piątek, 8 czerwca 2012

00. Prolog

Szafirowe niebo usiane było milionami gwiazd. Srebrzysta tarcza księżyca majaczyła w oddali, otulając miasto chłodną, księżycową poświatą. Jesienny wiatr niósł w dłoniach wielobarwne liście, niczym małe dziecko rozrzucając je po betonowej powierzchni dachu.
Kurczowo trzymałam ciepłą dłoń mężczyzny. O tak późnej porze i w tak odludnym miejscu ona jedna dawała mi poczucie bezpieczeństwa.
-         Tatusiu... – zaczęłam niemalże szeptem, wlepiając wzrok w niebo nad nami. – Boję się.
Mężczyzna uśmiechnął się ciepło. Jego ciemnobrązowe loki delikatnie opadały na śniadą twarz, a oczy barwy czekolady zdawały się uśmiechać. Gdy zadrżałam, jego silna dłoń mocniej objęła moją.
-         Czego się boisz, Elisabeth? – spytał ojciec, podążając wzrokiem za moim spojrzeniem. – Gwiazd?
W odpowiedzi kiwnęłam głową. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, po czym przykucnął, obie dłonie kładąc na moich ramionach. Jego spojrzenie przeszywało mnie na wskroś, mimo to nie pozwoliłam sobie odwrócić wzroku.
-         Dlaczego? Co w nich cię niepokoi? – spytał czule.
-         Boję się kosmitów. A jak coś nas zaatakuje? A jak złe, zielone ludziki porwą ciebie i mamę? A ja zostanę sama... – odparłam cienkim, łamiącym się głosem.
Na myśl o zagładzie ludzkości z oka popłynęła mi łza. Ojciec otarł kroplę zgrabnym ruchem dłoni, po czym pogłaskał mnie po rumianym policzku.
-         To bardzo ciekawa teoria, Lizzie. Nie sądzę jednak, by tak zwani kosmici mogliby nam w jakiś sposób zaszkodzić – odparł mężczyzna, cały czas uśmiechając się ciepło.
-         Nie? – powtórzyłam, jakby w obawie, że to, co usłyszałam, okaże się nieprawdą.
-         Nie, Lizz. Zapewniam cię, że ze strony kosmosu nic ci nie grozi.
-         Ale kosmici istnieją, tak?
Twarz mężczyzny momentalnie stężała. Jego szeroki uśmiech prysł niczym mydlana bańka. W moim sercu od razu zrodziło się poczucie winy – nieprzyjemna świadomość, że powiedziałam coś złego, co uraziło bliską mi osobę. Ojciec podniósł się, podszedł do krawędzi dachu i znów spojrzał w nakrapiane maleńkimi diamencikami niebo. Odprowadziłam go wzrokiem, usiłując znów nie zalać się łzami.
-         Tak, kochanie. Jestem niemalże w pełni przekonany, że istnieje życie na planecie innej niż Ziemia. Sądzę, że istnieją istoty inne niż ludzie, którym nie leży na celu dobro naszej rasy. Jesteś jeszcze młoda, Elisabeth. Za młoda, by zrozumieć – odrzekł, opierając dłonie na biodrach.
-         Jestem już duża, sam tak powiedziałeś! – obruszyłam się.
Słona łza znów pomknęła po moim policzku.
-         Jesteś – mężczyzna znów spojrzał na mnie, jednak jego wzrok nie był tak ciepły, jak wcześniej. – Ale nie na tyle, aby pojąć tajemnice, jakie kryje w sobie wszechświat.
Usiadłam na chłodnej, betonowej powierzchni, ręce krzyżując na piersiach. Wzrok utkwiłam w czubkach butów, a usta wykrzywiłam w grymasie niezadowolenia. Ojciec już po chwili znalazł się obok mnie, obejmując mnie w pasie ramieniem.
-         Odziedziczyłaś po mnie to, co najlepsze – zaczął mężczyzna, podnosząc moją twarz na wysokość swojej. – Dałem ci odwagę, dociekliwość i wytrwałość. Dałem spryt i mądrość, zapał i rozsądek. Wiem, że wykorzystasz te cechy w celu, w jakim zostały ci nadane. Kiedy nadejdzie czas, zrozumiesz, że są tajemnice, które wymagają odkrycia.
-         Ale jaką tajemnicę mam odkryć, tatusiu? – spytałam, pochlipując cicho.
Ojciec znów otarł z mego policzka łzę.
-         Nadejdzie czas, kiedy zrozumiesz. Teraz jednak musisz starać się żyć jak najlepiej. Musisz wiedzieć, w co wierzyć i czemu ufać.
-         Ale tatusiu, ja...
-         Nie będzie mnie przy tobie zawsze, Elisabeth. Kiedyś mnie zabraknie i wtedy nie będę już mógł pomagać ci w trudnych chwilach. Chcę mieć jednak pewność, że wystarczająco przygotowałem cię do zadania, jakie w przyszłości będziesz musiała wykonać – rzekł ojciec, przerzucając wełniany szalik na plecy.
-         Ale tato, jesteś przecież jeszcze młody, będziesz żył długo – rzuciłam z przekonaniem.
Mężczyzna zaśmiał się cicho, znów wznosząc oczy ku niebu.
-         Chciałbym, żeby tak było, kochanie – odparł cicho. – Nie jestem jednak panem śmierci i nie mogę kontrolować jej nadejścia.
-         Ale jesteś jeszcze taki młody... – ciągnęłam, nie zdając sobie nawet sprawy z powagi jego słów.
Poczułam łzy spływające ciurkiem po policzkach. Wspomnienie o śmierci bliskiej osoby nigdy nie jest przyjemne, zwłaszcza, jeśli mowa o śmierci kogoś tak drogiego jak ojciec. Wtuliłam się w szerokie ramiona mężczyzny i objęłam go tak mocno, na ile pozwalały delikatne rączki pięciolatki.
-         Tato... – jęknęłam przez łzy. – Dlaczego mówisz takie rzeczy? Przecież jeszcze całe życie przed tobą.
Mężczyzna westchnął. W jego głosie dało się odczuć coś w rodzaju ulgi.
-         Czuję, że moje życie tutaj dobiega końca – wyznał. Na jego twarzy nie błądził nawet cień smutku. Wpatrywał się w niebo z tą samą pogodą ducha, co zwykle. – Obiecaj mi, że kiedy mnie zabraknie, będziesz dzielna.
-         Tatusiu...
-         Obiecaj – ponaglił mnie. – Obiecaj, że zrobisz to, co słuszne.
-         Nie rozumiem...
Niebo przecięła właśnie spadająca gwiazda, zostawiając za sobą złocisty warkocz, który przez kilka chwil rozjaśniał bezkresną, czarną toń.
-         Wkrótce zrozumiesz, – stwierdził po chwili – a wtedy, masz moje słowo, jeszcze się spotkamy. Nie tu, ale w innym, lepszym miejscu. Obiecuję.
Dłonie mężczyzny wsunęły się w moje włosy, a usta niczym pieczęć odcisnęły się na czole. Płakałam, bo nie miałam pojęcia, co myśleć. Płakałam, starając się doszukać sensu w jego słowach. Płakałam, czując, że to ostatni raz, kiedy mogę łkać wtulona w ramiona ojca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz