sobota, 9 czerwca 2012

07. Elisabeth Kaviste nigdy nie płacze


Z twarzą ukrytą w dłoniach spoczęłam na ławeczce za salą, z wnętrza której dochodziły przerażające odgłosy. Radość, śmiech, muzyka... w tym momencie nie miały dla mnie najmniejszego znaczenia. Równie dobrze mogłyby nie istnieć. Wszystko mogłoby nie istnieć. Teraz liczyłam się tylko ja i moje myśli. To, co było wewnątrz mnie. To, co dążyło do odkrycia prawdy.
Miałam dreszcze, mimo iż na zewnątrz było całkiem ciepło. Burzowa pogoda wybrała się na wakacje, dzięki czemu słońce miało okazję ukazać nam swe oblicze. Było piękne, lecz próżne. Czy jego obecność mogła mi w czymś pomóc? Oczywiście, że nie. Dziękuję, najbliższa ziemi gwiazdo, możesz odejść. Nie potrzebuję cię. Nikogo nie potrzebuję.
Niepewnie podniosłam się z miejsca i przeszłam kilka kroków. Nie widziałam niemalże nic. Nie czułam zapachów ani gruntu pod stopami. Nie słyszałam żadnych dźwięków. Byłam sama, zamknięta wewnątrz swojego jestestwa.
Myśl. Do tego zostałaś stworzona.
„Jestem pewien, że przekazali Patrickowi informację o tym, że tu jesteście. Prędzej czy później wyśle swoich sługusów i po was.”
Fabian miał rację. Patrick – kimkolwiek jest – wysłał kogoś po Brownesów. Trzeba ich pilnować. Trzeba im pomóc.
Jakikolwiek nie byłby powód pościgu za nimi – są niewinni. Czuję to.
Gdyby tylko udało mi się rozwiązać ten sekret wcześniej, może mogłabym im pomóc? Może to by się nie stało? Może Jessica byłby wciąż między nami?
Czy wciąż żyje? Aż strach myśleć...
Myśl, Elisabeth, myśl!
Tato, pomóż mi!
Odczekałam chwilę, jednak nie usłyszałam zupełnie nic. Czyżby głos w mojej głowie się na mnie obraził? Czy powiedziałam coś nie tak?
Zostałam sama...
-         Elisabeth, co ty wyprawiasz?
Z zamknięcia wewnątrz samej siebie wyrwał mnie głos Jasmine. Kilkakrotnie zamrugałam oczyma. Z gracją łabędzia, piękna jak co dzień, kroczyła w moją stronę. Towarzyszyli jej Nathaniel i Radford.
-         Nic – mruknęłam, po czym wróciłam na ławkę. ,,Zostawcie mnie w spokoju!’’, przemknęło mi przez myśl.
Jasmine spojrzała na mnie zaskoczona i podeszła bliżej. Dotknęła mojego ramienia. Jej dłoń była przyjemnie ciepła.
-         Ona cała się trzęsie... – Jazz spojrzała na dwójkę przyjaciół. – Lizz, dobrze się czujesz?
-         Gdzie Jessica? – spytałam drżącym głosem. Jak w takiej chwili mogła martwić się o mnie?
Trójka nastolatków wymieniła porozumiewawcze spojrzenia. Radford wzruszył ramionami.
-         Chyba w środku, razem ze wszystkimi. – Brunet wskazał dłonią na salę, w której odbywało się przyjęcie weselne.
-         Nieprawda! – wrzasnęłam. Czułam się winna. Czy mogłam jakoś jej pomóc? Czy mogłam temu zapobiec? – Ona zniknęła! Porwali ją, tak samo jak profesora!
Chciałam płakać, jednak nie mogłam sobie na to pozwolić. Elisabeth Kaviste nigdy nie płacze. Elisabeth Kaviste jest dobrym stoikiem. Tak zawsze powtarzałam sobie, gdy byłam mała. Zazwyczaj pomagało.
Radford szepnął coś do ucha Nathaniela, po czym ten ruszył w kierunku sali. Jasmine zarzuciła szal na ramiona i skrzyżowało ręce na piersi. Ściemniało się, a co za tym idzie – robiło się chłodno.
-         Dziewczyno, o czym ty mówisz? – spytała. - Nikt nikogo nie porwał.
-         Jak możesz tak kłamać? – syknęłam, pozwalając włosom, aby przysłoniły moją twarz. Ani ja nie chciałam w tym momencie patrzeć na Jasmine, ani ona z pewnością nie chciałaby napotkać teraz mego spojrzenia.
Byłam wściekła. Byłam bezsilna. Nic nie mogłam zrobić, chociaż bardzo chciałam im pomóc.
-         Grozi wam niebezpieczeństwo – ciągnęłam. – Chcę wam pomóc, więc dlaczego ciągle mnie okłamujecie? Dlaczego nie chcecie powiedzieć mi prawdy?
-         Lizz... – Jasmine popatrzyła na mnie z politowaniem. – Ty... znowu masz na myśli tą swoją urojoną tajemnicę, prawda? – Ciepły głos blondynki zaczął nagle przypominać ryk lwa. – Na litość, przestań już!
-         Ciszej – szepnął Radford. – Nie krzycz na nią.
Dziewczyna efektownie tupnęła nogą.
-         Jak mam nie krzyczeć?! Doprowadza mnie do szału! Ubzdurała sobie coś i do tego posądza nas o to, że ją okłamujemy! Lizz, ile razy prosiłam cię, abyś odpuściła? – Jazz ściszyła nieco głos.
Elisabeth Kaviste nigdy nie płacze. Nigdy.
Dalej, dziewczyno, weź się w garść!
-         Jasmine, ty nic nie rozumiesz – jęknęłam nie podnosząc wzroku. W ustach czułam gorzki smak. Głos grzązł mi gdzieś w gardle. – Mam dowody, poszlaki... tutaj coś się dzieje, muszę się dowiedzieć... Dlaczego mi nie wierzysz?
To oczywiste, Lizz. Ta tajemnica jest również jej tajemnicą. Nie może ci jej zdradzić.
Ale czy w takim razie mogę jej ufać?
-         Wy wiecie, o czym mówię. Wiecie, co się dzieje, a mimo to nie chcecie mi powiedzieć. Nie ufacie mi? – jęknęłam. Poczułam łzę mknącą po policzku, jednak szybko otarłam ją i pociągnęłam nosem. Elisabeth Kaviste nigdy nie płacze.
W międzyczasie do towarzystwa wrócił Nathaniel.
-         Niema jej – rzucił lekko zdyszany. – Ani Jesse, ani Jefferey, ani nikt inny nie widzieli Jessici, odkąd weszli do sali.
Jasmine i Radford wymienili spojrzenia. Na ich twarzach malowało się przerażenie.
-         Zadzwonię do niej – szepnął Radford i przeszedł na drugi koniec parku. Nathaniel podążył za nim.
Jasmine skarciła mnie wzrokiem.
-         Przestań już, dobrze? – warknęła. – Chyba powinnaś zacząć się leczyć. Coś jest z tobą poważnie nie tak.
I odeszła.

* * *

Skuliłam się w kłębek. Było mi zimno, mimo to za nic w świecie nie miałam ochoty wejść do sali. Nienawidziłam tego typu przyjęć. Potrafiłam poświęcić wiele, aby tylko nie musieć w nich uczestniczyć. Nawet, jeśli wiązało się to z zamarznięciem na śmierć.
Kątem oka dostrzegłam, jak elegancki, czarnowłosy chłopak w moim wieku również opuszcza salę. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów, jednak – ujrzawszy mnie – schował ją z powrotem i szarmanckim krokiem ruszył w moją stronę.
-         Czy coś się stało? Mogę ci jakoś pomóc? – spytał. Jego głos był ciepły i głęboki.
Nie odpowiedziałam. Przez zasłonę kasztanowych loków ujrzałam, że przybysz uśmiecha się do siebie. Co mogło go tak rozbawić?
Zadrżałam. Z każdą chwilą robiło się coraz zimniej.
Chłopak bez zastanowienia zdjął z siebie marynarkę i zarzucił ją na moje ramiona, po czym bez pytania przysiadł się obok mnie.
-         No już, wyżal się – nalegał, prezentując przy tym śnieżnobiały uśmiech. Flegmatycznym ruchem podniosłam głowę i odgarnęłam włosy.
-         Nic mi nie jest – rzuciłam cicho. – Nie będzie ci zimno? – Zaczęłam ściągać z siebie odzienie chłopaka, on jednak szybko mnie przed tym powstrzymał. Popatrzyłam na niego niepewnie.
-         Ja nie wiem, co to zimno. – Znów uśmiechnął się szeroko. – Ale co ty tutaj robisz?
Westchnęłam głęboko. Chyba nie prędko pozbędę się tego natręta.
-         Ukrywam się – odparłam.
-         Przed czym?
-         Przed hałasem.
-         Nie lubisz muzyki?
-         Lubię. Ale nie taką.
-         Więc jaką?
Uśmiechnęłam się do siebie i zanuciłam melodię piosenki zespołu „SS501” zatytułowanej „Because I’m stupid”. Szybko jednak przeszłam do śpiewu. Dałabym głowę za to, że chłopak niewiele rozumiał ze skomplikowanego, koreańskiego tekstu, który i dla mnie był wielką niewiadomą. Mimo to mój towarzysz przez cały czas przyglądał mi się z niegasnącym zainteresowaniem.
-         K-pop – stwierdził, a ja uśmiechnęłam się szeroko. Trafił.
-         Brawo – powiedziałam. – Słyszałeś wcześniej tą piosenkę?
Chłopak odchrząknął i skierował oczy ku niebu.
-         Moja siostra jest wielką fanką „Boys over flowers”, więc ta piosenka nie mogła umknąć ani jej, ani mojej uwadze. Swoją drogą, jest całkiem... zacna – skwitował chłopak.
Oniemiałam. Chłopak, który wie, czym jest k-pop, i – co więcej – który ma pojęcia o serialach takich jak „Boys over flowers” jest naprawdę niesłychaną rzadkością. Jak widać – cuda się zdarzają.
-         Też tak uważam – dorzuciłam.
-         Jednak, moim skromnym zdaniem, piosenki z „You’re beautiful” są znacznie lepsze. Przynajmniej nie dobijają człowieka.
„You’re beautiful”?
-         Skąd takie zainteresowanie koreańskimi serialami? – zagadnęłam.
-         Urodziłem się w Korei... – odparł.
Wlepiłam wzrok w twarz chłopaka. Nie miał w sobie zupełnie nic azjatyckiego. Ciemne włosy nie czyniły jeszcze z niego koreańczyka. Nie miał skośnych oczu...
-         ...mimo to nie jestem koreańczykiem – dorzucił, uśmiechając się promiennie.
-         Jak to możliwe?
-         Moi rodzice odbywali właśnie podróż dookoła świata, gdy moja matka dowiedziała się, że jest w ciąży. Mimo to nie przerwali swojej przygody. Akurat zwiedzali Koreę, gdy przyszedłem na świat.
Uśmiechnęłam się. Fajna historia.
-         Dlatego – ciągnął – rodzice od najmłodszych lat kazali mi uczęszczać na naukę języka koreańskiego. Razem ze starszą siostrą, oczywiście. Oglądamy azjatyckie filmy, słuchamy azjatyckiej muzyki... bez napisów i lektora, oczywiście.
-         Ja i Radford też często oglądamy anime w oryginalnym języku – rzuciłam, strzepując niewidoczne paprochy z sukienki.
-         Kim jest Radford? – zainteresował się.
Ciemnie oczy mojego rozmówcy błyszczały niczym diamenty, gdy spoglądał w niebo.
-         To mój przyjaciel – odparłam.
Brunet pokiwał głową i potarł dłonie o siebie. Było naprawdę chłodno.
-         Wracając jednak do „You’re beautiful”. – Powiedziałam, a chłopak popatrzył na mnie z zainteresowaniem. – Która z piosenek z serialu podobała ci się najbardziej?
-         Oczywiście „Promise” – odparł.
-         Poważnie? Ja mam natomiast ogromny sentyment do „Without a word” w wykonaniu niesamowitej Park Shin Hye.
-         Naprawdę sądzisz, że Shin Hye jest tak niesamowita? Jej gra jest strasznie sztuczna. W „Heartstrings” zagrała znacznie lepiej.
-         Fakt. Mimo to uwielbiam jej głos.
Wieczór minął nam na tego typu konwersacjach. Rzadko ma się okazję spotkać chłopaka, który interesuje się azjatyckim kinem, więc w rozmowie z nim nie szczędziłam słów. Dowiedziałam się, że będąc w Korei miał okazję zagrać jako statysta w „4th Period Murder Mystery”, a Lee TaeMin z zespołu SHINee to jego dobry znajomy. Obiecał, że przy następnej okazji załatwi mi jego autograf.

* * *

Brunet w lekko nerwowym geście rozejrzał się w koło, po czym poprawił rękaw koszuli. No oczywiście.
-         Chciałeś zapalić – mruknęłam, kierując wzrok ku niebu.
Aż za dobrze wiedziałam, jak zaczyna zachowywać się palacz, który zbyt długo nie otrzymuje dawki swojego narkotyku.
-         Co? – spytał.
-         Wyszedłeś, żeby zapalić – powtórzyłam. – Śmiało, nie krępuj się.
Chłopak z wyrazem ulgi na twarzy wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni, po czym skierował ją w moją stronę.
-         Też chcesz?
Nawet na niego nie spojrzałam.
-         Nie, dziękuję – odparłam. Brunet nie nalegał.
Po chwili w powietrzu rozniósł się smród nikotyny. Chcąc zachować się kulturalnie, profilaktycznie wstrzymałam oddech, aby nie dostać kolejnego napadu kaszlu. Nieznacznie odwróciłam głowę w drugą stronę.
-         Nie widziałam cię wcześniej – zaczęłam, przyglądając się jednocześnie świerkom rosnącym wokoło sali. – Kim jesteś dla państwa młodych?
-         Mój ojciec jest szefem młodej pary. A ty?
-         Jestem córką panny młodej – rzuciłam.
-         Ty jesteś Elisabeth Kaviste, tak? – Chłopak wyciągnął dłoń w moją stronę, zmuszając mnie, abym również odwróciła się do niego. Nabrawszy powietrza do płuc, spojrzałam na chłopaka. – Naprawdę miło mi cię poznać. Nazywam się Philip Robertson. Możesz mówić mi Phil.
-         Mnie również jest miło, Phil – odparłam.
Młody Robertson rzeczywiście wyglądał jak klasyczny syn biznesmena. Miał krótko obcięte, niemalże czarne włosy, oczy niczym węgle, a skórę niczym najdoskonalszy pergamin. Jednym słowem, był po prostu piękny. Od jego naturalnego, aczkolwiek szarmanckiego spojrzenia nie sposób było oderwać wzrok. Kiedy mówił, jego malinowe usta poruszały się z taką gracją, że same zachęcały do... zresztą nieważne.
Philip dogasił peta i rzucił go pod ławkę, po czym skierował wzrok ku niebu. Światło gwiazd odbijało się w jego oczach, dając niesamowity efekt.
-         Powiesz mi, dlaczego tak naprawdę siedzisz tutaj sama? Nie chce mi się wierzyć w to, że nienawidzisz takiej muzyki... zawsze można zatkać sobie uszy – stwierdził brunet.
-         Albo wyjść – dodałam. – I to też uczyniłam.
-         Elisabeth...
Westchnęłam. Czy jeśli zwierzę mu się z moich problemów, poczuję się lepiej? A może to właśnie on będzie w stanie mi pomóc?
-         Bo widzisz...
W ten sposób zaczęłam swoją opowieść. Przytoczyłam wszystko – od śmierci ojca i tajemnicy, jaką kazał mi rozwiązać, poprzez zbieranie dowodów, aż do zaginięcia profesora i Jessici.
-         ... nie chcą mnie słuchać. Ukrywają coś przede mną, a ja nie mam pojęcia, co to takiego. – dokończyłam i ukryłam twarz w dłoniach.
Chłopak słuchał mnie z zapartym tchem. Widać było, że naprawdę zaintrygowała go moja historia. Gdy skończyłam opowiadać, położył dłoń na moim karku i przyciągnął mnie do siebie. Wtuliłam się w jego tors. Słyszałam miarowe bicie jego serca.
-         Masz naprawdę niesamowite życie, Elisabeth – skwitował.
Nic nie odpowiedziałam. Czułam się źle, było mi zimno. W duchu dziękowałam Philipowi, że w tak trudnej chwili postanowił stać się dla mnie podporą.
-         Dziękuję... – szepnęłam, nie sądzę jednak, aby komukolwiek udało się to usłyszeć.

* * *

Rzeczywiście. Kiedy opowiedziałam Philipowi o wszystkim, poczułam się znacznie lepiej. Był naprawdę wyrozumiałą osobą. Stwierdził, że muszę być silna, a na pewno uda mi się osiągnąć cel. Nie sugerował również, że moje historia może być zmyślona – miałam wrażenie, że wierzy w każde moje słowo. Teraz wiem, że przez cały czas potrzebowałam kogoś, kto będzie mi wierzył, kto mi pomoże.
Nim się zorientowaliśmy, zaczęło świtać. Prawdą jest to, co mówią – w miłym towarzystwie czas mija znacznie szybciej. Około piątej nad ranem udałam się na salę, aby skraść chociażby jeden talerz sushi przygotowanego przez wspaniałą Kikasawę-san. Gdy weszłam do środka, ujrzałam potworne rzeczy – moich rodziców tańczących ze sobą w sposób, który sugerował na wiek w przedziale 5 - 12. Dodatkowo zobaczyłam Jesserona i Fabiana – zapewne poważnie nietrzeźwych – którzy jakby nigdy nic całowali się namiętnie na środku parkietu. Nathaniel, Radford i Jasmine połykali ze stołu to, co tylko się dało – zapewne zorganizowali coś w rodzaju konkursu, który miał na celu wyłonienie osoby, która zje najwięcej. Jefferey z zamkniętymi oczyma, rękoma skrzyżowanymi na piersi i nogami założonymi na siebie siedział przy stole. Domyślam się, że spał. Widziałam znajomych sklepikarzy wirujących na parkiecie niczym tornado. Widziałam dyrektorów i biznesmenów upitych do nieprzytomności. Widziałam Dominica, który tańczył na stole, wywijając nad głową swoją marynarką. W powietrzu dało się wyczuć najprzeróżniejsze zapachy. Odór spoconych ciał, zapach alkoholi i nikotyny zmieszany z drogimi perfumami zamożniejszych gości. Czy mógłby ktoś otworzyć okno? Nie? W porządku, duście się, ja nie mam zamiaru.
Niepewnie podeszłam do stołu, chwyciłam talerz z moim ulubionym przysmakiem i czym prędzej opuściłam salę. Nigdy więcej. Nigdy więcej nie przyjdę na żadne wesele. Nie ma mowy.
-         I jak było? – spytał Philip, gdy wróciłam na ławkę.
-         Jak teraz o tym myślę, to nie mam pewności, czy rzeczywiście trafiłam na wesele, czy do zoo – odparłam.
Chłopak zaśmiał się gardłowo.
-         Rozumiem – stwierdził, przez cały czas uśmiechając się promiennie.
Pospiesznie zjedliśmy przyniesione przeze mnie sushi. Było wyśmienite.

* * *

Mimo iż promienie słońca raziły w oczy, na twarzach moich przyjaciół nie sposób było dostrzec chociażby cienia uśmiechu. Bez przerwy chodzili zestresowani, co chwila oglądali się za siebie, jakby w obawie, że ktoś ich śledzi. Niepokoił ich najmniejszy szelest. Bali się. Ale czego?
Według oficjalnej wersji Jessica leżała w szpitalu. W drodze na wesele miała wypadek i złamała nogę w kilku miejscach, przez co musiała zostać pod opieką lekarzy. Zawsze jednak, gdy ktoś proponował, że odwiedzi ranną w szpitalu, Brownesowie zmieniali temat. Oczywistym był fakt, że kłamią. Jessica została porwana. To, o czym rozmawiała jakiś czas temu ze swoimi braćmi, wróciło po nią. Bliźniacy i Radford będą następni.
Czy mogłam im jakoś pomóc? Czy mogłam jakoś zapobiec temu, co się stało? I co się stało z Jessicą? Czy żyje? Ech... powtarzam się.
Dalej, Lizz, myśl!
Tak, myśl, Elisabeth. Zrób to dla mnie.
Tato!
Rozejrzałam się w koło, niedowierzając, że znów słyszę głos ojca. Ale przecież niema go przy mnie. To znów jedynie wytwór mojej wyobraźni.
Ale moja wyobraźnia ma rację. Muszę myśleć.
-         Myśl, panno Kaviste!
Kilkakrotnie zamrugałam oczyma, jak gdyby ktoś nagle zaświecił mi prosto w oczy latarką. Momentalnie wróciłam do szarej rzeczywistości w postaci przeciętnej sali lekcyjnej o wyblakłych ścianach.
-         Hę? – Niestety tylko na taką odpowiedź było mnie stać.
-         Jak powiesz: „Poczekaj chwilę”? – powtórzyła nauczycielka.
-         „Chotto matte” – odparłam i skierowałam wzrok za okno.
Kobieta głośno nabrała powietrza.
-         Po hiszpańsku – poinformowała mnie.
Jej czarne włosy kręciły się szalenie z poirytowania.
-         A czy ja wyglądam na kogoś, kto zna hiszpański?
Belferka kilkakrotnie zamrugała oczami, jak gdyby niedowierzała moim słowom. Po chwili wskazała ręką na drzwi. Westchnęłam.
-         Tak, rozumiem. Do dyrektora – rzuciłam.
-         Dobrze, że chociaż to rozumiesz, Elisabeth – dorzuciła kobieta i skierowała swoje pytanie do bruneta z ostatniej ławki.
Flegmatycznie zebrałam swoje rzeczy i opuściłam salę.
Z każdym krokiem, gdy zbliżałam się do gabinetu dyrektora, coraz wyraźniej słyszałam podniesione głosy dwóch osób. Kiedy dotarłam na miejsce, bez dłuższego zastanowienia przyłożyłam ucho do drzwi i wsłuchałam się w rozmowę.
-         Moja życzliwość kończy się w tym momencie, panie Brownese. Wiele zrobiłem dla pańskiej rodziny, ale wszystko ma swoje granice. Znalazłem ludzi, którzy wyrobili dla pańskiej rodziny lewe dokumenty, co więcej, sam je opłaciłem. Zatrudniłem pańską siostrę, gdyż obiecał pan, że nie będzie sprawiać kłopotów. No i przyjąłem do mojej szkoły pańskiego brata, nie mając pojęcia, że będzie sprawiał tak wielkie problemy. Dodatkowo pomogłem pańskiej rodzinie odnaleźć się w świecie. Skąd wyście się, do cholery, urwali? Żadnych dokumentów, żadnego pojęcia o życiu, zupełnie nic! – Głos należący do dyrektora Ackumy wyraźnie nie wróżył nic dobrego.
-         Ale Radford...
-         Z nim rozmawiałem już na ten temat. Wyrzucę go, jeśli jeszcze raz przyłapię go na łamaniu szkolnego regulaminu. Jednak jeśli chodzi o pana, panie Brownese, to nie chcę pana więcej widzieć. I pańskiej siostry również. Od dzisiaj pańska rodzina musi sobie radzić sama.
-         Nie może pan! – Drugim rozmówcą był z całą pewnością Jesseron. – Nie może nas pan zostawić na pastwę losu!
-         Ależ mogę. – Dyrektor poruszył się na swoim krześle, o czym świadczyło przeciągłe skrzypnięcie mebla. – Według ogólnie panującego prawa nie mam obowiązku pomagać imigrantom, ukrywającym się świadkom koronnym czy kimkolwiek jesteście. Wie pan, co to jest prawo?
Ackuma nie dostał odpowiedzi. Głęboko nabrał powietrza.
-         Żegnam, panie Brownese.
Drzwi gabinetu dyrektora rozwarły się przed moimi oczyma. Stanął w nich Jesse. Na mój widok jego wyraz twarzy zmienił się z lekko poirytowanego na wściekły. Bez zastanowienia chwycił mnie za nadgarstek i – trzaskając za sobą każdą z par drzwi – wyprowadził mnie ze szkoły.
-         Puść mnie! – krzyczałam próbując wyrwać się z uścisku. Oczywiście na marne. Jesse był niesamowicie silny jak na takie chuchro.
Mężczyzna nie odpowiedział, no i oczywiście nie spełnił mojej prośby. Ciągnął mnie niczym psa na smyczy przez cały parking. Gdy dotarliśmy do jego samochodu, cisnął mną w siedzenie pasażera, sam natomiast zajął fotel kierowcy.
-         Elisabeth, ile razy prosiłem cię, abyś przestała?! Ile razy błagałem, abyś nie wtrącała się w nie swoje sprawy?! Czego ty od nas chcesz?! – Blondyn wrzeszczał bez opamiętania.
Odsunęłam się jak najdalej od swojego rozmówcy.
-         Przecież nic nie zrobiłam – wydukałam.
-         W takim razie dlaczego podsłuchiwałaś naszą rozmowę?
-         Nie podsłuchiwałam – odparłam. – Nauczycielka wysłała mnie do dyrektora.
Jesseron zaśmiał się gardłowo.
-         Rzeczywiście, to do ciebie podobne. Co tym razem przeskrobałaś?
-         Nie twoja sprawa – odburknęłam i odwróciłam głowę.
Blondyn uderzył pięścią w kierownicę. Kropelka potu spłynęła po jego skroni i idealnie zarysowanym policzku, po czym rozbiła się na perfekcyjnie wyprasowanej koszuli.
-         Wiesz co? Chciałbym powiedzieć ci to samo. „Nie twoja sprawa”, nie wtrącaj się. Ty jednak tego nie rozumiesz! Na litość, daj nam wreszcie spokój!
Skuliłam się w sobie. Słowa Jesserona raniły mnie niczym noże fakira.
-         Ale ja chcę wam tylko pomóc – wyszeptałam.
-         Niby jak?! – Jesse aż podskoczył. – Doprowadzając moją rodzinę do szału? Grzebiąc w cudzych sekretach? Gratuluję pomysłu, Elisabeth.
-         Wiem, że macie problem, którego nie jesteście w stanie rozwiązać. Chcę wam pomóc. Potrafię wam pomóc. Jessica nie miała żadnego wypadku. Zaginęła, porwali ją. Tak samo jak profesora McAllena i jego brata. – Jesseron przysłuchiwał się moim słowom z rosnącym zainteresowaniem i przerażeniem jednocześnie. – Dobrze wiem, jak to się stało. I wiem, że ty i twoi bracia będziecie następni. Pozwólcie sobie pomóc, Jesse!
Mężczyzna oparł dłonie na kierownicy i spuścił wzrok. Wziął głęboki oddech i spojrzał na mnie.
-         Nam już nie da się pomóc. A już na pewno nie uda się to tobie – powiedział cicho.
Po chwili blondyn pochylił się nade mną, zupełnie jak gdyby chciał mnie pocałować. Odwróciłam twarz w stronę okna i odsunęłam się. Ręka chłopaka powędrowała jednak do schowka w drzwiach samochodu, które znajdowały się za mną. Jesse wyciągnął z niego komórkę. Gdy wrócił do poprzedniej pozycji, ze zdziwieniem przyjrzał się rumieńcom na mojej twarzy.
-         Ty chyba nie myślałaś, że ja chciałem... – zaczął i zachichotał dźwięcznie. Moja twarz przybrała barwę dorodnego buraka. – Gdybyś była tak mądra, jak twierdzisz, dawno domyśliłabyś się, że nie interesują mnie ko... Zresztą nieważne. – Znów się zaśmiał. – Podrzucę cię do domu.
-         Miałam iść do dyrektora – przypomniałam mu.
-         Dyrektor nie zając, nie ucieknie – rzucił i przekręcił kluczyk w stacyjce.
-         Może i nie zając, ale... Radford nie mówił ci nigdy, jak można tłumaczyć jego nazwisko?*
-         Kiedyś mi o tym wspominał i przyznaję, że coś w tym jest.
Samochód ruszył do przodu, a ja pierwszy raz od niepamiętnych czasów dostrzegłam na twarzy Jesserona uśmiech.

* * *

Gdy wróciłam do domu, od razu natknęłam się na zapakowane do połowy walizki, różnego rodzaju kostiumy kąpielowe, tonę bielizny i kosmetyki walające się po całym mieszkaniu. Moi rodzice wybierali się w podróż poślubną, a jakże.
-         Jak ci idzie?  - spytałam podchodząc do matki.
-         Nienajgorzej – odparła, po czym umieściła w torbie tuzin wyprasowanych koszul Creiga. – Jutro wyjeżdżamy.
-         W porządku – rzuciłam.
Był jednak pewien drobny szczegół, którym nie chciałam zawracać matce głowy przed wyjazdem. Teraz jednak musiałam zająć jej chwilę.
-         A co ze mną? – spytałam, starając się, aby mój głos brzmiał jak najbardziej naturalnie. Przecież wcale nie mam do niej żalu, że w swoich planach zapomniała o tak drobnym szczególe, jakim jest jej pierworodna córka.
Kobieta wsparła się rękoma w pasie.
-         A co ma być?
-         Wyjeżdżacie. Mam przez ponad miesiąc mieszkać zupełnie sama?
Dorinda Kaviste ostentacyjnie postukała się w czoło.
-         Ależ skąd, głuptasie. Przez ten czas będziesz mieszkać u Masite’ów. To chyba nie problem, prawda?
-         Nie, żaden problem – mruknęłam.
-         To dobrze – Moja matka uśmiechnęła się promiennie, po czym wróciła do pakowania. Nie miałam zamiaru jej przeszkadzać.
Udałam się do swojego pokoju i również zaczęłam się pakować. Nie miałam zbyt wielu rzeczy. Na początku spakowałam najpotrzebniejsze zeszyty. Nie miałam w zwyczaju używać szkolnych podręczników. Część z nich, mimo iż minęło już ponad pół semestru, wciąż była obłożona folią. Obok zeszytów w walizce znalazły się dwa piórniki – jeden ze szkolnymi przyborami piśmienniczymi, natomiast drugi, znacznie większy, wypełniony był kolorowymi kredkami. Dorzuciłam również blok rysunkowy i nieodłączny zeszyt, którym zapisuję swoje spostrzeżenia. Dalej umieściłam swoją skromną kolekcję ubrań i trochę czystej bielizny. Na końcu dorzuciłam trochę kosmetyków. Wszystko? Raczej tak. Jak już mówiłam, nie mam zbyt wielu rzeczy.
Do bocznej kieszeni wsunęłam szczotkę, ładowarkę i słuchawki do telefonu oraz owinięty w skarpetkę wskaźnik profesora McAllena, z którym z dziwnych przyczyn nie chciałam się rozstawać.

* * *

Przez całą drogę do domu Jasmine, ja i Creig nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Dopiero gdy dotarliśmy na miejsce, jego chrząknięcie przerwało ciszę.
-         Postaraj się nie roznieść tym ludziom domu – rzucił, po czym, jak na ojca przystało, podarował mi dwieście dolarów.
Podziękowałam mu skinieniem głowy.
-         Postaram się – odparłam.
Już chciałam wychodzić z samochodu, kiedy coś przyszło mi do głowy.
-         Kiedy już będziecie w Japonii, kupcie mi mangę „Junjou Romantica” w oryginalnym wydaniu. Najlepiej wszystkie tomy. – Uśmiechnęłam się szeroko, mając szczerą nadzieję, że Creig jakimś cudem spełni moją prośbę.
-         Zwariowałaś? – Mężczyzna skierował wzrok na psa, który przebiegał właśnie przed jego samochodem. – Ludzie wzięli by mnie za Bóg wie kogo, gdybym w biały dzień tak po prostu postanowił kupić sobie to przesłodzone yaoi.
Szeroko rozwarłam oczy w zdziwieniu.
-         Bez urazy, Creig, ale skąd wiesz, że „Junjou” to yaoi? – spytałam, chichocząc w duchu.
Mężczyzna spuścił wzrok. Jego twarz przybrała barwę pikantnego ketchupu.
-         Wynocha z mojego samochodu – warknął, po czym przycisnął guzik otwierający bagażnik.
Posłusznie wysiadłam z auta, zabrałam walizkę i futerał z gitarą i podeszłam pod dom przyjaciółki, cały czas chichocząc.
Każdy ma swoje słodkie sekrety. Nawet Creig.

* * *

-         Elisabeth... – W głosie Jasmine dało się wyczuć skruchę. Nie rozmawiałyśmy ze sobą od dnia wesela. Zaczęłam już powoli tęsknić za jej słodkim głosem, który mimo wszystko ochrzaniał mnie za każdym razem, gdy miała okazję go słyszeć.
-         Tak? – spytałam od niechcenia, po czym umieściłam swoje zeszyty na wolnej półce w regale przyjaciółki.
-         Chciałam cię przeprosić – rzuciła niepewnie.
Zaskoczona przerwałam dotychczasowe zajęcie i wlepiłam wzrok w blondwłosą. Miałam wrażenie, że mówi całkowicie szczerze.
-         Niby za co?
-         Niepotrzebnie tak na ciebie nakrzyczałam. To wszystko, co powiedziałam... nie bierz sobie tego do serca, dobrze?
Za późno.
-         W porządku – odparłam. Życie nauczyło mnie, że nie należy długo czuć urazy. W żadnym wypadku nie prowadzi to do niczego dobrego.
-         Na pewno? – spytała.
-         Jasmine. – Rozłożyłam ręce, zapraszając przy tym przyjaciółkę w swoje objęcia. Bez zastanowienia wtuliła się we mnie. Owiał mnie przyjemny zapach jej morelowego szamponu do włosów. – Przecież mnie znasz.
-         Racja. – Dziewczyna poklepała mnie po ramieniu. – Pomóc ci z tymi rzeczami? – Wskazała dłonią na moją walizkę.
-         Pewnie.
Jasmine wzięła do ręki kilka moich bluzek. Podczas gdy układałam swoje kosmetyki w wydzielonej szafce, moja przyjaciółka zainteresowała się moim zeszytem. Gdy odwróciłam się po resztę rzeczy, zobaczyłam jej czerwoną ze wściekłości twarz. Upuściła brulion na podłogę, zostając go otwartego na stronie, gdzie wypisałam swoje podejrzenia dotyczące jej osoby.
-         Prosiłam cię! – warknęła. – Błagałam, żebyś przestała! Ale ty wciąż myślisz tylko o jednym. Na litość, skończ z tym! – W kącikach oczu przyjaciółki pojawiły się łzy. Paznokcie wbijała w dłonie z taką siłą, że popłynęła z nich krew. Była jak wulkan w czasie erupcji.
-         Jasmine...
-         Zamilcz! Nie chcę cię znać! – Zastanowiła się przez chwilę. Nie mogła wyrzucić mnie z domu. Nie mogła mnie unikać. – Nie odzywaj się do mnie!
-         Ale Jazz...
-         Zamilcz!
I wyszła. Założę się, że sama nie miała pojęcia, dokąd poniosą ją stopy.
Usiadłam na łóżku. Podążałam wzrokiem za niknącą w oddali sylwetką przyjaciółki. Prawdą jest to, że najbardziej ranimy tych, których kochamy. I najbardziej ranią nas ci, których obdarzamy tym wyjątkowym uczuciem. Kochałam Jasmine od zawsze. Była dla mnie jak siostra, bez której nie wyobrażałam sobie życia. Była naprawdę wyjątkowa.
Tylko ona potrafiła sprawić, ze Elisabeth Kaviste jednak zapłakała. Gorzko zapłakała.
___
* Nazwisko dyrektora jest grą słów i pochodzi od japońskiego słowa ‘akuma’, czyli demon lub diabeł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz