sobota, 9 czerwca 2012

04. Wizja


Blask pełni oblewał mętną poświatą taflę jeziora. Powietrze było gęste, przesycone setkami obcych mi zapa­chów. Nie słyszałam śpiewu świerszczy ani szumu wiatru. Noc była cicha, zupełnie jak gdyby zamarła w bezruchu, zasko­czona niecodziennym widokiem. Nad brzegiem wody dało się bowiem dostrzec zarysy dwóch kochanków złączonych ze sobą w namiętnym tańcu. Srebrzystobiałe włosy jednego z nich mieniły się w księżycowym świetle.
Nagle głuchą ciszę przerwał odgłos wybuchu przety­kany przeraźliwymi krzykami i jękami rozpaczy. Dwoje mło­dzieńców w mgnieniu oka odsunęło się od siebie. Niedbale zarzucili na siebie ubrania, po czym, nie wypuszczając na­wzajem swoich dłoni, wbiegli do budynku, który znajdywał się zaledwie kilkanaście kroków od jeziora. Przecinali ciemne korytarze, mijając po drodze stosy skąpanych w szkarłacie ciał. Podłoga, ściany i sufit umazane były krwią. Odłamki szkła, marmuru i kryształowych żyrandoli walały się po pod­łodze. Gdzieniegdzie dało się dostrzec strzały o ostrzach wykończonych diamentami, które niczym drzewa w lesie wyrastały z podłogi.
Na wyższym z mężczyzn widok ten nie robił żadnego wrażenia. Biegł przed siebie, kurczowo ściskając dłoń ko­chanka. Rozbite szkło trzeszczało pod jego stopami. Drugi zaś, znacznie niższy, co chwila odwracał głowę, z przeraże­niem wpatrując się w pobojowisko.
-         Biegnij! - wrzasnął doroślejszy z nich, chłopak o srebrzys­tych włosach. Jego głos dochodził z oddali, jak gdyby stał po drugiej stronie szyby. Mimo to wydał mi się dziwnie znajomy.
Z końca korytarza popłynęła wąska smuga światła, która delikatnie oświetliła twarze kochanków. Przyspieszyli. Chwilę później znaleźli się w ogromnym pomieszczeniu. Ściany pokryte były srebrem i złotem, drogimi kamieniami, rzeźbami i obrazami przedstawiającymi najprzeróżniejsze stworzenia. Przez środek pomieszczenia, niczym górski stru­mień, płynął aksamitny dywan w kolorze miłości. Na jego końcu znajdował się piedestał, a na nim dwa misternie zdo­bione trony. W objęciach jednego z nich spoczywało ciało, z którego skapywała krew. Przy wejściu stało kilka osób. Dalej, pod ścianą, młodzieniec o srebrzystych włosach tulił do sie­bie smukłą dziewczynę z uszami kota i złotym warkoczem spływającym z ramienia. W głębi znajdowała się jasnowłosa piękność trzymana w więzach przez młodego mężczyznę w granatowym płaszczu, którego szyderczy śmiech wypełniał pomieszczenie. Pod jedną ze ścian kulił się anielskiej urody chłopiec mający nie więcej niż 10 lat. Środek sali okupywał człowiek o twarzy suto naznaczonej bliznami. W jednej dłoni trzymał linę pętającą kobietę ze złotą koroną zsuwającą się z czoła, w drugiej natomiast dzierżył nóż, który zawzięcie przyciskał go krtani niewiasty.
-         Daję Ci wybór. - Głos mężczyzny przywodził na myśl syk węża. - Albo poddasz się teraz, albo podzielisz los męża.
-         Nigdy! - jęknęła kobieta. Łzy ciekły jej po policzkach.
Misternie zdobiona suknia była w strzępach. Dekolt stroju zdobiła soczysta plama krwi.
Tyran puścił liny, po czym strzepnął z głowy niewia­sty diadem i ujął w dłonie jej kasztanowe włosy. Sprawnym ruchem poderżnął jej gardło, po czym rzucił ciało tak, że wylądowało u stóp siedzącego pod ścianą chłopca. Malec odwrócił głowę, a  łzy ciurkiem spłynęły po jego policzkach.
Szaleńczy rechot wypełnił salę. Jeden z napastników machnął rękoma, na co posłuszna mu magiczna siła zmusiła resztę ocalałych do zgromadzenia się  przy drzwiach. Pomieszczenie było jasno oświetlone, dzięki czemu byłam w stanie rozpoznać ich prze­rażone twarze. Do złudzenia przypominały mi one twarze trojaczków. Tym, który razem z jednym ze srebrzystowłosych był nad jeziorem, był nie kto inny, jak Fabian. Chłopiec, którego zalaną łzami twarz okalała aureola kasztanowych loków, z pewnością był Radfordem. Nie umiałam stwierdzić tożsamości dziewczyny o kocich uszach, dostrzegałam w niej jednak pewne podobieństwo do Jasmine.
Mężczyzna o szpetnej twarzy zrzucił z tronu ciało mężczyzny, po czym rozsiadł się na nim wygodnie. Odebraw­szy bezwładnemu ciału koronę, umieścił ją na swojej głowie i majestatycznie zarzucił nogę na nogę.
-         Casper, skończ z nimi! – rzucił obojętnym tonem.
-         Nie! – wrzasnęła złotowłosa.
Mężczyzna siedzący na tronie spojrzał na nią zaintry­gowany. Dziewczyna zagłębiła się w objęciach jednego z trojaczków.
-         Blondynę zostaw. Zrobimy z niej domowego pupilka. – Z oczu tyrana dało się zrozumieć, iż jego słowa wcale nie są kłamstwem.
Kasztanowowłosy młodzieniec w długim płaszczu o imieniu Casper chwycił nadgarstek złotowłosej, a następnie zaprowadził ją na piedestał i usadził na wolnym tronie. Jakaś niewyjaśniona, magiczna moc nie pozwalała jej ruszyć się z miejsca.
-         Monica! – wrzasnął jeden z trojaczków, prawdopodobnie Jefferey. – Natychmiast ją wypuść!
Casper zmaterializował się nagle przed więźniami. Niczym sowa przekręcił głowę w bok. Wyraz jego twarzy nie wróżył nic dobrego. Ustawił się dokładnie naprzeciw Jeffa, po czym skrzyżował ręce na piersi.
-         Myślałem, że ty dostałeś już nauczkę, księciulku. Prosisz o jeszcze?
Jefferey ścisnął dłonie w pieści i przygryzł wargę, nie odezwał się jednak słowem. Casper natomiast zaśmiał się szyderczo.
-         Kończ to, dzieciaku! – Mężczyzna o twarzy naznaczonej bliznami wydawał się być bardzo niecierpliwy.
W dłoni Caspera pojawił się nagle instrument do złu­dzenia przypominający różdżkę. Kątem oka dostrzegłam, jak Fabian chwyta Jessa i Radforda za ręce. Usta Caspera poru­szyły się, nie wydobył się z nich jednak żaden dźwięk. Nagle sala wypełniła się oślepiającym blaskiem, który pochłonął wszystko, co znalazło się w jego zasięgu.
Niczym oparzona poderwałam się z łóżka. Położyłam dłoń na czole i poczułam nań kropelki wody. Wilgotne od potu włosy kleiły się do karku. W głowie mi huczało, a przed oczami zawzięcie majaczyło wspomnienie snu. Jeżeli koszmar rzeczywiście można było nazwać snem...
Radford, trojaczki, Fabian... nigdy wcześniej nie miewałam tak niesamowitych snów. Był tak realistyczny, iż sprawiał wrażenie, jak gdy wcale nie był senną marą, a wspomnieniem. Przerażającym wspomnieniem.
Ból, śmierć, magia... a co było dalej? Jak po­toczyła się historia? Co spowodowało wybuch? Obawiam się, że na te pytania nigdy nie otrzymam odpowiedzi.
  Wyjrzałam przez okno, opierając czoło o chłodną szybę. Oblicze słońca było ledwie widoczne zza horyzontu. Rzucało ono na Tastentoon delikatną poświatę. Kielichy kwia­tów rozkoszowały się jego blaskiem, a ptaki z dziecięcym entuzjazmem ogłaszały radosną nowinę o nadejściu nowego dnia. Miasto budziło się do życia.
Nogi miałam jak z waty, kiedy usiłowałam dostać się do łazienki. Drżącymi dłońmi odkręciłam kurek i z rozkoszą przemyłam twarz zimną wodą. Kilka zbłąkanych kropel osia­dło na wymiętym, błękitnym podkoszulku, inne natomiast spłynęły po plecach i ramionach.
Przyjrzałam się swemu odbiciu w lustrze. Podkrążone oczy świadczyły o nieregularnym trybie życia. Włosy czesane jedynie wiatrem sterczały w każdym możliwym kierunku. Nieznacznie przerzedziłam je palcami i delikatnie przyklepa­łam.
Przesunęłam wzrokiem po zarysie nosa i malinowych wargach. Obrzuciłam również spojrzeniem chude ramiona, wystające obojczyki i niezbyt obfite piersi. Westchnęłam głęboko, po czym wróciłam do sypialni.
Ubrałam się sprawnie i przepakowałam torbę. Rozło­żone na biurku książki błagały, aby zajrzeć do nich, pouczyć się i odrobić lekcje. To trochę nie w porządku, ale rzadko zmuszałam się do takich czynności jak odrabianie pracy do­mowej. Nigdy nie miałam trudności z nauką i nie widziałam sensu w ćwiczeniu czegoś, co od zawsze miałam opanowane do perfekcji. Nowy materiał nigdy nie był dla mnie proble­mem. A to, że moje oceny z semestru na semestr lecą w dół? Zawsze zadowalam się zrzuceniem odpowiedzialności na ciało pedagogiczne.
Powinnaś się uczyć, Elisabeth. Nawet nie zdajesz so­bie sprawy, jak bardzo zdobyta w szkole wiedza przyda ci się w dorosłym życiu.
-         Wiem o tym doskonale, tato. Chyba nie wątpisz we mnie? Sądzisz, że sama nie dam sobie rady? – spytałam, wlepiając wzrok w sufit, zupełnie, jak gdybym usiłowała nawiązać kontakt wzrokowy ze swoim rozmówcą.
Sądzę, że jeśli choć trochę się przyłożysz, poradzisz sobie znacznie lepiej.
Przed oczami zamajaczyło mi wspomnienie twarzy ojca, kiedy uczył mnie gry na gitarze. Twierdziłam, że prze­cież już to potrafię, on jednak kazał mi ćwiczyć dalej. Uwa­żał, że człowiek uczy się przez całe życie. Być może było w tym ziarno prawdy.
Kątem oka zerknęłam na wystający zza szafy futerał. Dzięki pracy w barze Jeffereya udało mi się zarobić na nową gitarę, nigdy jednak nie zdecydowałam się wyrzucić tej, którą podarował mi ojciec. Pamiętam, jak co wieczór siadał przy moim łóżku i grał mi kołysankę. Tak... doskonale  pamię­tam tą melodię.
Zegar ścienny wskazywał siódmą. Nowy dzień właśnie się narodził. Wraz z promieniami słońca przyniósł ludziom nadzieje. Nadzieję na lepsze życie. Nadzieję, że odnajdą odpowiedzi, których szukają.
Nigdy nie trać nadziei, Lizz.
Mruknęłam przytakująco w odpowiedzi, po czym chwyciłam torbę i przeniosłam się do kuchni. Za pomocą purpurowego magnesu do lodówki została przytwierdzona niewielka kar­teczka. Jej treści nie trudno było się domyśleć:

„Wrócę wieczorem. Obiad w mikrofali.”

„Jak zwykle”, przemknęło mi przez myśl.
Miska muesli z mlekiem idealnie spełniła rolę śniada­nia. Odstawiwszy naczynie do zlewu, zarzuciłam torbę na ramię, wsunęłam na nogi adidasy i ruszyłam w stronę wyjścia. Przeciągłe miauknięcie kotki zatrzymało mnie w połowie drogi.
-         Czego? – warknęłam, odwracając się na pięcie.
Spojrzenie zwierzaka mówiło samo za siebie.
-         Chciałabyś – odparłam. Kotka prychnęła ze zniecierpliwie­niem.
Westchnęłam. Ręce zawisły mi luźno w geście zrezy­gnowania. Domowy pupilek piorunował mnie w wzrokiem.
Od zawsze nienawidziłam tych stworzeń. Całymi dniami potrafią wylegiwać się fotelu. No i wiecznie są głodne. A te ich oczy... zupełnie, jak gdyby patrzył na mnie demon, a nie kot.
Odnalazłam w lodówce puszkę kociej karmy, po czym opróżniłam ją nad miską zwierzaka. Ulubieniec z zadowoleniem zatopił kły w kawałkach wieprzowiny, przyjacielsko uderzając ogonem o moją nogę.
-         Nie pozwalaj sobie – rzuciłam przez zęby. Kotka zachicho­tała złośliwie.
Czy koty potrafią się śmiać? Zdecydowanie tak.
-         Będziesz grzeczna, Yumino? – spytałam symulując rozkosz­nie słodki głos, w którym idealnie dało się wyczuć nutkę sarkastycznej irytacji.
Zwierzak mruknął w odpowiedzi. Obejrzawszy się za siebie ostatni raz, opuściłam mieszkanie, z hukiem zatrza­skując za sobą drzwi.
-         Co to za humory?
Zaskoczona obróciłam się na pięcie. Radford stał przede mną z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Jego karcące spojrzenie przeszywało mnie na wskroś.
-         Nie twoja sprawa – mruknęłam, wymijając go. Chłopak ruszył za mną.
-         Tak uważasz? – Radford wyprzedził mnie, po czym ręką zagrodził mi wejście do windy. W dłoni ściskał mój nad­garstek, co nie pozwalało mi się ruszyć. – Co się stało?
-         Pokłóciłam się z kotem – odparłam sucho, podejmując daremną próbę wyswobodzenia ręki.
-         To wszystko wyjaśnia. – Radford wypuścił mój nadgar­stek, po czym przywołał windę. – Co ten potwór zrobił tym razem?
Chłopak nie uzyskał odpowiedzi. Rozczarowany obró­cił się w stronę lustra zajmującego całą powierzchnię jednej ze ścian windy i zajął się poprawianiem niesfornej grzywki.
Spośród dziesiątek znajomych Radford od zawsze zajmował szczególnie miejsce w moim życiu. Wprost kocha­łam w nim to, że nigdy nie był wstanie złościć się na kogoś dłużej niż jeden dzień. Zawsze to on pierwszy wyciągał dłoń na zgodę. A gdy dorzucał jeszcze spojrzenie szmaragdowych oczu, nie sposób było mu odmówić.
-         Nienawidzę cię – mruknęłam. Na moich wargach błądził nieśmiały uśmiech.
-         I wzajemnie. – Radford rozłożył ramiona, zapraszając, abym się w nie wtuliła. Nie byłam w stanie protestować. Dłoń chłopaka wplotła się w moje włosy, przyciskając tym samym głowę do solidnego ramienia bruneta. – Chcesz mi coś powiedzieć?
-         Przepraszam – szepnęłam i pociągnęłam nosem. Wszę­dzie rozpoznam zapach perfum, które podarowałam ko­ledze na urodziny. Zawsze podobał mi się ten zapach. Tego samego zdania był Nathaniel.
Radford odsunął mnie na długość ramienia. Na jego twarzy malował się wyraz satysfakcji i zadowolenia.
-         To chciałem usłyszeć – stwierdził, po czym pozwolił ramio­nom zawisnąć bezwładnie wzdłuż ciała.
Dźwięk dzwonka zasygnalizował nam, iż winda znala­zła się na parterze. Opuściliśmy ją bez słowa. Na zewnątrz było ciepło. Promienie słońca delikatnie muskały moje ra­miona, wprowadzając mnie tym samym w niezadowolenie. Nigdy nie lubiłam słońca. Od zawsze preferowałam ciemność. Tylko pogrążona w mroku potrafiłam naprawdę skupić się na tym, co jest wewnątrz mnie.
Prychnęłam z niezadowoleniem, wyrażając przy tym swój stosunek do pogody.
-         Słońce, tak? – Radford wzniósł wzrok ku niebu. Mimo wszystko to on znał mnie najlepiej. Tylko on rozumiał mnie bez słów.
-         Tak – przytaknęłam.
-         Za kilka godzin i tak znów zapadnie noc – pocieszył mnie chłopak.
Podarowałam mu nieznaczny uśmiech. Chłopak zaczął przyglądać mi się z zaciekawieniem.
-         Powiesz mi, co tak wyprowadziło cię z równowagi? Wąt­pię, żeby to była w pełni zasługa Yumino.
-         Zasługa? Ja nazwałabym to raczej winą... – skomentowa­łam.
-         Owszem, zasługa. Dzięki niej znowu mam okazję zobaczyć, jak rozkosznie się wściekasz. Podziękuj jej ode mnie.
Prychnęłam z niezadowoleniem, co Radford skomen­tował cichym chichotem.
-         Więc?
Westchnęłam. Niechętnie odnalazłam wewnątrz pod­świadomości wspomnienia dzisiejszego snu. Wciąż były wy­raźne. Uczucia występujących w nim postaci przeniknęły w głąb mojego serca, przez co nie mogłam przestać o nim my­śleć. Ten ból w ich oczach, to przerażenie...
Wsunęłam za ucho uporczywe pasmo grzywki.
-         Miałam dziwny sen. Jestem pewna, że cię zainteresuje.
Nigdy nie krępowałam się przed obciążaniem ludzi moimi problemami. Oni jednak nigdy nie pozostawali mi dłużni.
-         Tak więc słucham.

* * *

-         ...no i wtedy wy... oni... zniknęli. – W ten sposób zakoń­czyłam swoją opowieść. Byłam roztrzęsiona. Doskonale czułam ból bohaterów sennej mary. Sądząc po wyrazie twarzy Radforda, on również nie przeszedł obok mojej opowieści obojętnie.
-         Rozumiem – skomentował chłopak. Jego twarz miała nie­odgadniony wyraz. Zdawał się być przerażony moim opowia­daniem. – Zastanawiam się jednak, co ja robiłem w twoim śnie? No i ci wszyscy ludzie. Części z nich w ogóle nie znasz, mam rację?
Pomyślałam o dziewczynie o kocich uszach, Casperze i mężczyźnie o twarzy pełnej blizn. Nigdy wcześniej nie wi­działam żadnego z nich na oczy, mimo to wydawali się nie­zwykle realistyczni.
-         Tak, masz rację. Nigdy wcześniej ich nie widziałam.
Radford wzniósł wzrok w górę. Promienie słońca ob­lały jego twarz, nadając jej niecodzienny, złoty odcień.
-         Miewasz naprawdę idiotyczne sny, Lizz. – Chłopak zachicho­tał wdzięcznie.

* * *

Lekcje dzisiejszego dnia zdawały się być jeszcze nud­niejsze, niż zwykle. Usiłowałam zmusić się do koncentracji, moje próby okazały się jednak daremne. Tyle myśli zaprzą­tało mi głowę! Sen, Nathaniel, no i oczywiście nieodłączna tajemnica. Wszystko to przesłaniało mi rzeczywisty obraz świata.
Naprawdę chciałeś, żeby tak wyglądało moje życie? Wiedziałeś, że nie dam sobie rady. Dlaczego dałeś mi zada­nie, którego nie jestem w stanie wykonać?
Powierzyłem Ci to zadanie, bo byłem pewien, że mu podołasz. I nadal tak uważam.
Mylisz się.
Nie. Tego jestem pewien. Tak, jak tego, że jutrzej­szego ranka znów wstanie słońce. Tak jak tego, że nocą, gdy spojrzysz w niebo, ujrzysz miliony gwiazd.
Ja naprawdę nie potrafię... nie chcę cię zawieść.
Więc nie rób tego.
Przed oczyma zamajaczył mi obraz roześmianej twa­rzy ojca. Widziałam, jak ciemnobrązowe loki muskają śniade policzki mężczyzny. Jak drobna rączka pięciolatki dotyka skroni ojca, który śmieje się i bierze córkę w objęcia.
Kocham cię, Lizz.
Na wspomnienie tych słów dreszcz przeszedł mi po plecach, a w ustach znów poczułam gorzki smak łez. Nikt nie potrafił wymawiać tego tak, jak on to robił. Nikt nie potrafił tak rozpalić drobnego serca dziewczynki, jak on to robił. I nikt po swoim odejściu nie pozostawił w mojej duszy takiej rany, jak on.
-         Lizz... – Szept Jasmine wyrwał mnie z zamyślenia.
-         Hę?
-         Co ci jest? – spytała wyraźnie zaniepokojona.
Przetarłam dłonią oczy i poprawiłam się na krześle.
-         Nic – odparłam i zasymulowałam zainteresowanie podręcz­nikiem do biologii. Jasmine wyraźnie niezadowo­liła się moją odpowiedzią.
-         Przecież widzę – ciągnęła. – Stało się coś?
Westchnęłam głęboko, po czym skierowałam twarz w stronę okna. Promienie słońca ukłuły mnie w oczy.
-         Powiem ci przy obiedzie, dobrze? – zasugerowałam.
Jazz mruknęła przytakująco w odpowiedzi, po czym wlepiła wzrok z zeszyt.

* * *

-         Niesamowite – skomentowała Jasmine, przełykając kęs kanapki z salami. – Od kiedy śnią ci się tak idiotyczne rzeczy, Elisabeth?
Dziewczyna wymieniła spojrzenia z Radfordem, po czym oboje wybuchnęli śmiechem.
-         Dziś rano pytałem ją o to samo – wtrącił się brunet, doga­szając peta.
-         Nie ma w tym nic śmiesznego! – krzyknęłam, uciszając przyjaciół.
Co ich tak bawiło? Morderstwo, łzy, krew... zupełnie jak scena z horroru. Dokładnie. Horror.
Skrzyżowałam ręce na piersi i spuściłam wzrok. Kątem oka dostrzegłam, jak Radford wyciąga z paczki kolejnego papierosa.
-         Który to już dzisiaj? – zainteresowała się Jasmine i wy­rwała chłopakowi z dłoni pudełko, dokładnie kontrolując jego zawartość. – Dziś rano dałam ci całą paczkę, a teraz połowy już niema. Od kiedy zrobiłeś się taki hojny i po­stanowiłeś obdarować tym świństwem pół szkoły?
-         Jeśli chodzi o papierosy, to nigdy nie byłem rozrzutny i nie mam zamiaru tego zmieniać. Po prostu palę za siebie i Nathaniela. Biedak spędzi tydzień pod opieką matki. Pomyślmy, czyja to wina...
Spojrzenia przyjaciół skupiły się na mnie. Na moją twarz wkradł się rumieniec.
-         Sam się prosił! – usprawiedliwiłam się.
-         Właśnie, jak on się czuje? – zainteresowała się Jasmine.
-         Potwornie – odparł Rad, chowając paczkę do plecaka. – Nie tyle fizycznie, co psychicznie. Jest załamany.
Podniosłam się z miejsca i zawinęłam resztki jedzenia w obrus.
-         Ma myśli samobójcze? – spytałam, ukrywając zawiniątko w drewnianej skrzyni. Trzeba tu zamontować lodówkę, przemknęło mi przez myśl.
-         Raczej zabójcze – Radford poprawił rękaw bluzy. – Na twoim miejscu przez najbliższy czas nie wchodziłbym mu w drogę.
Jasmine skomentowała jego słowa dźwięcznym chi­chotem.
Nathaniel naprawdę jest na mnie aż tak zły? Przecież wie, jak to było. To była tylko zabawa. Czy mógłby znienawi­dzić mnie za coś takiego?
Oczywiście, że nie. To twój przyjaciel, a przyjaciele sobie wybaczają.
On nie jest moim przyjacielem! Nigdy nim nie był... Jest jak niepotrzebny margines w księdze mojego życia. O wiele lepiej żyłoby mi się bez niego. Jestem pewna, że Nathaniel jest tego samego zdania. I wcale nie żałuję tego, co zrobi­łam. Nie obchodzi mnie, co on czuje.
W takim razie dlaczego myśl o nim zaprząta ci umysł? Nie jest ci obojętny. Dlaczego nie potrafisz się do tego przy­znać?
Przygryzłam wargę. Może rzeczywiście w niewyja­śniony, irracjonalny sposób zależało mi na Nathanielu? Może to tylko kwestia przyzwyczajenia? Swoją drogą nie wyobra­żam sobie, żeby tak nagle go zabrakło. Przyznaję, że byłoby mi go brak. Na swój sposób... tęskniłabym za nim.
-         Kiedy się z nim zobaczysz, przeproś go ode mnie – powiedziałam i spuściłam się w dół po drabince przeciwpożarowej.
-         Myślisz, że to byłoby w porządku? – Radford przejął torbę Jasmine, aby ułatwić jej zejście w dół. Blondwłosa nieczęsto jadała z nami na dachu szkoły. – Lepiej sama go przeproś.
-         Przed chwilą mówiłeś, żebym trzymała się od niego z daleka – przypomniałam.
Radford zsunął się w dół i z kocią gracją upadł na ziemię.
-         Jestem pełen sprzeczności – skomentował chłopak, puszczając przy tym perskie oko.
Tak. W to nigdy nie wątpiłam. Radford jest jak słońce i deszcz. Jak onyks i perła. Jak dzień i noc złączone w namiętnym tańcu. Jak dobro i zło, które ramię w ramię kroczą przez świat pod jedną maską. Jak oksymoron, na widok którego lingwiści wymownie pukają się w czoło.
Tym razem budynek szkoły stanął przed nami otworem. W duchu odetchnęłam z ulgą. Ostatnim miejscem, w jakim chciałabym się dzisiaj znaleźć, był gabinet dyrektora.
W czasie wędrówki przez skąpany w półmroku korytarz, pewna rzecz przykuła moją uwagę. Na drzwiach sali historycznej, w której każdego dnia zajęcia prowadził profesor McAllen, pojawił się ledwo widoczny napis. Z oddali trudno było go dostrzec, a jeszcze trudniej odczytać. Chciałam go zignorować, jednak moja nieprzemożona ciekawość nie dawała za wygraną.
Przystanęłam na chwilę. Radford i Jasmine obejrzeli się z zaciekawieniem.
-         Idziesz? – spytała blondwłosa.
Nie zaszczyciwszy przyjaciół spojrzeniem podeszłam do drzwi.
-         Idźcie beze mnie. Dogonię was – odparłam, zrzucając torbę z ramienia.
-         Mamy teraz WF – przypomniał Radford.
-         Tak, tak – mruknęłam w odpowiedzi. – Idźcie już, dam sobie radę.
Po chwili na korytarzu - poza mną - nie było żywej duszy. Podeszłam bliżej. Serce znów niebezpiecznie załomotało w mojej piersi, kiedy zdałam sobie sprawę, iż znów mam do czynienia z tajemniczym szyfrem. Słowo było krótkie. Mogło być to imię, mogła to być również krótka informacja. Przesunęłam dłonią po napisie. Pod wpływem mojego dotyku zaświecił się bladym światłem, zupełnie jak słowo na chodniku w parku. Bez zastanowienia wyjęłam z torby zeszyt i przepisałam zaszyfrowany tekst.
Kolejny ślad, pomyślałam. I znów podejrzenia zmierzają w stronę McAllena. Czy fakt, iż słowo napisane zostało na drzwiach jego klasy jest przypadkiem? Zdecydowanie nie. Jeśli mam znaleźć rozwiązanie zagadki, muszę zająć się obserwacją tego człowieka. Nie wolno mi choć na chwilę spuścić go z oczu.
Przyłożyłam ucho do drzwi. Wewnątrz sali spośród chmary krzyków przedzierał się monotonny głos nauczyciela. O czym opowiadał? W klasie było zbyt głośno, abym mogła to stwierdzić. Czy wsłuchując się dokładnie w jego naukę mogłabym natrafić na kolejną poszlakę, która zaprowadzi mnie do rozwiązania zagadki?
Niewykluczone.
A jeśli tak, to co takiego miałby powiedzieć? Czego powinnam z jego strony oczekiwać?
Tego dowiesz się zapewne w chwili, kiedy to się stanie, Elisabeth.
Równie dobrze mogłabym spróbować przeczytać książkę z zamkniętymi oczami.
A myślisz, że nie udałoby ci się to? Musiałabyś jedynie nabrać odpowiednich umiejętności. Wszystko jest możliwe, Lizz. Ale musisz wierzyć, że ci się uda.
Nie wierzę.
W takim razie ja będę wierzył za nas oboje.
Flegmatycznym krokiem doczłapałam się do sali gimnastycznej. Tuż przy wejściu przywitał mnie srogi wyraz twarzy nauczyciela.
-         Panno Kaviste! – zaczął. Jego wzrok mówił o wiele więcej niż słowa.
-         Tak, tak, wiem, znów spóźniona – przerwałam mu, usiłując ominąć go w wejściu. Na daremne, oczywiście.
-         Który to już raz? – spytał mocnym, zachrypniętym głosem, który od zawsze mroził krew w żyłach uczennic gimnazjum.
Nie odpowiedziałam, a jedynie spuściłam głowę, jakby w obawie przed nadchodzącym ciosem. Mężczyzna westchnął ciężko, po czym wskazał dłonią na drzwi od szatni.
-         Przebieraj się. Za minutę chcę cię widzieć na zbiórce.

* * *

-         Co tym razem? – spytała Jasmine, kopiąc piłkę w moim kierunku.
-         Nic szczególnego – odparłam. Piłka wyminęła mnie i wpadła do bramki.
Salę gimnastyczną przeciął dźwięk gwizdka.
-         Brawo – mruknęłam, podając piłkę blondwłosej.
Dziewczyna pobiegła z nią na środek boiska.
-         Ruszajcie się! – wrzasnął nauczyciel, rzucając w moim kierunku karcące spojrzenie. Nieśmiało spuściłam wzrok.
Wychowanie fizyczne było jednym z tych przedmiotów, które uważałam za całkowicie zbędne. Bieganie za piłką, skakanie na skakance i iście baletowe ćwiczenia rozciągające kompletnie odstawały od wizji uzyskania prawowitego wykształcenia, na którym - nie oszukujmy się - zawsze mi zależało. Nauczyciele byli jednak innego zdania.
Znów dźwięk gwizdka. Kątem oka zauważyłam, jak piłka przelatuje między moimi nogami. Spojrzenia drużyny otoczyły mnie z każdej strony. Bez słowa kopnęłam piłkę w stronę jednej z zawodniczek, po czym usiadłam w środku bramki, kolana podciągając pod brodę.
Drugą połowę sali gimnastycznej okupywała drużyna chłopców. Entuzjazm, z jakim podchodzili do gry, był godny podziwu. Moją uwagę przykuł Radford, który niczym gazela sunął przez boisko. Przeciwnicy zdawali się nie być dla niego żadną przeszkodzą. Był jak wilk biegnący między drzewami w lesie – zahaczał o gałęzie, ale nie były one w stanie go zatrzymać.
Kolejny gwizdek, tym razem znacznie cichszy, dochodzący ze znacznie większej odległości. To Radford dobiegł z piłką do kosza, po czym wycelował nią w sam środek okręgu. Zapewne było to decydujące zagranie, gdyż współzawodnicy podbiegali do niego kolejno i podawali mu dłonie lub czule klepali po plecach. Wygrali. Uśmiechnęłam się pod nosem, widząc radość na twarzy przyjaciela. Za to on, jakby w odpowiedzi, posłał mi radosne spojrzenie, które dotarło do mnie w towarzystwie tego dziwnego, ciepłego i nieziemsko przyjemnego uczucia w okolicy serca.
I znów znajomy dźwięk przeciął ogrom sali. Tym razem o wiele głośniejszy, zwiastował on bowiem koniec lekcji. Przepełniona uczuciem niewysłowionej ulgi westchnęłam ciężko, po czym udałam się do szatni.

* * *

Kompletnie pozbawiona sił opadłam na ławkę przed szkołą. Rzuconej na trawnik torbie towarzyszyło charakterystyczne chrobotanie.
-         Jestem wykończona – wysapałam odbierając Radfordowi butelkę wody i opróżniając ją jednym tchem.
-         Nie rozumiem, czym się tak zmęczyłaś – zagadnęła Jasmine, poprawiając rękaw idealnie wyprasowanej koszulki. – Siedzeniem w bramce? – spytała sarkastycznie.
-         Nie – odparłam. – Zmęczyłam się patrzeniem na to, jak uganiacie się za piłką.
Moi przyjaciele wymienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia.
-         Chodźmy – rzucił Radford.
Razem z Jazz usłuchałyśmy go bez słowa. Gdy tylko znaleźliśmy się za rogiem budynku, brunet wydobył z plecaka kolejnego papierosa. Rozejrzał się w koło, po czym podpalił zwitek nikotyny i zaciągnął się, wzdychając na znak ulgi, jaką mu to przyniosło.
-         Nie wyrobiłeś już przypadkiem dzisiejszej normy, Rad? – spytałam, po czym z obrzydzeniem odwróciłam głowę. Jasmine kaszlnęła cicho.
-         Mówiłem już, że wyrabiam podwójną normę – wyjaśnił.
-         Możliwe, ale ty wyrobiłeś już przynajmniej czterokrotną – zauważyłam.
-         Nieważne – podsumował chłopak.
Zdecydowanym ruchem wyrwałam papierosa z jego dłoni i uniosłam go w górę. Na twarz chłopaka wkradł się wyraz niezadowolenia.
-         Skończysz to? – spytałam pewnym głosem. Dłoń, w której trzymałam używkę, drżała.
-         Oddaj to! – Radford usiłował dosięgnąć papierosa. Jego starania okazały się jednak daremne.
-         A skończysz na dziś? – Nie zamierzałam ustąpić. Nie w tej sprawie.
Radford wygiął usta w podkówkę. Razem z aureolką kasztanowych loków okalających twarz wyglądał jak dziecko, któremu ktoś odebrał ulubioną zabawkę.
W jednej dłoni ukryłam używkę, drugą zaś wyciągnęłam przed siebie. Radford doskonale wiedział, czego od niego oczekuję. Nie kryjąc niezadowolenia, wydobył z plecaka niewielkie, biało-niebieskie opakowanie i umieścił je na mojej dłoni. Z wyrazem triumfu oddałam mu papierosa.
Na widok wyrazu twarzy chłopaka Jasmine wybuchnęła śmiechem.
-         Radford! Co z ciebie za facet? Nie daj sobą tak pomiatać – powiedziała Jazz.
Brunet zaciągnął się po raz ostatni, po czym rzucił peta na ziemię.
-         Przykro mi, Jasmine, ale obawiam się, że z Elisabeth nie wygram w tej grze.
Dziewczyna przeniosła wzrok na mnie.
-         Ma rację – skomentowałam dumnym tonem.
Byłam bardzo szczęśliwa, że między mną i Radfordem znów było jak dawniej. To prawda, że potrafił szybko zapomnieć winy. I to czyniło go wyjątkowym.
W miłym towarzystwie droga do domu nigdy zbytnio się nie dłuży. Tym razem było podobnie. Kroczyliśmy przez miasto śmiejąc się i przekomarzając.
Nagle pole widzenia przesłonił mi obraz skąpanej w mroku ulicy. Widok ten był rozmazany, sprawiał wrażenie wilgotnego. Deszcz. Wyraźnie czułam zapach błota i deszczówki. Kątem oka dostrzegłam postać w długim, wełnianym płaszczu. Profesor McAllen? Tak, zdecydowanie. Ledwie się pojawił, a już minął mnie pospiesznym krokiem, nie zamieniwszy nawet ze mną spojrzenia. Nie widziałam go, wiedziałam jednak, że stoi za mną. Nieoczekiwanie poczułam, że ledwo widoczna postać przebiega obok mnie, przez nieuwagę dotykając mojego rękawa. Coś świsnęło, coś huknęło. Światło, które z powodzeniem można by wziąć za efekt wybuchu gwiazdy, oblało moje plecy i ramiona, rozbryzgując się na frontowej ścianie niedalekiego budynku. Odwróciłam się pospiesznie. Profesor zniknął bez śladu.
-         Lizz, wszystko w porządku? – spytała Jasmine, potrząsając mną za ramiona.
Rozejrzałam się w koło. Znów byłam w centrum miasta, dosłownie kilka kroków od domu. Ciemny zaułek, podobnie jak profesor, rozpłynął się w powietrzu.
Sen? Wizja? Jak wyjaśnić to, co właśnie widziałam? Wyglądało to zupełnie tak, jak wypadek sprzed jedenastu lat. Tym razem jednak ofiarą był drugi z braci.
Ale przecież McAllenowi nic nie jest. Widziałam go dziś w szkole. Wszyscy go widzieliśmy. Więc co to może znaczyć?
Przyłożyłam dłoń do czoła. Było rozpalone. Jęknęłam cicho i wyswobodziłam się z uścisku przyjaciółki.
-         W porządku – odparłam mrużąc oczy. – Trochę gorzej się poczułam.
Jazz wymieniła z Radfordem porozumiewawcze spojrzenie. Chłopak kiwnął głową, jakby w odpowiedzi na jej nieme pytanie.
-         Chodź, odprowadzę cię do domu – zaproponował chwytając mnie pod ramię.
-         Dziękuję. – Nie protestowałam. Wyobrażenie znalezienia się w ciepłej sypialni przepełnionej ciszą i zapachem pomarańczy wydawała się być bardzo kusząca.
Pożegnałam się z Jasmine i ruszyłam za Radfordem.
-         Dobrze się czujesz? – Głos Radforda był przepełniony troską. – Wyglądasz potwornie.
Odruchowo przygładziłam dłonią włosy.
-         Dzięki – prychnęłam.
-         Mówię o tym, że jesteś przeraźliwie blada. Jakbyś zobaczyła ducha – stwierdził. – Na pewno nic ci nie jest?
-         Nie jestem pewna – mruknęłam.
Winda zatrzymała się na moim piętrze. Wysiadłam, a Radford bez słowa ruszył za mną.
-         Lizz... lepiej odpocznij – zasugerował brunet, widząc, jak gorączkowo złapałam się ściany, by utrzymać równowagę.
-         Nic mi nie jest – zarzekałam się, po czym podjęłam próbę otworzenia drzwi mieszkania kluczem. Udało mi się to dopiero przy pomocy ciepłej dłoni Radforda.
-         Lizz, wiesz dobrze, że mnie nie oszukasz – stwierdził.
-         Rad, wiesz dobrze, że ze mną nie wygrasz.
Chłopak uśmiechnął się szeroko. Nie do końca rozumiem dlaczego. Podobało mu się to, co mówiłam? Moja stanowczość i brak skrępowania?
Jesteś wyjątkowa, Lizz, i to jest w tobie fascynujące. Nic więc dziwnego, że ludzie zachwycają się twoją osobą.
Na mojej twarzy pojawił się rumieniec.
-         Idź już. – Spróbowałam zamknąć drzwi, jednak stopa Radforda ustawiona w progu skutecznie mi to uniemożliwiała. Gdy podniosłam wzrok, napotkałam uśmiech chłopaka.
-         Połóż się i odpocznij – szepnął. Charyzma bruneta była niesamowita; mało kto był w stanie mu odmówić. Mnie udało się opanować tę umiejętność, jednak nie korzystałam z niej zbyt często.
-         Dobrze – odparłam zgodnie, wpatrując się w szmaragdowe tęczówki Radforda. Zdolność kłamania prosto w oczy była jedną z tych, które starałam się posiąść. A nuż kiedyś mi się przyda.
Chłopak wysunął stopę z progu. Przeleciawszy wzrokiem moją twarz, rzekł:
-         Wypoczywaj. Będę tu jutro z samego ranka. Zrobisz coś dla mnie? – spytał.
-         Zależy co.
-         Najpierw obiecaj – nalegał.
Westchnęłam ciężko.
-         Obiecuję – mruknęłam, krzyżując palce za plecami.
-         Nie wychodź z domu, dopóki po ciebie nie przyjdę, dobrze?
-         Co?
Z ust Radforda nigdy wcześniej nie padły podobne słowa. „Nie wychodź z domu”... to przyprawiło mnie o niemałe zaskoczenie. Jaką mógł mieć intencję w tym, żebym została dziś w domu? Czy jest coś, co chciał przede mną ukryć?
Myśl Elisabeth. Co twój przyjaciel mógł chcieć utrzymać przed tobą w tajemnicy?
Cokolwiek by to nie było, na pewno ma to związek z Jasmine. Doskonale wskazują na to ich porozumiewawcze spojrzenia, którymi co chwilę się wymieniali.
Bardzo dobrze. Nie sądzisz jednak, że powodem tego mogła być zwyczajna troska o twoje zdrowie? Gorzej się poczułaś, a twoi przyjaciele woleliby, abyś została w domu i wypoczęła.
Nie, odrzucam tą opcję. To nie w ich stylu. Wiedzą doskonale, że potrafię sama o siebie zadbać.
Więc co mogli chcieć przed tobą ukryć?
Cokolwiek by to nie było, na razie im się to udaje.
-         Obiecałaś – przypomniał chłopak.
-         Racja. Masz mnie. Do jutra. – Obróciłam się na pięcie i zatrzasnęłam Radfordowi drzwi przed nosem.
Mijając kuchnię, zerknęłam w stronę mikrofali. Straciłam apetyt. Choć może nie do końca. Straciłam apetyt na jedzenie w domu. Z chęcią wyszłabym zjeść na mieście. Może w Midnight Cafe? Często spotykam się tam z przyjaciółmi. Może to tam w tajemnicy przede mną chcą się spotkać Radford i Jazz? Osobiście szczerze w to wątpię, nie zaszkodzi jednak sprawdzić.
Rzuciłam w kąt plecak, po czym odnalazłam na półce kilka banknotów. Nie zastanawiając się wiele, ruszyłam w stronę ulubionej kafejki.

* * *

-         Coś jeszcze?
-         Jedno frappe.
Kelnerka o kruczoczarnych włosach zanotowała kilka słów na kartce, po czym podeszła do kolejnego stolika.
Atmosfera tego miejsca zawsze działała na mnie kojąco. W tle sączyła się delikatna muzyka. Rolety w oknach były zasłonięte, co sprawiało, że wnętrze skąpane było w półmroku. Stoliki dla gości oddzielone były od siebie żywopłotem, dzięki czemu każdemu została zapewniona odrobina prywatności. Pod jedną ze ścian mieścił się regał z książkami, z którego każdy z klientów mógł do woli korzystać. Była to jedna z wielu zalet kafejki. W tym momencie zagłębiałam się w lekturze „Przygód Sherlocka Holmesa” autorstwa Artura Conana Doyle’a. Znany z powieści detektyw zawsze był dla mnie wzorem do naśladowania, zaraz po ojcu. Może i był trochę niezrozumiany, lekko zwariowany i zawsze pewien swojej racji, jednak jego metody dedukcyjne zawsze przyprawiały mnie o zachwyt.
Nagle poczułam chłodną dłoń, która spoczęła na moim ramieniu. Wzdrygnęłam się i szybko podniosłam wzrok znad książki.
-         Vanessa! – krzyknęłam widząc nad sobą twarz rówieśniczki wykrzywioną w charakterystycznym dla niej uśmieszku. – Przestraszyłaś mnie...
-         W to nie wątpię. - Dziewczyna okrążyła stolik i bezceremonialnie rozsiadła się naprzeciw mnie. - Co tu robisz? Nieczęsto można spotkać cię tu samą. Stało się coś?
-         Powiedzmy, że się ukrywam – odparłam.
-         Rozumiem, że z nosem w książkach, tak? – Ness wskazała brodą na wolumin, który leżał przede mną.
-         Dokładnie. – Umieściłam w książce zakładkę i zamknęłam ją, po czym odsunęłam na bok.
Vanessa wystawiła głowę ponad żywopłot i rozejrzała się w koło. Gdy zwróciła się w stronę lady, coś przykuło jej uwagę. Po chwili jednak usiadła z powrotem i wlepiła we mnie spojrzenie oczu czarnych niczym węgiel.
-         Czekasz na kogoś? – spytała nagle.
-         Nie, czemu pytasz?
Dziewczyna wskazała skinieniem głowy na ladę. Podniosłam się i zobaczyłam Jasmine rozmawiającą z Fabianem. Nigdzie nie mogłam jednak dostrzec Radforda.
Zaraz... to Jasmine i Fabian się znają? Nie miałam o tym pojęcia. Nawiasem mówiąc Midnight Cafe jest ostatnim miejscem, w którym spodziewałaby się zobaczyć Fabiana.
-         To ciekawe... – mruknęłam, z powrotem opadając na siedzenie.
-         A widzisz? – Na twarzy Vanessy malował się wyraz satysfakcji. – Twoja przyjaciółka ma przed tobą więcej sekretów, niż mogłabyś się spodziewać.
-         Jasmine? Nie... ona nigdy by mnie nie okłamała – stwierdziłam.
-         Jesteś tego pewna?
Czy jestem? Oczywiście, że nie. Doświadczenie nauczyło mnie, aby nie ufać nikomu. Rodzinie, przyjaciołom, nauczycielom... nikt tak naprawdę nie jest godzien zaufania. Choćby nie wiem, jak na to pracował.
A Jazz? Prawdę mówiąc zawsze była zamknięta w sobie. Czy coś przede mną ukrywa? Bardzo możliwe. Czy mogę liczyć na to, że ma to jakiś związek z moją zagadką?
Myślę, że tak.
Ale niby jaki? I na czym w ogóle polega ta zagadka? Gdybym wiedziała, czego szukam...
Poskładaj fakty. Co już wiesz?
Wiem wiele, ale nie mam pojęcia, które elementy pasują do tej właśnie układanki. A jeśli trzymam się poszlak, które dla rozwiązania zagadki nie mają żadnego znaczenia? Jeśli gdzieś w dochodzeniu zboczyłam z prawidłowej ścieżki?
Kątem oka zerknęłam na lezący na stole egzemplarz „Przygód Sherlocka Holmesa”. „Jemu to by się nigdy nie zdarzyło”, przemknęło mi przez myśl.
Poskładaj fakty, dobrze ci radzę.
W porządku. Pierwszą poszlaką jest szyfr, którego używa Jasmine.
A więc powiązanie jest chyba oczywiste, prawda? Dalej.
Szyfr zna również profesor McAllen, którego brat 11 lat temu zginął w tajemniczym wypadku.
Przez myśl przemknęło mi wspomnienie dzisiejszej wizji. Czy mogę ją uznać za przepowiednię? Przeczucie? Czy coś grozi nauczycielowi?
Tego nie potrafię stwierdzić. Dalej.
Książek z szyfrem dostarcza Fabian, który w tym momencie konwersuje z Jasmine.
No i krąg się zacieśnia, nie sądzisz?
Słowa zapisane szyfrem znajdują się w różnych miejscach Tastentoon, między innymi w parku i na drzwiach gabinetu profesora McAllena. Nie są to zwyczajne napisy. Reagują na ludzki dotyk, pod wpływem którego emanują własnym światłem. Ten fakt otwiera przede mną nowe horyzonty. Do zagadki wplątuje się nić nadprzyrodzonych sił i magii. Na poparcie tego stwierdzenia stawiam instrument, prawdopodobnie różdżkę, którego Jazz użyła na złamanej ręce Nathaniela.
Doskonale. Jaki z tego wniosek?
W naszym mieście dzieje się coś naprawdę dziwnego...
-         Nie – odpowiedziałam, spuszczając wzrok.
Vanessa uśmiechnęła się do siebie.
-         Patrz teraz – rzuciła.
Skierowałam wzrok w stronę lady. Jasmine zniknęła, na jej miejscu pojawił się jednak Jesseron, czułym uściskiem witając się z Fabianem.
-         Niesamowite – mruknęłam, nie wierząc własnym oczom.
Spotkanie Fabiana w tym miejscu wydawało mi się niemożliwe, ale Jesse? Niesłychane...
-         Przepraszam na chwilę – rzuciłam i ukradkiem podeszłam do lady.
Sprawiałam wrażenie, jakbym chciała coś zamówić. Kątem oka wpatrywałam się jednak w Jessa i Fabiana, którzy - zajęci rozmową - zdawali się zapomnieć o całym świecie. Stałam dosłownie kilka kroków od nich, słyszałam więc doskonale każde ich słowo.
-         Jesse, ile razy mam cię przepraszać?
-         Dokładnie tyle, ile razy zrobiłeś to bez mojej zgody. Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? Czy myślisz, że to w porządku? – Głos Jessa nie przypominał tego, którego używa na co dzień. Był stanowczy, mimo to dało się w nim wyczuć nutkę żalu i pewnej niewyjaśnionej czułości i łagodności.
-         Ale Jesse...
-         Jakie „ale”!? Jak może być jakieś „ale”!? Fabian, na litość, ile razy cię prosiłem? No ile?
