypialni.
-         A właśnie. Jak było w szkole? – spytała moja rodzicielka.
-         Wspaniale – odparłam sucho, po czym zatrzasnęłam za sobą drzwi. Obawiam się, że taka odpowiedź jej nie zadowoliła, na dzisiaj musiała jednak wystarczyć.
Całkowicie pozbawiona siły rzuciłam się na łóżko. To był męczący dzień. W głębi duszy dziękowałam stwórcy za to, że już się skończył.
Chciałam jeszcze zająć się pracą. Musiałam pomyśleć, poskładać fakty, zanim nowoodkryte poszlaki zatrą się gdzieś w odmętach pamięci. Chciałam zapisać swoje obserwacje, pokontemplować chwilę nad tajemniczym napisem na betonie, wydedukować, dlaczego doszło do bójki między Jasmine i Vanessą... Jednak nie byłam w stanie. Morzył mnie sen. Nawet nie próbowałam się mu opierać. Nie minęło nawet pięć minut, a Morfeusz porwał mnie w objęcia.

2 komentarze:

  1. A... Widzę, że szablon zachowany został w formie onetowskiej ;D
    Bardzo zgrabna jest ta grafika - doskonale połączyłaś szarość, niebieski oraz coś pomiędzy tymi dwoma kolorami.
    Notka wyszła ci zgrabnie, tylko pojawiają się takie nierówności w tekście :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie teraz zauważyłam te nierówności... Miałaś może u siebie podobny problem? Masz może na to jakąś radę czy może trzeba to poprawić ręcznie?

      Usuń