Szafirowe niebo usiane
było milionami gwiazd. Srebrzysta tarcza księżyca majaczyła w oddali, otulając
miasto chłodną, księżycową poświatą. Jesienny wiatr niósł w dłoniach wielobarwne
liście, niczym małe dziecko rozrzucając je po betonowej powierzchni dachu.
Kurczowo trzymałam
ciepłą dłoń mężczyzny. O tak późnej porze i w tak odludnym miejscu ona jedna
dawała mi poczucie bezpieczeństwa.
-
Tatusiu...
– zaczęłam niemalże szeptem, wlepiając wzrok w niebo nad nami. – Boję się.
Mężczyzna uśmiechnął się
ciepło. Jego ciemnobrązowe loki delikatnie opadały na śniadą twarz, a oczy
barwy czekolady zdawały się uśmiechać. Gdy zadrżałam, jego silna dłoń mocniej
objęła moją.
-
Czego
się boisz, Elisabeth? – spytał ojciec, podążając wzrokiem za moim spojrzeniem.
– Gwiazd?
W odpowiedzi kiwnęłam
głową. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, po czym przykucnął, obie dłonie kładąc
na moich ramionach. Jego spojrzenie przeszywało mnie na wskroś, mimo to nie
pozwoliłam sobie odwrócić wzroku.
-
Dlaczego?
Co w nich cię niepokoi? – spytał czule.
-
Boję się
kosmitów. A jak coś nas zaatakuje? A jak złe, zielone ludziki porwą ciebie i
mamę? A ja zostanę sama... – odparłam cienkim, łamiącym się głosem.
Na myśl o zagładzie
ludzkości z oka popłynęła mi łza. Ojciec otarł kroplę zgrabnym ruchem dłoni, po
czym pogłaskał mnie po rumianym policzku.
-
To
bardzo ciekawa teoria, Lizzie. Nie sądzę jednak, by tak zwani kosmici mogliby
nam w jakiś sposób zaszkodzić – odparł mężczyzna, cały czas uśmiechając się
ciepło.
-
Nie?
– powtórzyłam, jakby w obawie, że to, co usłyszałam, okaże się nieprawdą.
-
Nie,
Lizz. Zapewniam cię, że ze strony kosmosu nic ci nie grozi.
-
Ale
kosmici istnieją, tak?
Twarz mężczyzny
momentalnie stężała. Jego szeroki uśmiech prysł niczym mydlana bańka. W moim
sercu od razu zrodziło się poczucie winy – nieprzyjemna świadomość, że
powiedziałam coś złego, co uraziło bliską mi osobę. Ojciec podniósł się,
podszedł do krawędzi dachu i znów spojrzał w nakrapiane maleńkimi diamencikami
niebo. Odprowadziłam go wzrokiem, usiłując znów nie zalać się łzami.
-
Tak,
kochanie. Jestem niemalże w pełni przekonany, że istnieje życie na planecie
innej niż Ziemia. Sądzę, że istnieją istoty inne niż ludzie, którym nie leży na
celu dobro naszej rasy. Jesteś jeszcze młoda, Elisabeth. Za młoda, by zrozumieć
– odrzekł, opierając dłonie na biodrach.
-
Jestem
już duża, sam tak powiedziałeś! – obruszyłam się.
Słona łza znów pomknęła
po moim policzku.
-
Jesteś
– mężczyzna znów spojrzał na mnie, jednak jego wzrok nie był tak ciepły, jak
wcześniej. – Ale nie na tyle, aby pojąć tajemnice, jakie kryje w sobie
wszechświat.
Usiadłam na chłodnej,
betonowej powierzchni, ręce krzyżując na piersiach. Wzrok utkwiłam w czubkach
butów, a usta wykrzywiłam w grymasie niezadowolenia. Ojciec już po chwili
znalazł się obok mnie, obejmując mnie w pasie ramieniem.
-
Odziedziczyłaś
po mnie to, co najlepsze – zaczął mężczyzna, podnosząc moją twarz na wysokość
swojej. – Dałem ci odwagę, dociekliwość i wytrwałość. Dałem spryt i mądrość,
zapał i rozsądek. Wiem, że wykorzystasz te cechy w celu, w jakim zostały ci nadane.
Kiedy nadejdzie czas, zrozumiesz, że są tajemnice, które wymagają odkrycia.
-
Ale
jaką tajemnicę mam odkryć, tatusiu? – spytałam, pochlipując cicho.
Ojciec znów otarł z mego
policzka łzę.
-
Nadejdzie
czas, kiedy zrozumiesz. Teraz jednak musisz starać się żyć jak najlepiej. Musisz
wiedzieć, w co wierzyć i czemu ufać.
-
Ale
tatusiu, ja...
-
Nie
będzie mnie przy tobie zawsze, Elisabeth. Kiedyś mnie zabraknie i wtedy nie
będę już mógł pomagać ci w trudnych chwilach. Chcę mieć jednak pewność, że
wystarczająco przygotowałem cię do zadania, jakie w przyszłości będziesz
musiała wykonać – rzekł ojciec, przerzucając wełniany szalik na plecy.
-
Ale
tato, jesteś przecież jeszcze młody, będziesz żył długo – rzuciłam z
przekonaniem.
Mężczyzna zaśmiał się
cicho, znów wznosząc oczy ku niebu.
-
Chciałbym,
żeby tak było, kochanie – odparł cicho. – Nie jestem jednak panem śmierci i nie
mogę kontrolować jej nadejścia.
-
Ale
jesteś jeszcze taki młody... – ciągnęłam, nie zdając sobie nawet sprawy z
powagi jego słów.
Poczułam łzy spływające
ciurkiem po policzkach. Wspomnienie o śmierci bliskiej osoby nigdy nie jest
przyjemne, zwłaszcza, jeśli mowa o śmierci kogoś tak drogiego jak ojciec.
Wtuliłam się w szerokie ramiona mężczyzny i objęłam go tak mocno, na ile
pozwalały delikatne rączki pięciolatki.
-
Tato...
– jęknęłam przez łzy. – Dlaczego mówisz takie rzeczy? Przecież jeszcze całe
życie przed tobą.
Mężczyzna westchnął. W
jego głosie dało się odczuć coś w rodzaju ulgi.
-
Czuję,
że moje życie tutaj dobiega końca – wyznał. Na jego twarzy nie błądził nawet
cień smutku. Wpatrywał się w niebo z tą samą pogodą ducha, co zwykle. – Obiecaj
mi, że kiedy mnie zabraknie, będziesz dzielna.
-
Tatusiu...
-
Obiecaj
– ponaglił mnie. – Obiecaj, że zrobisz to, co słuszne.
-
Nie
rozumiem...
Niebo przecięła właśnie
spadająca gwiazda, zostawiając za sobą złocisty warkocz, który przez kilka
chwil rozjaśniał bezkresną, czarną toń.
-
Wkrótce
zrozumiesz, – stwierdził po chwili – a wtedy, masz moje słowo, jeszcze się spotkamy.
Nie tu, ale w innym, lepszym miejscu. Obiecuję.
Dłonie mężczyzny wsunęły
się w moje włosy, a usta niczym pieczęć odcisnęły się na czole. Płakałam, bo
nie miałam pojęcia, co myśleć. Płakałam, starając się doszukać sensu w jego
słowach. Płakałam, czując, że to ostatni raz, kiedy mogę łkać wtulona w ramiona
ojca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz