Ziemię już dawno spowiła
ciemność. Wiatr szeleścił między gałęziami drzew. Krople
deszczu spływały leniwie po szybach samochodów, staczały się po poszarzałych
ścianach miejskich budynków i skapywały rytmicznie z brzegów wielobarwnych
parasoli należących do uciekających w popłochu przechodniów. Niebo raz po raz
przecinał piorun. Błyskawicy zawsze towarzyszył potężny grzmot, który
przywodził na myśl zawalający się budynek lub wybuch wiekowej gwiazdy. Wojna
żywiołów toczyła się zaciekle i końca jej nie sposób było dostrzec.
Ulewny deszcz nie raczył
pozostawić na mnie suchej nitki. Byłam zziębnięta, zmęczona i przemoczona, a od
domu dzieliła mnie jeszcze ponad godzina drogi.
Nagle przed oczyma
przemknął mi znajomy obraz. Jasnogranatowy, sfatygowany budynek z żółtym,
neonowym napisem. Hasło „U Jeffa” uderzyło mnie z siłą pioruna. Rzuciłam się
biegiem w kierunku budynku, bojąc się, że może on okazać się jedynie wytworem
mojej wyobraźni. Z ulgą chwyciłam za gałkę od
drzwi, która z całą pewnością była prawdziwa.
Wnętrze było ciepłe i na
swój sposób przytulne. Ciemnobeżowe ściany pokryte były licznymi malunkami
grafitti. Zarówno pod jedną ze ścian, jak i w centrum pomieszczenia znajdowało
się kilka ogrodowych stolików z ciemnego drewna. Okna zasłonięte były do
połowy, dzięki czemu do środka wpadał mętny blask księżyca. Pod sufitem zostało
zawieszone kilka prostych, przemysłowych lamp. Przy jednym ze stolików
siedziało dwóch mężczyzn, rozmawiając głośno i śmiejąc się. W rękach trzymali
butelki z alkoholem. Pewien zapas opróżnionych opakowań po napoju uzbierał się
również na stoliku. Na podłodze w ich pobliżu
połyskiwało rozbite szkło. W tle sączyła się
spokojna, melancholijna muzyka, nie pasująca ani do zachowania mężczyzn, ani do
panujących na zewnątrz warunków atmosferycznych.
Za zajmującą niemalże
całą szerokość pomieszczenia ladą krzątał się wysoki, jasnowłosy młodzieniec. Nawet nie zareagował, kiedy z głośnym pluskiem
położyłam wilgotne dłonie na niezbyt sterylnym blacie. Chłopak przez cały czas
przecierał zakurzone szklanki suchą szmatką.
-
Jefferey...
– wydukałam, starając się powstrzymać drżenie głosu.
-
Tak?
– chłopak obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem.
Najwyraźniej mój żałosny
wygląd nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Jego twarz nie wyrażała ani troski, ani
współczucia, ani nawet rozbawienia. Gościła na niej zwyczajna dla Jeffereya
obojętność.
-
Czy
mogłabym... – w tym momencie pociągnęłam nosem. – Mogłabym przeczekać tu burzę?
-
Jasne
– odparł beznamiętnie chłopak.
Rzuciłam niewyraźne
„dzięki”, po czym udałam się do najbliższego stolika. Usiadłam ciężko na jednym
z krzeseł. Przemoczoną do cna torbę rzuciłam na ziemię. W środku coś zachrobotało.
Czułam, jak kropelki
wody spływają po moich włosach i twarzy, jak skapują na zakurzony blat,
pozostawiając po sobie ślad na drewnie w postaci maleńkich, ciemnych punkcików. Z miejsc, gdzie o stół opierałam się łokciami,
odchodziły stróżki wody, płynąc leniwie przed
siebie i ginąc niespodziewanie w szczelinach drewnianej powierzchni. W butach,
spodniach i pod kurtką czułam nieprzyjemną wilgoć. Kiedy przez nieszczelne okno
docierał do mnie chłodny powiew, po plecach przebiegał mnie dreszcz. Byłam
pewna, że wyglądam okropnie i tak też się czułam.
Kątem oka przyglądałam
się Jeffereyowi, za wszelką cenę starając się nie zdradzić swojego zainteresowania
jego osobą. Srebrzystobiałe włosy kaskadami opadały mu na twarz i ramiona,
zasłaniając jedno z czekoladowych oczu. Spojrzenie Jeffereya nie było ani przenikliwe,
ani przeszywające, ani nieprzyjemne w żaden inny sposób. Było obojętne, rzec by
można, że wręcz nieobecne. Zupełnie, jak gdyby myślami błądził gdzieś nad
ziemią. Dokładnie tak, jak zwykle – nawiązanie głębszego kontaktu z Jeffereyem
Brownesem już dawno osiągnęło rangę cudu.
Jeff był moim sąsiadem. Nigdy nie przejawiałam w jego kierunku żadnej
szczególnej sympatii i vice versa. Gdyby
nie fakt, że przyjaźniłam się z jego młodszym bratem, pewnie nie wiedziałabym o
istnieniu Jeffereya. Rzadko kiedy wychodził z domu, a kiedy już następowała
taka konieczność, robił to tak niepostrzeżenie, że niemożliwością było
zauważenie tego.
Odwróciłam wzrok od
Jeffa i westchnęłam przeciągle. Powietrze w barze nie było zbyt przyjemne. Było
ciężkie, przesiąknięte zapachem wilgoci, kurzu, smażonych potraw i alkoholu.
Oddech nie dał mi żadnej ulgi. Ponownie spuściłam głowę, pozwalając niesfornym
kropelkom wody swobodnie spływać z kosmyków włosów na czubki zniszczonych
butów.
Doskwierał mi chłód.
Ciężar mokrego ubrania przyklejającego się do ciała z każdą chwilą stawał się coraz
bardziej nieprzyjemny. Mimo tak beznadziejnej sytuacji dopisywała mi pewna
pogoda ducha. Cieszyła mnie panująca na zewnątrz burza. Nigdy nie przepadałam
za słońcem, za to kochałam deszcz. Kochałam, pomimo tego, iż tak bardzo
musiałam z jego powodu cierpieć.
Zanurzona w rozmyślaniu
na temat własnej egzystencji nie zauważyłam nawet, kiedy czyjaś dłoń znalazła
się na moim ramieniu. Ciepło ludzkiego ciała w kontakcie z mokrym strojem
sprawiło, że po plecach przeszedł mnie dreszcz. Powolnym
ruchem podniosłam głowę znad blatu stolika, odwracając się w stronę stojącego
tuż za mną Jeffereya. Jego twarz nie wyrażała
żadnych uczuć, do czego już dawno zdążyłam się przyzwyczaić. W ręku trzymał
wielobarwne zawiniątko złożone z ręczników i ubrań.
-
Trzymaj
– rzucił chłodno Jefferey, wyciągając ku mnie stos materiałów.
Spojrzałam na chłopaka
pytająco. Przez chwilę miałam wrażenie, że na jego twarzy pojawił się cień
uśmiechu. Po namyśle uznałam to jednak za grę świateł.
-
Co
to jest? – spytałam, z zimna szczękając zębami.
-
Ręczniki
i sklepowa koszulka. Weź to i doprowadź się do porządku. Łazienka na tyłach
jest do twojej dyspozycji – powiedział chłopak, zachowując kamienny wyraz
twarzy.
-
D...
dzięki – odparłam zaskoczona. – To miłe.
Jefferey bez słowa
wrócił do poprzedniego zajęcia, ja natomiast jeszcze przez długi czas
wpatrywałam się w niego kompletnie zbita z pantałyku. Nierealnym wydawał mi się
fakt, że ten chłopak wyciągnął do mnie pomocną dłoń. To świadczyłoby by o
jakichś ludzkich uczuciach, które najwyraźniej tliły się w jego sercu i o które
nikt nigdy by go nie podejrzewał. Kiedy już dotarło do mnie to, co właśnie
miało miejsce, chwyciłam barwne zawiniątko i ruszyłam w stronę zaplecza.
Tyły baru były mi
doskonale znane. Swego czasu pracowałam tu na zmianę z dwójką swoich przyjaciół
– Radfordem i Nathanielem. Nie była to zbyt przyjemna ani dobrze płatna praca,
zarobki wystarczyły jednak, aby zaopatrzyć się w nową, elektroakustyczną
gitarę.
Wnętrze nie wyróżniało
się niczym szczególnym. Pomieszczenie liczyło sobie troje drzwi – jedne
wejściowe, natomiast dwoje pozostałych prowadziło do skromnej toalety i
chłodni. Na zapleczu większość miejsca zajmowały poustawiane bez ładu i składu
kartonowe pudła. Sprawiały one wrażenie, że właściciel albo dopiero co
wprowadził się do tego pokoju, albo właśnie zamierza zamknąć interes. Jedną ze ścian zajmowała półka z książkami i różnego
rodzaju dokumentami. W rogu mieścił się niewielki stolik pełniący rolę biurka.
Znajdywał się na nim wiekowy komputer i plik kartek. Pomieszczenie oświetlała
naga żarówka zwisająca luźno z naznaczonego licznymi szramami sufitu.
Z rozkoszą wzięłam
głęboki oddech. Powietrze tutaj było zdecydowanie świeższe i przynosiło ulgę.
Tyczyło się to niestety tylko jednego pomieszczenia – toaleta również nie
należała do najczystszych pomieszczeń.
Ostrożnie otworzyłam
obdrapane drzwi łązienki. Niewielkie okienko
wewnątrz było uchylone, przez co na bladoróżowych kafelkach utworzyła się
niewielka kałuża. W szafce pod umywalką odnalazłam szmatę, po czym rzuciłam ją
na podłogę. Upchnęłam ręczniki na niewysokiej szafce, po czym zdjęłam z siebie
mokre ubrania, począwszy od przemoczonego płaszcza, a na spodniach i
bawełnianej koszulce kończąc. Przetarłam ciało ręcznikiem. Z rozkoszą stwierdziłam,
że materiał jest miękki w dotyku i ciepły, zupełnie, ja gdyby ktoś właśnie
zdjął go z grzejnika. Włożyłam na siebie suchą, granatową koszulkę, co
przyniosło mi niewysłowioną ulgę. Włosy owinęłam
ręcznikiem. Było to tylko tymczasowe rozwiązanie. Prędzej czy później Jefferey
skończy pracę i siłą rzeczy będę musiała opuścić bar, a na pewno nie zrobię
tego w pracowniczej koszulce i z ręcznikiem na głowie.
Rozłożyłam przemoczone
ubrania na grzejniku, po czym wróciłam na zaplecze. Pracując tu, natknęłam się
na nowiutką suszarkę leżącą w jednym z dziesiątek znajdujących się tu pudeł.
Bez dłuższego zastanowienia zabrałam się za przeszukiwanie zaplecza.
W kartonowych pudłach
można było znaleźć wszystko, co nie jest związane z prowadzeniem baru. Kije
baseballowe, tony papieru ksero, aparat fotograficzny, puszki z farbą, okulary
przeciwsłoneczne... wszystko, co w tym miejscu z pewnością nie znajdzie żadnego
zastosowania.
Na samym dnie stosu
znajdywało się niewielkie, w porównaniu z resztą, pudło. Małe, zniszczone,
kartonowe pudełko. Bez namysłu odchyliłam pokrywę. Wewnątrz zastałam mniejsze,
czarne, z nadrukowanym zdjęciem chromowanej suszarki. Na twarz napłynął mi
wyraz triumfu – zawsze znajdywałam to, czego szukałam. Wzięłam pudełko do ręki.
Pod spodem jednak natrafiłam na coś, co zdecydowanie bardziej przykuło moją uwagę.
Coś, dzięki czemu zapomniałam, po co przeszukuję zaplecze baru i że mam na
sobie jedynie przemoczoną bieliznę i za dużą koszulę. Coś, dzięki czemu moje
serce zabiło mocniej. Z głębi pudła uśmiechał się do mnie złoty, wytłaczany
napis na oprawianej czerwoną skórą książce. Nie miałam pojęcia, co oznacza,
gdyż zapisany był szyfrem.
Odłożyłam suszarkę na
bok i pospiesznie wzięłam do ręki wolumin. Z rozkoszą przejechałam palcem po
skórzanej okładce – była niezwykle miękka w dotyku. Rogi książki oprawione były
czymś, co do złudzenia przypominało szczere złoto. Gdzieniegdzie, niczym
gwiazdy na niebie, błyszczały szlachetne kamienie.
Drżącymi dłońmi
otworzyłam księgę. Od razu dopadł mnie przyjemny zapach tuszu drukarskiego.
Wygląda na to, że przede mną nikt wcześniej jej nie otwierał. Papier, z którego
została wykonana, był śnieżnobiały. Znacznie bielszy niż znany mi z książek,
które czytam na co dzień. Księga była gruba, chociaż jej ciężar wcale na to nie
wskazywał. Zupełnie, jak gdyby była pusta w środku. Tusz, jakim nadrukowane
były znaki, przedstawiał tak idealną głębię czerni, iż sprawiała wrażenie wręcz
nieosiągalnej. Największą uwagę przyciągał jednak szyfr, jakim zapisana była
cała książka. Nie były to z pewnością znane mi na co dzień znaki. Nie były to
też symbole chińskie czy japońskie, nie widniały one również na kartach
historii żadnej innej cywilizacji, jaka kiedykolwiek istniała. Wiem to, gdyż
odszyfrowaniem tych symboli zaprzątam obie głowę już od dłuższego czasu.
Dokładnie tego samego
szyfru używała moja bliska znajoma imieniem Jasmine. Stosowała go w sytuacjach,
gdy musiała zanotować coś w tajemnicy przede mną. Zapytana odpowiadała zawsze,
że ów znaki są jej własnym pomysłem. Jeśli to prawda, to dlaczego, u licha, jej
szyfr znajduje się w tak bogato zdobionej księdze? I skąd owa księga wzięła się w kartonowym pudle na zapleczu baru
Jeffa?
Z rozmyślań na temat
swojego znaleziska wyrwał mnie dźwięk tłuczonego szkła połączonego z gromkim
śmiechem dwojga nietrzeźwych mężczyzn. Bez zastanowienia chwyciłam za okładkę
książki i wyrwałam kilka stron. Serce głośniej załomotało w piersi na myśl o
tym, że zniszczyłam prawdopodobnie bardzo drogi przedmiot. Drżącymi dłońmi
złożyłam kartki na pół i umieściłam w torbie, po czym wróciłam do baru.
Jefferey opierał się rękoma
o blat, a głowę spuszczoną miał w dół. Z jego włosów skapywał alkohol zmieszany
z krwią. Szczątki szmaragdowej butelki walały się po podłodze, kilka odłamków
tkwiło również we włosach chłopaka. Dwójka mężczyzn najwyraźniej bawiła się
znakomicie, szydząc z mojego sąsiada.
-
Jeff!
– jęknęłam, ukrywając się za ścianą.
Chłopak obrócił się na
pięcie i ruszył w stronę zaplecza. Kątem oka upewniłam się, czy aby na pewno
księga znalazła się z powrotem na swoim miejscu.
-
Co
się stało? – spytałam nie kryjąc przerażenia.
Z twarzy Jeffereya
skapywały kropelki szkarłatnej krwi. Na jego ustach błądził drwiący uśmiech.
-
Zupełnie
nic – odparł nienaturalnie wysokim głosem. – Nie przejmuj się. Jak twoje ubrania?
– rzucił wchodząc do łazienki.
Bez skrupułów ruszyłam
za nim, zamykając za sobą drzwi.
-
Już
prawie wyschły... – odpowiedziałam, przypatrując się, jak blondyn wyciąga
odłamki szkła z włosów. – Może ci pomogę? Co się właściwie stało? To ci
mężczyźni, tak?
-
Oni
są po prostu... – Jeff zawahał się – trochę nietrzeźwi. Nie należy brać sobie
tego do serca.
-
Jefferey,
oni mogli cię zabić! – krzyknęłam.
O wiele bardziej od
incydentu z butelką dziwił mnie fakt, iż Jeff jest skłonny w ogóle ze mną o tym
rozmawiać.
-
Jedna
mała buteleczka z pewnością nie zrobiłaby mi krzywdy, Lizz. Obawiam się, że
mnie nie doceniasz – odparł.
Przez moją twarz
przemknął cień uśmiechu.
-
Nie
zmienia to jednak faktu, że naruszyli twoje bezpieczeństwo. Na twoim miejscu zadzwoniłabym
na policję, pogotowie, a przynajmniej wyprosiłabym tych panów z baru. To, że są
nietrzeźwi, nie jest żadną okolicznością łagodzącą. Wręcz przeciwnie! – krzyknęłam.
Wciąż byłam w szoku. Jak
Jefferey może pozwolić sobie na takie traktowanie? Czy on nie ma w sobie
godności?
W skupieniu przyglądałam
się, jak blondyn skrupulatnie wybiera z włosów drobinki szkła. Nie widziałam na
jego twarzy żadnego grymasu, żadnego bólu, żadnego niezadowolenia – zupełnie,
jak gdyby szkło wbite w skórę nie stanowiło dla niego żadnego dyskomfortu.
-
Obawiam
się, że trochę za bardzo dramatyzujesz, moja droga. – Jefferey odrzucił właśnie
na bok spory odłamek szmaragdowej butelki. – Założę się, że ani policja, ani
wyproszenie owych nieprzyjemnych gości w tej sytuacji niewiele pomoże. Swoją
drogą kazanie im wyjść na taki deszcz było by karygodne.
-
Bardziej
karygodne niż rzucanie w ciebie butelką? – rzuciłam z ironią, jedną brew ignorancko
unosząc w górę.
Nie odpowiedział. Zlew
był pełen odłamków zielonego szkła i krwi, która nadal sączyła się z włosów
Jeffereya. Chłopak umył ręce i wytarł je ręcznikiem.
-
Radziłbym
ci powoli się zbierać – rzucił na odchodnym. – Za pół godziny zamykam bar, i
myślę, że pewnie chciałabyś zabrać się ze mną do centrum.
Propozycja Jeffereya
spadła na mnie prosto z nieba. Miałam ochotę rzucić się na niego i uściskać z
całych sił, szepcząc mu do ucha, że jest moim największym bohaterem.
-
Jasne
– odparłam, uśmiechając się szeroko.
Jefferey powrócił do
swojej pracy, a ja natomiast postanowiłam
jeszcze raz zajrzeć do odkrytej przeze mnie księgi. Wydobywszy ją spośród stosu
kartonowych pudeł stwierdziłam, że wyrwanie z niej tych kilkunastu stron było
poważnym błędem. Okładka nie leżała już tak płasko jak kiedyś, a brzeg nie był
już taki gładki. Serce podskoczyło mi do gardła, kiedy pomyślałam o konsekwencjach
mego czynu. Starannie wepchnęłam wolumin do kartonowego pudła, szczelnie je za
sobą zamykając.
Ubrania były już
niemalże zupełnie suche, mogłam więc bez przeszkód ponownie je założyć.
Wysuszyłam włosy, po czym związałam je w koński ogon. Doprowadziwszy się do
względnego stanu używalności, chwyciłam torbę i opuściłam zaplecze.
Bar zupełnie opustoszał.
Wiatr nadal gwizdał gdzieś w odmętach wentylacji. Rozbite szkło zniknęło z
drewnianej podłogi. Jefferey przecierał właśnie brudne stoliki. Wokół jego
głowy, niczym śnieżnobiały wąż, wił się bandaż.
-
Jeff...
– zaczęłam, opierając się o ladę. – Możesz mi coś powiedzieć?
-
Jasne
– odparł chłopak, ani na moment nie przerywając swojej pracy.
Nabrałam do płuc
przesiąkniętego wilgocią powietrza.
-
Interesujesz
się może... szyframi?
Chłopak obrzucił mnie
zdziwionym spojrzeniem.
-
Skąd
to pytanie, Elisabeth? – spytał blondyn.
Serce zabiło mi mocniej.
-
Natknęłam
się kiedyś na dość dziwny szyfr. Jego tłumaczenia nie mogłam znaleźć ani w Internecie,
ani w żadnej książce, a uwierz mi, że przeszukałam ich setki. Myślałam może, że
ty będziesz mógł mi pomóc – wytłumaczyłam.
-
A
na jakiej podstawie sądzisz, że mógłbym coś wiedzieć o tym twoim szyfrze? –
Jeff wyprostował się, ściskając wilgotną szmatkę w dłoni. Kropelki brudnej wody
pociekły po jego nadgarstku i cicho opadły na podłogę.
-
Widziałam
go w jednej z książek na zapleczu – odparłam bez namysłu.
Bałam się, że w miarę
przyjemna atmosfera pryśnie, niczym mydlana bańka. Bałam się, że twarz Jeffereya
zmieni nagle wyraz z obojętnej na wściekłą. Myliłam się. Chłopak nadal ściskał
w ręku szmatkę, biodrem opierając się o drewniany stolik.
-
Bardzo
możliwe. Fabian przywozi mi setki różnych dziwnych książek. Zazwyczaj nie mam
czasu ich przejrzeć – wytłumaczył, a na jego ustach wciąż malował się delikatny
uśmiech.
-
Czyli
nic ci o nim nie wiadomo? – dociekałam.
-
Zupełnie
nic – odparł ciepło. – Nie wiem nawet, którą książkę masz na myśli.
Jefferey przeniósł się
za ladę, gdzie wystukał coś w kasie fiskalnej i zamknął drzwi od zaplecza.
Klucz otwierający tyły baru bezceremonialnie zawiesił na gwoździu wystającym
zza szafki.
-
Gotowa?
– spytał, zarzucając na ramię granatowy plecak.
Nieznacznie pokiwałam
głową i ruszyłam za Jeffereyem, wciąż nie mogąc uświadomić sobie tego, co mi
powiedział. Jak to możliwe, że miał w swoim posiadaniu coś tak cennego i nawet
nie zdawał sobie z tego sprawy? Co prawda nie mam informacji na temat wartości
książki, ale za samo złoto, szlachetne kamienie i skórę, w którą została oprawiona, można by zapłacić tysiące
dolarów.
Wnętrze samochodu Jeffa
było zaskakująco ciepłe – cieplejsze niż świat zewnętrzny, cieplejsze nawet niż
wnętrze baru.
Całą drogę przebyliśmy w
milczeniu. Jefferey nigdy nie zaczynał rozmowy sam i ja również nie miałam
siły, aby zamienić z nim chociażby kilka słów. Zdecydowanie bardziej niż
konwersacja z Jeffem interesowała mnie tajemnicza księga znaleziona wśród
rupieci. Jestem pewna, że napisana była szyfrem
Jassmine. Skąd się tam wziął? Skoro Jefferey nie ma na ten temat żadnych
informacji, może będzie miał je Fabian?
Fabian jest przyjacielem
rodziny Brownesów. Pracuje w Instytucie Badawczym, na oddziale farmaceutycznym.
Przez całe tygodnie podróżuje po świecie w poszukiwaniu nowych gatunków roślin,
z których naukowcy usiłują stworzyć coraz to doskonalsze rodzaje lekarstw. Mimo
to Fabian w żaden sposób nie przypomina naukowca i do podróżnika również mu
daleko. Często można go spotkać w towarzystwie Brownesów, na przykład podczas
gry w baseball lub wspólnych spacerów czy zakupów. W odniesieniu do innych jest
bardzo sympatyczny, przez co nie sposób jest go nie lubić.
Ale co Fabian może
wiedzieć o szyfrze Jasmine? Czy kiedykolwiek ze sobą rozmawiali? Jestem prawie
pewna, że nie.
Pogrążona w
przemyśleniach wyjrzałam na zewnątrz. Świat sprawiał wrażenie przepełnionego
rozpaczą. Z gałęzi drzew, niczym gorzkie łzy, skapywały krople deszczu. Szare
chmury okrywały miasto puchową kołdrą. Zmęczone Tastentoon było pogrążone we
śnie – trudnym, niespokojnym śnie, pełnym płaczu i bólu, z którego każdy
najdrobniejszy hałas mógłby je wybudzić, wszczynając kolejną burzę, jeszcze
bardziej przerażającą.
Nagle z rozmyślań wyrwał
mnie niski, wyprany z jakichkolwiek uczuć głos.
-
Ciekaw
jestem, co o tak późnej porze i w taką pogodę robiłaś tak daleko od domu? –
Jefferey przez cały czas wpatrywał się w pogrążoną w mroku jezdnię, jego wzrok
jednak zdawał się być nieobecny.
-
Odwiedzałam
ojca – odparłam, chowając zmarznięte dłonie w odmętach rękawów.
-
Twój
ojciec nie żyje od ponad dziesięciu lat, Lizz – poinformował mnie Jeff.
Rzuciłam chłopakowi
karcące spojrzenie, jednak on nawet tego nie zauważył. Rozumiem, że nie często
rozmawia z kimkolwiek, ale żeby być aż tak nietaktownym? Oczywiście, że mój
ojciec nie żyje, wiem o tym doskonale. Mimo to jest jeszcze na świecie miejsce,
w którym mogę się z nim spotykać. Cmentarz znajduje się na wzgórzu, na
obrzeżach Tastentoon. Mimo sześciu kilometrów dzielących go od mojego domu,
bywam tam niemalże w każdy weekend. Podobnie jak dziś.
Boczenie się na innych
nie leżało w mojej naturze, jednakże nie miałam w tym momencie ochoty na
prowadzenie dalszej konwersacji z Jeffem. Oparłam policzek o chłodną szybę
samochodu i wpatrywałam się w otaczającą nas ciemność. Mrok z każdą chwilą
stawał się coraz bardziej przytłaczający. Miałam ochotę pogrążyć się we śnie –
zupełnie tak, jak całe miasto. Błoga, refleksyjna cisza objęła wszystkich, ja
jedynie, z dala od wszystkiego, tkwiłam pośród setek myśli na nocnej pustyni.
*
* *
Pośród wszechobecnej
ciszy, która niczym mgła otuliła cały budynek, nawet szczęk kluczy w zamku był
w stanie przyprawić o zawał serca.
Powietrze w niewielkim
mieszkaniu przesycone było zapachem stopionego sera. W wejściu walała się para
ubłoconych, wysokich butów, a zza szafy wystawał przemoczony do cna parasol, z
którego raz po raz skapywały kropelki wody.
Bez zastanowienia
zapaliłam światło. Moim oczom ukazał się znajomy obraz pokoju w kolorze ciemnej
purpury. Pod jedną ze ścian mieścił się regał wypełniony po brzegi setkami
książek. W głębi pomieszczenia mieścił się aneks kuchenny z wysokim,
jasnobłękitnym barem i pasującymi do niego krzesłami wykończonymi skórą.
Pod dużym, balkonowym
oknem mieściła się biała kanapa okryta bordową narzutą.
Przed owym meblem stał niewysoki, drewniany stolik, na którym spoczywało
charakterystyczne, płaskie pudełko i puszka coli.
Zdjąwszy z siebie
płaszcz, torbę i buty, rzuciłam się na kanapę, po czym uniosłam wieko pudełka.
Przepyszna woń sera uderzyła mnie ze zdwojoną siłą. Wewnątrz znajdywały się
cztery kawałki małej margheritty. Na spodzie pokrywy czarnym markerem wypisano
kilka słów:
Smacznego!
Pieniądze
na lodówce,
wracam
jutro wieczorem.
Bez skrupułów odgryzłam
spory kęs chłodnej już pizzy, po czym rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było to
miejsce, gdzie cisza osiągała swoją głębię, stając się wręcz niemożliwą do
wytrzymania. To tu również ciemność stawała się tak wszechogarniająca, że aż
zdawała się odbierać światu całą radość, miłość i jasność, zostawiając po sobie
jedynie niczym niezmąconą czerń. I to właśnie tutaj tęsknota za ukochaną osobą
sięgała zenitu, doprowadzając zbłąkaną duszę do szaleństwa.
Jednym tchem opróżniłam
puszkę coli, po czym cisnęłam ją w kąt. Chwyciwszy torbę, udałam się do swojej
sypialni, z hukiem zamykając za sobą drzwi. Niewielkie, ciemnoliliowe
pomieszczenie było jedynym miejscem, w którym znajdywałam ucieczkę przed resztą
świata.
Zapaliwszy lampę
usiadłam przy biurku i otworzyłam gruby, wysłużony zeszyt. Po obdrapanej
okładce nie sposób było domyśleć się, co mogła przedstawiać w czasach swojej
świetności. W centrum pierwszej strony naklejona była koperta wypisana
starannym, pochyłym pismem. Napis na papierze głosił:
Dla
Elisabeth:
Tu
kryje się prawda.
Otwórz
kopertę, kiedy będziesz poszukiwać odpowiedzi.
Przesunęłam dłonią po
pergaminie, uśmiechając się do własnych wspomnień. Kopertę dostałam od swojego
ojca. Zabronił mi jednak otwierać ją aż do czasu, kiedy uznam to za konieczne.
Mimo, iż do zawsze zżerała mnie ciekawość, postanowiłam usłuchać jego prośby.
Ponad dziesięć lat minęło od jego śmierci, ja jednak nadal nie rozumiem, co
mógł mieć na myśli. Tu kryje się prawda... Co to mogło znaczyć?
Ojca pamiętam jako
pogodnego, roześmianego mężczyznę z kołonotatnikiem w ręku i ołówkiem
wystającym zza ucha. Był dziennikarzem śledczym. Wielu twierdziło, że jest
najlepszy w swoim fachu. Często pomagał detektywom w rozwikływaniu zagadek,
zwykle z fantastycznymi efektami. Niemożliwym byłoby zliczenie przestępców,
których z jego pomocą posłano za kratki. Zawsze powtarzał, że prawda jest
najważniejsza. Naprawdę wiele mu zawdzięczam. To on nauczył mnie wszystkiego.
Jemu mogę dziękować za umiejętność pisania, czytania i rysowania, on także
uczył mnie śpiewu i gry na gitarze. On również przekazał mi zdolność bycia
człowiekiem dobrym, prawym, kulturalnym i wrażliwym na cudzą krzywdę, a także
odważnym, wytrwałym i silnym. I to po nim właśnie odziedziczyłam spryt, upór,
mądrość i dociekliwość, które dają o sobie znać za każdym razem, kiedy zza rogu
dojrzę rąbek tajemnicy. Mama zawsze powtarza, że jestem podobna do ojca. Mam
nadzieję, że jej słowa są szczere – niczego w życiu nie pragnę tak bardzo, jak
być chociaż w połowie taka, jak on.
Wspomnienie zmarłego
sprawiło, że łzy popłynęły mi z oczu. Szybko otarłam je rękawem, po czym przekręciłam
stronę w zeszycie.
Następna kartka została
pokryta wskazówką mojego ojca na temat owej zagadki, którą dał mi niemalże
przed samą śmiercią. Był to artykuł z miejskiej gazety mówiący o tajemniczym
wypadku pewnego mężczyzny. Incydent miał miejsce w centrum miasta w godzinach
szczytowych. Jegomość spacerował ścieżką w parku, kiedy nagle podbiegło do
niego dwoje innych. Coś błysnęło, coś huknęło i cała trójka rozpłynęła się w
powietrzu. Naoczni świadkowie twierdzą, iż całe zajście nie trwało dłużej niż
trzy sekundy. Porwanym był niejaki Raphael McAllen, tudzież brat mojego nauczyciela
od historii. Na miejscu wypadku znaleziono świstek papieru, który jakimś cudem
trafił w ręce mojego ojca, a on przekazał go mnie. Urywek kartki zawierał
fragment tekstu zapisanego znajomym szyfrem.
Kolejna strona ukazywała
daremne próby odszyfrowania tajemniczych znaków. Udało mi się wyróżnić dokładnie
25 różnych symboli, nie jestem jednak w stanie określić, co każdy z nich oznacza.
Intuicja zawsze
podpowiadała mi, że za tym szyfrem kryje się znacznie więcej, niż może się z
pozoru wydawać. Fakt, że nie figuruje on w żadnym znanym mi źródle informacji
skłania do zastanowienia. Kto i w jakim celu go wymyślił? Skąd zna go Jasmine?
Dlaczego znalazł się w rękach Jeffereya? I jaki związek z nimi ma tajemnicze
porwanie sprzed ponad 11 lat?
Dalszą część zeszytu
stanowiły jedynie puste kartki. Pożółkłe, wyblakłe strony, które za wszelką
cenę musiałam wypełnić odpowiedziami na pytania, które długim warkoczem ciągną
się za mną już od wielu lat.
Odnalazłam torbę, po
czym wyciągnęłam z niej plik pomiętych, wilgotnych kartek wyrwanych z grubej
księgi. Znaki, jakie zostały na nich wydrukowane, bez wątpienia były tymi
samymi, z których odszyfrowaniem borykałam się od dłuższego czasu. Wpatrywałam
się w strony z chorą zawziętością, jakby w nadziei, że uda mi się odkryć
znaczenie symboli. Moje próby okazały się jednak daremne.
Złożyłam kartki na pół,
po czym umieściłam między stronami zeszytu, odkładając zniszczony brulion na
półkę.
-
Gdziekolwiek
jesteś, tato, pewnie masz ze mnie niezły ubaw – mruknęłam z ironią, wznosząc
oczy ku niebu. – Tobie na pewno już dawno udałoby się rozgryźć ten szyfr.
Zawsze wszystko wiedziałeś! Zawsze! Więc teraz, błagam, powiedz mi, co takiego
przeoczyłam?
Przed oczyma stanął mi
obraz roześmianej twarzy ojca. Słyszałam jego ciepły głos, niemalże czułam
dotyk jego silnej dłoni na ramieniu...
Głuche uderzenie
dochodzące z głębi korytarza wyrwało mnie ze stanu rozmarzenia. Bez zastanowienia
wyszłam z sypialni, aby sprawdzić, co wywołało owy tajemniczy dźwięk, nie
zadając sobie nawet trudu, aby zapalić światło. Zarówno parasol, jak i para
butów znajdywały się dokładnie tam, gdzie je zastałam. W lustrzanej obudowie
szafy odbijał się blask księżyca, rzucając mglistą poświatę na całe
pomieszczenie. Stara, zgarbiona postać obserwowała moje poczynania z ram obrazu.
W pewnym momencie
usłyszałam za sobą kolejny dźwięk. Były to kroki – tak ciche, że dosłyszenie
ich graniczyło z cudem. Mimo wszystko zachowałam spokój – nie miałam
najmniejszej wątpliwości kto, a raczej co stoi w tym momencie dokładnie za mną,
przyglądając mi się z zaciekawieniem i śmiejąc się w duszy.
-
Czy
ty naprawdę całe życie musisz mnie straszyć?! – ryknęłam, odwracając się gwałtownie.
Przez twarz zielonookiej
kotki przemknął wyraz satysfakcji. Jej śnieżnobiały, puszysty ogon falował w
otaczającym nas mroku, niemalże płonąc w blasku księżyca. Zwierzę zdawało się
niczym gwiazda emanować własnym światłem.
Ciche, wyraziste
miauknięcie uznałam za odpowiedź na moje pytanie. Kotka zatoczyła szerokie
koło, po czym powróciła na swoje posłanie. Dam głowę, że kiedy odchodziła, usłyszałam
cichy, szyderczy chichot.
Idąc w ślady kotki
również wróciłam do swojej sypialni. Mała wskazówka zegara wolnym krokiem
zbliżała się do szczytowej godziny. Wziąwszy długą, odprężającą kąpiel,
wsunęłam się pod puchową kołdrę. Usiłowałam zasnąć, jednak setka myśli kłębiąca
się w odmętach mojej podświadomości spędzała mi sen z powiek. Wiedziałam, że
muszę odnaleźć prawdę. Czułam to całą sobą. Pragnęłam ją odnaleźć, dotknąć jej
i poczuć jej smak. To perwersyjne pragnienie znalezienia odpowiedzi nie
pozwalało mi skupić się na niczym innym aniżeli właśnie na owej tajemnicy.
-
Tato
– zaczęłam cicho. Mój głos odbił się echem od ścian pokoju. – Pomóż mi. Nie
wiem, co mam robić. Nie mam pojęcia, od czego zacząć. Wiem, że jestem na dobrej
drodze. Wiem, że jestem na tropie tej tajemnicy, którą tak bardzo pragnąłeś,
abym rozwikłała. Czuję to. Jednak potrzebuję twojej pomocy, gdyż sama nie daję
sobie rady. Co mam zrobić? Gdzie ukryta jest prawda?
Odpowiedziała mi jedynie
głucha cisza. Przywykłam do tego. Przypadkowy obserwator z pewnością
stwierdziłby, że mam nie po kolei w głowie. Stwierdziłby, że rozmawiam ze sobą,
co oczywiście nie jest prawdą. Rozmawiam z ojcem. Ludzie tego nie rozumieją, ja
jednak wiem doskonale, że on zawsze z chęcią mnie wysłucha. Mimo, iż nie ma go
już wśród ludzi, czuję, że jest blisko mnie. Czuję, że gdziekolwiek jest,
opiekuje się mną, tak jak dobry ojciec powinien sprawować pieczę nad swoim
dzieckiem. A ja, jako dobra córka, nigdy nie sprzeciwiam się jego woli.
Księżycowa poświata
naznaczyła mój pokój jasnymi smugami światła. Zza okna dał się słyszeć szum
wiatru i szelest liści między gałęziami drzew. Miasto pogrążone było w błogim
śnie, podczas gdy moja zbłąkana dusza toczyła bój z nieodpartym pragnieniem
poznania prawdy.
kocham to.! :3
OdpowiedzUsuńSuper piszesz! :3 Opowiadanie bardzo mnie wciągnęło, a zwłaszcza ta tajemnica! Postać Jeffery'ego bardzo mnie zainteresowała ;D. Jestem ciekawa, co dalej się wydarzy i jaka jest ta cała PRAWDA oraz o co chodzi z tym szyfrem <3. Zapraszam również na mojego bloga i zachęcam do komentowania oraz dodawania do obserwatorów ;3 http://put-forehead-world.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńPs. Pozdrawiam i weny życzę ;* ^^