Srebrzystowłosy sprawiał wrażenie, jak gdyby za chwilę miał wybuchnąć płaczem. Miał na sobie bawełniany sweter w biało-brązowe pasy i przetarte jeansy, przez co wyglądał zupełnie przeciętnie. Zupełnie jak nie on.
-         Jesse, proszę... obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. – Na twarzy Fabiana wyraźnie można było dostrzec skruchę.
-         Nienawidzę obietnic – warknął blondyn. – Jeśli masz obiecać mi coś, czego i tak nie dotrzymasz, lepiej po prostu tego nie rób.
Fabian spuścił wzrok.
-         Masz rację. Nie mogę ci tego obiecać. Liczę jednak, że mi wybaczysz.
-         Jak zawsze – westchnął Jesseron. Na jego twarzy pojawił się uśmiech.
Szatyn rozpogodził się i rzucił się przyjacielowi na szyję. Mogłabym przysiąc, że pocałował go przy tym w skroń.
-         Dziękuję – szepnął, wtulając się w mojego sąsiada.
Rozmowę dwojga przyjaciół przerwał kelner, który w ramach powitania zwichrzył fryzurę Fabiana.
-         Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – zaczął, kątem oka zerkając na Jessa. – My się chyba jeszcze nie znamy. Jestem Dominic. – Kelner wyciągnął dłoń.
-         Wolałbym, żeby tak pozostało.
Srebrzystowłosy skrzyżował ręce na piersi i odwrócił wzrok od przybysza. Fabian uśmiechnął się ciepło na widok znajomego grymasu przyjaciela.
-         To jest Jesse – wytłumaczył Fabian. – Opowiadałem ci o nim, pamiętasz?
-         Oczywiście. Słynny Jesseron Brownese. Bian wiele mi o tobie opowiadał. To zaszczyt, że mogę cię poznać. – Dominic znów skierował się w stronę mojego sąsiada. Ten jednak całkowicie go zignorował. Zdegustowany kelner zwrócił się do szatyna.
-         Prawdę mówiąc to chciałem tylko spytać, kiedy umawiamy się na kolejny raz – zagadnął.
Fabian spłonął rumieńcem i spuścił wzrok, Jesse natomiast warknął przeciągle, obrzucił mężczyzn morderczym wzrokiem i bez słowa opuścił lokal.
-         Jesse, to nie tak jak myślisz! – krzyknął szatyn, Jesseron jednak nie wrócił.
Dominic przeleciał go wzrokiem.
-         Więc? – ciągnął.
Fabian westchnął przeciągle.
-         Wygląda na to, że dzisiaj.
Kelner uśmiechnął się szeroko i odruchowo podwinął rękawy kraciastej koszuli.
-         W takim razie bądź u mnie za godzinę. – W jego głosie czaiło się coś, co wzbudzało u mnie przerażenie.
-         A co dla mnie szykujesz? – zainteresował się chłopak.
-         Niespodzianka – rzucił na odchodnym Dominic, po czym zniknął na zapleczu kafejki.
Szatyn pochylił się nad stojącym przed nim drinkiem. Kilka razy zakręcił słomką, po czym pociągnął solidny łyk. Chwilę potem rozejrzał się w koło.
-         Elisabeth? – zdziwił się chłopak.
Jak gdyby nigdy nic uśmiechnęłam się do niego serdecznie.
-         Fabian! Ty tutaj? Nie spodziewałam się cię tu spotkać.
-         Postanowiłem się przewietrzyć, no i trafiłem tutaj – wyjaśnił. – Fajne miejsce.
-         Zgadzam się – zawtórowałam.
O co mogło pójść w kłótni między nim a Jessem? Co takiego zrobił Fabian? W aureolce jasnobrązowych loków wyglądał tak niewinnie... Nie potrafię wyobrazić sobie, aby kiedykolwiek mógł zrobić coś złego. Jak widać, pozory mylą.
-         Stało się coś? Jesteś jakiś przygnębiony – zagadnęłam i przysiadłam na stołku, który do tej pory okupywał Jesse.
-         Ach... długa historia – westchnął, upijając kolejny łyk drinka.
-         Z chęcią ją poznam – ciągnęłam.
-         Nie chcę o tym mówić.
Kątem oka dostrzegłam, jak kelnerka idzie z tacą z moim zamówieniem w kierunku mojego stolika.
-         Rozumiem. Muszę już iść. Do zobaczenia!
-         Trzymaj się – odparł chłopak, znów pochylając się nad napojem.
Znalazłam się przy stoliku równocześnie ze swoim zamówieniem.
-         Dziękuję bardzo.
Kelnerka o kruczoczarnych włosach wróciła do swoich zajęć.
-         O czym rozmawiali? – spytała nagle Vanessa. – Widziałam, że ich podsłuchiwałaś. Prawdę mówiąc, to nie sądzę, żeby to było w porządku.
Zarumieniłam się.
-         I tak nie byłam w stanie zrozumieć – odparłam. – O coś się kłócili...
-         Oni wbrew pozorom często się kłócą – stwierdziła Ness.
-         Możliwe – mruknęłam i ugryzłam kęs grillowanej kanapki.
Przez dłuższą chwilę Vanessa przypatrywała mi się badawczo. Po pewnym czasie stało się to dość niewygodne.
-         O co chodzi? – spytałam.
-         To, co zrobiłaś Nathanielowi było niesamowite.
Słowa dziewczyny niezmiernie mnie zaskoczyły. Złamanie ręki z pewnością nie jest powodem do pochwały.
-         To był wypadek – wyjaśniłam.
-         Ciężko mi w to uwierzyć. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale doskonale cię rozumiem. Wiem, dlaczego to robisz. Wiem, czemu starasz się zaleźć Nathanielowi za skórę. Złamanie mu ręki było ciosem poniżej pasa, mimo to jestem pod wrażeniem – stwierdziła Vanessa.
-         Tak? Więc jaki jest mój motyw?
Chwilę... czy mam ku temu jakiś motyw? Oczywiście, że nie. Po prostu tak już jest i nikt nie kwapi się, aby to zmienić.
-         Kochasz Radforda, ot co.
Kawałek kanapki utknął gdzieś w przełyku. Zaniosłam się kaszlem. Ness wpatrywała się we mnie niewzruszenie.
-         Skąd ten pomysł? – wysapałam.
-         To widać. Mnie nie oszukasz.
Jako jedyna na świecie osoba, której nie dane było nigdy rozkoszować się uczuciem miłości, nie podziewałam się takiego zarzutu.
-         Przykro mi, Vanesso, ale muszę cię rozczarować. Twoje przypuszczenia są błędne. Nie kocham Radforda – wytłumaczyłam.
-         Lizz... dlaczego tak bardzo chcesz oszukać sama siebie?
Połknęłam ostatni łyk kanapki i opróżniłam szklankę frappe. Dalsza konwersacja z Vanessą wydała mi się bezsensowna. Bezceremonialnie podniosłam książkę i skierowałam się w stronę regału.
-         Do zobaczenie – rzuciłam na odchodnym.

* * *

Na zewnątrz było już prawie zupełnie ciemno, deszcz lał jak z cebra. To właśnie urok Tastentoon. Nigdy mi to nie przeszkadzało. Od dziecka uwielbiałam moknąć do suchej nitki, z uśmiechem na twarzy krocząc środkiem ulewy. Tym razem jednak radosny wyraz twarzy ustąpił miejsca przygnębieniu. Zbyt wiele myśli krążyło w mojej głowie.
Na jakiej podstawie Vanessa mogła stwierdzić, że czuję coś do Radforda? To niedorzeczne. To prawda, był mi bardzo bliski, jednak przyjaźń to wszystko, co nas łączy. I nic więcej. Poza tym rozbicie związku dwojga kochanków nie wchodzi w grę. Nie potrafiłabym tego zrobić.
Ale czy na pewno? Gdybym rzeczywiście go kochała, czy Nathaniel mógłby stanowić dla mnie konkurencję? Chyba nie potrafię tego stwierdzić.
Rozejrzałam się w koło. Kilkakrotnie zamrugałam oczami, aby sprawdzić, czy miejsce, w którym się znajduję, nie jest przypadkiem tym samym, które widziałam w wizji. Nie myliłam się – miejsce które widziałam było tym samym, w którym znalazłam się teraz. Na domiar złego zobaczyłam przed sobą zgrabioną postać profesora McAllena, który w popłochu uciekał przed deszczem. Ale czy aby na pewno?
Mężczyzna wyminął mnie szybko, zahaczając o mnie ramieniem. Chwilę później poczułam, jak wymija mnie jakieś ledwo widoczne stworzenie. Zatrzymałam się.
-         Panie profesorze, niech pan uważa!
Moje słowa zagłuszył odgłos wybuchu. Światło rozlało się na ścianach poszarzałych budynków, rozświetlając ciemny zaułek.
Odwróciłam się. Mężczyzna rozpłynął się w powietrzu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz