sobota, 9 czerwca 2012

05. Za dużo

Wokół Nathaniela zebrał się już spory tłumek rówieśników. Koledzy i adorujące go dziewczyny od samego rana nie odstępowali go na krok. „Stęsknili się za nim”, przemknęło mi przez myśl. Z każdej strony obsypywano go gradem pytań: „Co ci się stało?”, „Kto ci to zrobił?”. Przysłuchiwałam się temu wszystkiemu z daleka, wciśnięta w kąt szkolnego korytarza. Byłam wdzięczna Nathanielowi za to, iż zgodził się nie ujawniać – oczywiście za namową Radforda – prawdziwego przebiegu wydarzeń. „To tylko niewinny wypadek, nic wielkiego” – odpowiadał, rzucając mi przy tym mordercze spojrzenie. Oczywistym było jednak, iż wciąż miał mi za złe.
Czy będzie się mścił?              
Jak najbardziej.
Radford, jak na kochającego chłopaka przystało, był cały czas przy nim. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, iż szmaragdowooki brunet doskonale sprawdzał się w roli osobistego lokaja. Nosił za Nathem plecak i otulał mu ramiona swetrem za każdym razem, gdy wraz ze swym orszakiem przechodzili obok otwartego okna. Wyglądało to na wpół uroczo i komicznie.
Nathaniel był jednak ostatnią osobą, jaką powinnam się w tym momencie zajmować. Sytuacja, jaka miała miejsce tydzień temu, do tej pory spędza mi sen z powiek. Profesor McAllen zniknął i - podobnie jak jego brat – już nie wróci. Co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Dyrektor nawet nie starał się ukryć, że nauczyciel zaginął bez śladu. Po kilku dniach nieobecności profesora zatrudnił odpowiednie organy śledcze, które do tej pory nieudolnie starają się odnaleźć McAllena. Była to niesamowita okazja dla mnie, aby lepiej przyjrzeć się pracy zawodowych detektywów. Swego czasu w tego typu śledztwach pomagał mój ojciec. W miarę możliwości zabierał mnie ze sobą do pracy, dzięki czemu już jako dziecko mogłam poznać niektórych inspektorów. Już w wieku pięciu lat byłam ceniona za niezwykły zmysł dedukcyjny. „Kiedy dorośniesz, będziesz świetnym detektywem, Lizzie” – mówili. Czy mieli rację? Miejmy nadzieję, że w ich przypuszczeniach był choć cień prawdy. Umiejętność poprawnej dedukcji jest bowiem tym, czego w tym momencie najbardziej mi trzeba.

* * *

-         Wszystko w porządku? – spytała Jasmine widząc, jak po raz trzeci potykam się na prostej drodze. – Od tygodnia jesteś jakaś nieobecna. Czy coś się stało? Powiedziałam coś nie tak?
Spróbowałam przekazać przyjaciółce jak najserdeczniejsze spojrzenie. Niestety - nutka przygnębienia sprawiała, iż nie było ono zbyt przekonujące.
-         To nie twoja wina. Mam po prostu gorszy dzień – odparłam wymijająco.
Blondynka szeroko otworzyła oczy z zaskoczenia.
-         Chyba sobie żartujesz! Kto jak kto, ale Elisabeth Kaviste nie miewa gorszych dni. Co to, to nie! Jeśli coś cię gnębi, to musi być coś poważnego. Powiesz mi, co się stało, czy mam to z ciebie wyciągnąć siłą? – Jazz skrzyżowała ręce na piersi i ustawiła się dokładnie naprzeciw mnie, wlepiając we mnie srogie spojrzenie. Spuściłam wzrok.
-         Powtarzam ci, że nic się nie stało – mruknęłam.
-         Powtarzam ci, że nie uwierzę w takie wymówki. – Dziewczyna chwyciła mnie za ramiona. – Pytam po raz ostatni: co się stało?
Lubiłam Jazz za to, iż w niektórych sytuacjach potrafiła nie dać za wygraną. Sprawiała wrażenie niezwykle słodkiej i niewinnej osóbki, jednak w istocie była w stanie wszcząć wojnę, jeśli tylko ktoś odważyłby się odpowiednio ją sprowokować.
Westchnęłam głęboko.
-         Martwię się o profesora McAllena – odparowałam.
Jasmine spojrzała na mnie jak na maleńkie dziecko, które nie ma pojęcia, jak się odnaleźć w tym okrutnym świecie.
-         Naprawdę? Chyba rzeczywiście coś jest z tobą nie tak... – Dziewczyna czule przyłożyła dłoń do mojego czoła. – Zimna jak lód – skomentowała.
-         Nic mi nie jest – mruknęłam i odsunęłam od siebie dłoń blondynki.
-         Widzę – skwitowała, po czym ruszyła do przodu. Bez słowa udałam się w ślad za nią.
To zrozumiałe, że Jazz nie podziela mojego zmartwienia. Nikt poza mną nie ma pojęcia, co tak naprawdę się stało. I nie mam zamiaru ich w tym uświadamiać. Swoją drogą i tak by nie uwierzyli.
Jest jednak coś, co w tym wszystkim interesuje mnie najbardziej.
Czy McAllen żyje?
Nie ukrywam, że jego zniknięcie jest niecodzienną sprawą. Zajmijmy się jednak dedukcją. Czy wiążesz fakt zaginięcia profesora z zagadką?
Zdecydowanie tak. McAllen był jednym z głównych podejrzanych, a jego niecodzienne zniknięcie z pewnością ma niemałe znaczenie dla całej sprawy.
Jaki jest związek wypadku z przed zaledwie tygodnia i tego z przed 11 lat, wokół którego toczysz dochodzenie?
Bardzo duży. Oba zdarzenia przebiegły w niemalże identyczny sposób, a ich ofiarami byli rodzeni bracia.
Co możesz powiedzieć o samym wypadku? W jakich okolicznościach miał miejsce? Co było w nim niezwykłego?
Przed moimi oczami pojawił się obraz, który od pewnego czasu nie opuszczał moich myśli. Ciemna uliczka, deszcz i mężczyzna w długim płaszczu uciekający w popłochu. Niezauważalne w mroku postacie, które bezszelestnie pochwyciły McAllena. A potem wybuch. Światło tak jasne, jak gdyby miasto nagle zaczęło płonąć. Po sekundzie płomień zbladł, aż w końcu zgasł zupełnie. Profesor zniknął.
Stojąc w deszczu, zdążyłam jeszcze dokładnie przyjrzeć się miejscu, w którym ostatni raz widziałam nauczyciela. Zgodnie z moimi podejrzeniami na chodniku znalazłam napis, który w kilka chwil po wypadku emanował tak jasno, iż rozświetlał zaułek niczym świeca. Jego treść, choć ciągle nieodgadniona, była taka sama jak tego, który odnalazłam w miejscu wypadku sprzed 11 lat.
Za oba incydenty odpowiedzialne są istoty, które z pewnością nie są ludźmi. Czym więc mogą być? Czy to - tak popularne ostatnio - wampiry? A może wilkołaki, czarownicy, upadłe anioły czy demony? Obawiam się jednak, iż jest to coś, z czym ludzkość nie miała jeszcze okazji się zmierzyć.
Posługują się czymś w rodzaju magii – co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Świadczą o tym między innymi znaki, jakie pozostawiły po sobie oba wypadki. Napis reagujący na ludzki dotyk... sądzę, że przy obecnym stanie rozwoju techniki skonstruowanie czegoś takiego nie byłby trudne, niemniej jednak wątpię, aby ktoś zadawał sobie trud, by wmontować drogie, elektroniczne urządzenie w chodnik. Czy są więc niebezpieczne dla ludzi? Czy podobnie jak profesora McAllena mogą skrzywdzić każdego z nas? Mam wrażenie, że porwanie braci nie było przypadkowe. Zrobili coś, czego nie powinni, a sprawiedliwość pragnie teraz wyrównać rachunki. A może wręcz przeciwnie?
To jest jedna z tych rzeczy, których przyjdzie ci się dowiedzieć, kochanie.
W rozmowę z ojcem bezczelnie wtrącił się krawężnik, wyprowadzając mnie tym samym z równowagi. Dosłownie. Gdyby nie pomocna dłoń Jasmine, byłabym zmuszona zażyć kąpieli błotnej w przydrożnej kałuży.
-         Dzięki – mruknęłam i stanęłam na równe nogi.
Wyraz twarzy Jazz przywodził na myśl niebo na chwilę przed burzą. Spojrzenie jej chmurnych oczu nie wróżyło nic dobrego.
-         Lizz! – krzyknęła, wprawiając mnie tym samym w zaskoczenie. – Wróć na ziemię! Ciągle myślisz o tej swojej bzdurnej tajemnicy, tak?
Nie odpowiedziałam, a jedynie oniemiała wpatrywałam się w przyjaciółkę.
-         Nie uda ci się – ciągnęła. – W naszym mieście nic się nie dzieje, żadna tajemnica nigdy nie istniała! Twój ojciec był dobrym kawalarzem i zmyślił tą całą zagadkę. To była zabawa, a ty żyjesz nią przez cały czas. Dorośnij, Elisabeth!
-         Ale ja...
Próbowałam bronić swoich racji, ale żaden argument nie przychodził mi do głowy. Jak mogła twierdzić, że tajemnica, która nadaje sens mojemu życiu, nie istnieje? Te wszystkie poszlaki nie mogą być zbiegiem okoliczności. To wszystko ma głębszy sens, a moim zadaniem jest go dociec. Jasmine tego nie zrozumie, ale ja wiem, jak jest.
-         Ale co? Chcesz prawdy? Ja ci powiem, jaka jest prawda. Kompletnie nic się nie dzieje. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Lepiej wróć do normalnego życia, póki jeszcze je masz. Boje się, że kiedy w końcu się ockniesz, może już być za późno.
Nie powiedziałam nic. Na rogu Clark Street i Railway Avenue rozstałyśmy się bez słowa.

* * *

Korzystając z okazji, postanowiłam powrócić na miejsce wypadku. Im świeższe są ślady, tym większa prawdopodobność, że coś uda mi się znaleźć. W dniu incydentu warunki atmosferyczne nie sprzyjały bowiem prowadzeniu dochodzenia.
Na początek spróbowałam dociec, z której strony przyszedł, a raczej przybiegł nauczyciel. Doskonale pamiętałam, że była to strona przeciwna do tej, z której szłam. Wracałam z Midnight Cafe, więc McAllen zmierzał w jej stronę. Czy miał w tym jakiś cel?
Naśladując profesora, zrobiłam kilka kroków przez zaułek, w którym zniknął. Rozglądałam się uważnie – doświadczenie nauczyło mnie, iż w takich sytuacjach nie wolno niczego przeoczyć. Wytężyłam wzrok, co już po kilku chwilach przyniosło zadowalające efekty. Pod kamienną ścianą, w stosie śmieci spoczywał niewielki, metalowy przedmiot. Była to krótka, wąska rurka zakończona czarną, plastikową kulką. Nie miałam wątpliwości, czym było moje znalezisko. Bez zastanowienia wzięłam owy przedmiot do ręki i pociągnęłam za jego oba końce, sprawiając iż zwiększył swą długość do około trzy czwarte metra. Był to wskaźnik profesora McAllena. Ten sam, którym wodził po wiekowej mapie, pokazując klasie trasę Jedwabnego Szlaku. Ten sam, którego uderzenie o biurko niejednokrotnie uspokajało moich rówieśników. Ten sam, z którym nauczyciel nie rozstawał się nigdy. Był jak przedłużenie ręki mężczyzny, nieodłączny. To, że znalazł się tutaj, z pewnością nie stało się z woli jego właściciela. Może wypadł z kieszeni nauczyciela w trakcie pościgu? A może za wszelką cenę nie chciał, aby wpadł on w ręce tych, którzy go porwali?
Umieściłam znalezisko w torbie i ruszyłam do domu. Wątpię, żeby udało mi się znaleźć jeszcze coś równie cennego.

* * *

            Wpadłam do mieszkania z nadzieją, że rzucę się na łóżko i zasnę, pozostawiając chodź na kilka godzin życie świata własnemu biegowi. Przeznaczenie miało jednak wobec mnie inne plany. Już u wejścia zaskoczyło mnie ciche szlochanie dochodzące z kuchni.
-         Mamo? – zagadałam, wchodząc do kuchni.
Kobieta nie zareagowała. Siedziała przy stole, ukrywając twarz w dłoniach. Jej ramiona poruszały się szybko, co wskazywało na to, że była roztrzęsiona.
-         Czy coś się stało? – spytałam.
Znów nie uzyskałam odpowiedzi. Dorinda poruszyła się jednak. Wzięła do ręki niewielki, biały przedmiot leżący przed nią i umieściła go w mojej dłoni. Obejrzałam go dokładnie, po czym również zadrżałam.
-         Mamo! – wrzasnęłam i od razu skarciłam się w duchu. Nie powinnam na nią krzyczeć. Na pewno nie teraz.
Łzy popłynęły ciurkiem z oczu mojej matki. Bez zastanowienia odgarnęłam burzę marchewkowo-rudych włosów z jej twarzy i spojrzałam w jej napuchnięte oczy. W mojej głowie kłębiły się setki pytań, jednak nie potrafiłam złożyć ich w choć jedną logiczną wypowiedź.
-         J...jak? – wydukałam w końcu.
Dorinda z trudem nabrała powietrza. Widziałam doskonale, jak walczy z kolejnym napadem płaczu. Po kilku chwilach udało jej się w końcu wykrztusić zdanie.
-         Nie wiem nawet, od czego zacząć – wykrztusiła.
-         Najlepiej od początku. – Obeszłam stół dookoła i usiadłam na krześle stojącym naprzeciw matki. – Jak, gdzie, kiedy, z kim, dlaczego i jak mogłaś? – Z trudem zmusiłam się do tego, aby w moim głosie nie dało się wyczuć goryczy i żalu.
Kobieta jeszcze raz westchnęła ciężko.
-         Od pewnego czasu spotykałam się z mężczyzną o imieniu Creig...
-         Więc czemu nic mi o nim nie opowiedziałaś? – spytałam z wyrzutem. – Myślałaś, że mogłabym zabronić ci się z nim widywać?
-         Ja... chyba tak.
Tym razem to moje przeciągłe westchnięcie przerwało chwilę ciszy. Wiedziałam doskonale, że moja matka jest trochę... jakby to ująć? Dziecinna. Tak, dziecinna, ale nie miałam pojęcia, że aż tak bardzo. Jak mogła tak pomyśleć?
-         Przypominam ci, że mimo wszystko to ty jesteś moją matką, a nie ja twoją. Chyba wiesz, co się z tym wiąże?
Kobieta potulnie pokiwała głową, zwiększając tym samym moje nieodparte wrażenie wyższości na jej osobą.
-         Mniejsza o to. Mów dalej.
-         Co tu dużo mówić... – Wzruszyła ramionami.
Spuściłam wzrok. O przebieg dalszych wydarzeń nawet nie wypadało mi pytać.
Kuchnię wypełniał cichy odgłos pochlipywania. Razem z matką siedziałyśmy w milczeniu, zastanawiając się nad kolejnym ruchem w grze zwanej życiem. Byłam pewna, iż w głowie mojej rodzicielki nie bylo choćby cienia pomysłu, żadnego logicznego rozwiązania. Zawsze tak było. Odkąd zostałyśmy same, to ja myślałam, ona natomiast trzymała się moich sugestii, traktując je jak świętość. Teraz wszystko się zmieni. Pojawi się kolejne dziecko, które to ona będzie musiała wychować. To ona będzie musiała stawić czoło wyzwaniu, jakim jest rodzicielstwo.
To właśnie jest ironia losu, nieprawdaż? Od lat wychowuję własną matkę. Czas jednak, aby wzięła się w garść i pokazała światu, że jest, na litość, dorosłą kobietą i potrafi sama o siebie zadbać.
-         A co z tym... mężczyzną? – zaczęłam cicho. – Chyba nie pozwolisz mu, aby w takiej sytuacji zostawił cię samą, prawda?
Kobieta patrzyła na mnie niepewnie. Wciąż jeszcze była w szoku. Ja wiedziałam jednak, jak należy z nią rozmawiać. Pociągnęła nosem i otarła łzę spływającą po jej policzku.
-         Wspominał, iż chciał, abyśmy się pobrali... – wykrztusiła cicho, jakby w obawie przed moją reakcją.
-         W takim razie czy coś stoi na przeszkodzie? Skoro wy... chyba go kochasz, tak? – spytałam.
-         Ja... tak, kocham go.
Gałąź drzewa musnęła okno. Na zewnątrz rozpętał się wiatr. Znów zbierało się na burzę.
-         Więc nie widzę problemu, mamo. Skoro go kochasz i z tego, co rozumiem, on ciebie również, czemu nie mielibyście stworzyć rodziny?
Mój spokój, opanowanie, wyrozumiałość i luźny stosunek do świata czasem zadziwiały nawet mnie,
-         Lizz... – Dorinda wzięła głęboki oddech. Widziałam w jej oczach, że powoli nabiera sił. – Bałam się, że możesz go nie zaakceptować. Zawsze tak bardzo byłaś przywiązana do ojca... byłam pewna, że nie wyobrażasz sobie, aby inny, obcy mężczyzna mógł ci go zastąpić.
A więc o to chodziło... Swoją drogą, to całkiem dobre wyjaśnienie.
-         Żaden mężczyzna nie byłby w stanie zastąpić mi ojca, a tobie nikt nie zastąpi pierwszego męża. Ale czy nie sądzisz, że on, patrząc na ciebie z góry, wolałby abyś była szczęśliwa? Jedną z tych rzeczy, których mnie nauczył, jest to, że szczęście drugiej osoby należy zawsze stawiać wysoko ponad swoim własnym. On chciałby, żebyś teraz była szczęśliwa.
Tym razem spod zasłony łez na twarzy matki widać było uśmiech. Łzy wzruszenia? Bardzo możliwe.
Kobieta obeszła stół i bez słowa wzięła mnie w ramiona. Chociaż na co dzień nie przepadałam za tego typu czułościami, objęłam jej dłoń i przycisnęłam do policzka, chcąc w ten sposób przekazać jej jak najwięcej pozytywnych myśli, jak najwięcej ciepła, które w tym momencie tak bardzo było jej potrzebne.
-         Za co to? – spytałam po chwili.
-         Jesteś naprawdę niesamowita, Elisabeth. Mało kto podszedłby do takiej sprawy z taką wyrozumiałością. A do tego zawsze wiesz, jak podnieść mnie na duchu. Jak ty to robisz? – Promienny uśmiech rozświetlił twarz matki.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Lubiłam, gdy ktoś doceniał moje przymioty.
-         Pogódź się z tym, że jestem wyjątkowa – rzuciłam wtulając twarz w pierś matki.

* * *

            Zawiodłam się. Dzisiejsza burza była wyjątkowo łagodna. Liczyłam, iż pioruny niejednokrotnie rozjaśnią niebo strzelistą łuną. Moje oczekiwania nie zostały jednak spełnione. Po kilku wyjątkowo nieefektownych grzmotach burza udała się na spoczynek. Zrezygnowana odeszłam od okna i zajęłam miejsce przy biurku, po czym rozłożyłam na nim zeszyt. Od czasu zniknięcia profesora McAllena udało mi się uzupełnić w nim wiele informacji. Ustaliłam listę osób podejrzanych o związek z moją tajemnicą. Na czele stał oczywiście pan profesor. Za nim Jasmine, Vanessa, Radford, Nathaniel, Jefferey... ściślej mówiąc – niemalże wszyscy moi najbliżsi.
            Westchnęłam głęboko. Czy to możliwe, że tak wiele osób usiłuje coś przede mną ukryć?
Wszystko jest możliwe, Lizz.
Tak, być może. Dalej jednak sądzę, że... czy może trochę nie przesadzam? Jasmine ma rację. To wszystko jest irracjonalne. Nie możliwe, by...
Lizz, za daleko doszłaś, abyś mogła się teraz wycofać. Masz masę poszlak, musisz jednak połączyć je w jedną całość. Jestem pewien, że ci się to uda.
Dalej nie widzę w tym wszystkim sensu. To, co udało mi się odkryć, nie ma ze sobą najmniejszego związku.
Przed oczyma stanął mi obraz ojca, który wzdycha głęboko i ze swym czarującym uśmieszkiem mówi, iż muszę się jeszcze wiele nauczyć, czule głaszcząc mnie przy tym po głowie. Usłyszałam jego cichy chichot, który zawsze dodawał mi otuchy.
Wyjęłam z torby wskaźnik profesora McAllena, sporządziłam jego rysunek i wkleiłam starannie do zeszytu na stronie, gdzie opisywałam postać nauczyciela. Jakby nie było, wskaźnik był nieodłącznym elementem jego osoby.
Czy zwykły, metalowy wskaźnik może być dla nauczyciela aż tak istotny? Na litość, to tylko nic nie warty kawałek metalu! Dla profesora był on jednak ważny niczym berło dla władcy. Dlaczego więc wyrzucił go w ciemnym zaułku?

* * *

Pragnąc zrobić dobry uczynek, postanowiłam wybrać się do sklepu, aby zrobić zakupy. Zrozumiałam od razu, iż mojej matce może być teraz coraz trudniej wykonywać tak podstawowe czynności. Jednak gdy na klatce schodowej dosłyszałam urywek rozmowy dwojga mężczyzn, momentalnie zaniechałam swoje plany. Znajdowali się piętro niżej, prawdopodobnie siedzieli na schodach. Rozsiadłszy się ostrożnie na jednym ze schodków, kierując się wrodzonym instynktem detektywa, wytężyłam słuch.
-         Jasmine mówiła, że on To ma. Jesteś pewien, że czegoś nie przeoczyłeś? – spytał pierwszy z mężczyzn. Jesseron.
-         Tak, jestem pewien. Przeszukałem wszystko: mieszkanie, biurko w szkole, piwnicę... Zapewniam cię, że gdyby To miał, znalazłbym To – odparł Fabian. W jego głosie można było wyczuć lekkie poirytowanie.
Jesse westchnął głęboko.
-         Wierzę ci. Ale coś tak ważnego nie mogło rozpłynąć się w powietrzu – stwierdził blondyn.
-         A skąd wiesz, że gdy go porywali, po prostu nie zabrali Tego ze sobą?
-         Bo gdyby rzeczywiście tak było, zeszłej nocy nie wróciliby tu z powrotem.
Fabian zamarł. Podobnie jak ja. O czym Jesse rozmawiał ze swoim przyjacielem? Oczywiście o porwaniu McAllena. Ale po co Fabian przeszukiwał jego mieszkanie? Czym jest owo To, na czym tak bardzo im zależy? Czemu te wyimaginowane stworzenia, które porwały profesora, wróciły zeszłej nocy do Tastentoon?
Mój mózg pracował na pełnych obrotach. Czy to, co do tej pory odkryłam, w jakiś sposób przybliżyło mnie do rozwiązania zagadki? Jak najbardziej. Wszystko powoli zaczyna układać się w jedną całość. Przed oczami miałam już zarys całej sytuacji, brakowało tylko kilku elementów układanki.
Wiele lat temu Henry McAllen i jego brat weszli w posiadanie Tego. Komuś się to nie spodobało. Bracia wiedzieli o tym, jednak za wszelką cenę chcieli To zatrzymać. Uciekli i osiedlili się w Tastentoon. Żyli w tym niepozornym mieście w zupełnej harmonii z jego mieszkańcami, aż do czasu, kiedy 11 lat temu tajemnicze stworzenia w biały dzień napadły na bezbronnego brata profesora. Od tamtego czasu McAllen trzymał się na baczności. Aż do dnia, kiedy i na niego przyszedł czas. Te... stworzenia miały nadzieję, iż będzie miał To. Jednak nie miał, dlatego też wróciły tu wczoraj. Czy To znalazły? I czym owo To może być? Czy to broń? A może warta fortunę szczepionka przeciw nieuleczalnej chorobie?
I skąd Jasmine wiedziała, że McAllen To ma? Jeszcze do niedawna nie miałam pojęcia, że moja przyjaciółka zna Fabiana, a teraz dowiaduję się również, że mają jakieś wspólne sprawy, o których ja nie miałam pojęcia. Co jeszcze ta niepozorna dziewczyna przede mną ukrywa?
-         Zaczynam się bać – odezwał się w końcu Fabian. Po tonie jego głosu dało się wywnioskować, że mówi całkiem poważnie.
-         Czego? – spytał Jesseron.
-         Rozmawiałem z Jasmine na temat streechartsów. Twierdzi, że mają one niezwykle czuły węch. I do tego niezawodną pamięć do zapachów. Woń Radforda, Jasmine, Jessici, nawet twoja... wszystko to można było wyczuć w szkole, a założę się, że tym razem jej nie przeoczyli. Jestem pewien, że przekazali Patrickowi informację o tym, że tu jesteście. Prędzej czy później wyśle swoich sługusów i po was.
Zadrżałam z zimna. Nadchodząca zima dawała się we znaki.
-         Ostatnio twierdziłeś, że Patrick jest przekonany, że nie żyjemy – zauważył Jesse.
-         Udało mi się przekonać co do tego Caspera. Patrick chce mieć dowody, że nie musi się już was obawiać.
Jesseron westchnął z irytacją.
-         Dałbyś radę sfałszować jakieś dowody naszej śmierci? Chyba nie muszę tłumaczyć ci, jakie to dla mnie ważne? Gdyby udało ci się go przekonać...
-         To wtedy co? – zainteresował się szatyn.
Usłyszałam ciche cmoknięcie. Czy to możliwe, że Jesse właśnie pocałował Fabiana?
Zakładam, że jednak mój słuch dokonuje swego rodzaju przekłamań.
-         Kiedy wracasz do Milandii? – spytał po pewnym czasie Jesse.
-         Muszę tam być najpóźniej jutro wieczorem. W niedzielę rano otwierają Bramę.
-         Hm... – w głosie Jessa dało się wyczuć grymas niezadowolenia? – A co by się stało, gdybyś wyjechał jutro z samego rana?
-         Myślę, że gdybym pędził do Oslo na złamanie karku, być może zdążyłbym...
Po chwili dosłyszałam cichy chichot. Nie opuszczało mnie jednak wrażenie, iż nie zrozumiałam puenty dowcipu.
Po chwili usłyszałam głos Jessici dobiegający z dołu przy akompaniamencie kroków dwojga osób. Zaryzykowałam i wystawiłam głowę przez barierkę. Zobaczyłam postacie Jessici i Jeffereya pochylające się nad dwojgiem mężczyzn siedzących na schodach. Jedyna kobieta w towarzystwie zdawała się być mocno poirytowana. Ręce miała skrzyżowane na piersiach. Piorunowała młodszego brata wzrokiem. Po chwili odsunęła na bok pasmo grzywki i zwróciła się do Fabiana.
-         Nie mów mi, że ten idiota znowu zapomniał kluczy – warknęła.
-         Ależ skąd! – Na twarzy bruneta pojawiło się rozbawienie. – Ee... klucze zjadł mu pies... –Uśmiechnął się.
Dziewczyna popatrzyła na niego z politowaniem.
-         Zostały w domu. – Jesseron wlepił wzrok w czubki butów. – Nie miałem pojęcia, że wrócicie tak późno! Gdzie się szlajaliście?!
-         My? – Jessica ukradkiem zerknęła na starszego z braci. – My, w przeciwieństwie do ciebie, staraliśmy się poczynić jakieś kroki w celu ochronienia naszej rodziny przed niebezpieczeństwem. Niewątpliwe przecież, że wydarzenia z ostatnich dni mogą być negatywne w skutkach również i dla nas.
Jesseron spuścił wzrok.
-         Wiem o tym. Właśnie o tym rozmawialiśmy – powiedział.
-         Rozmawialiśmy z rodzicami Jasmine – ciągnęła dziewczyna. – Radziliśmy, aby nie spuszczali jej z oczu, a w przypadku, gdyby nagle zniknęła, mają natychmiastowo skontaktować się z nami.
Jefferey jedynie nieznacznie pokiwał głową.
-         To mądra dziewczyna i w razie czego na pewno sobie poradzi – stwierdził Fabian, podnosząc się i otrzepując spodnie. Jesse poszedł w jego ślady.
-         Niewątpliwie, jednak nie zmienia to faktu, że to tylko dziecko i do tego bez żadnej broni.
Cała czwórka popatrzyła po sobie. W ich oczach widać było nagłe zainteresowanie.
-         Naprawdę myślicie, że ten cały McAllen miał To? – zaczął po chwili Jefferey.
-         Wszystko na to wskazuje. Wygląda jednak na to, że To zwyczajnie zapadło się pod ziemię.
Po długim czasie siedzenia w niewygodnej pozycji na schodach moje mięśnie zaczęły kategorycznie odmawiać posłuszeństwa. Chcąc zmienić nieco ułożenie nóg, uderzyłam kolanem w róg schodka, co poskutkowało głuchym hukiem, który rozniósł się echem po klatce schodowej. Całą czwórka zamilkła. Wszyscy intuicyjnie spojrzeli w górę.
Doświadczenie nauczyło mnie, by w tego typu sytuacjach zachowywać kamienny spokój. Najciszej jak się da wtuliłam się w ścianę, po czym wstrzymałam oddech.
-         Elisabeth, ile razy prosiłem cię, abyś przestała podsłuchiwać!? – wrzasnął Jesseron.
Serce zabiło mi mocniej, gdy z ust blondyna padło moje imię. Czy naprawdę mnie zauważył? Niemożliwe.
-         Przestań, Jesse, jej tu niema. – Fabian próbował udobruchać przyjaciela. – Jesteś poważnie przewrażliwiony na punkcie tej dziewczyny.
Jasnowłosy warknął niczym dama, której ktoś właśnie zwrócił uwagę na temat tego, jak sukienka podkreśla jej fałdki na brzuchu.
-         Ona naprawdę mnie denerwuje – syknął. - Ciągle wtyka nos w nie swoje sprawy. Zapewniam was, że kiedyś będziemy mieć przez nią problemy. – Jesseron skrzyżował ręce na piersi.
Jessica klasnęła w dłonie.
-         No, dzieciarnia, zbierać się – zarządziła. – Jefferey, ty idź po Radforda. Fabian, zostaniesz z nami na kolacji?
Jeff posłusznie ruszył w stronę mieszkania Nathaniela. Na moje szczęście wybrał windę.
-         Z miłą chęcią. – Brunet uśmiechnął się szeroko.
-         I tak nie miałbyś wyboru – dodała dziewczyna, po czym złapała dwójkę przyjaciół za kołnierze i poczęła prowadzić ich do mieszkania.
Widać już, kto w rodzinie Brownesów nosi spodnie.
Miałam raptem dwie sekundy, aby zniknąć ze schodów, którymi właśnie zamierzali przejść Brownesowie. Najciszej jak się da podniosłam się z miejsca i popędziłam na swoje piętro. Gdy byłam z powrotem w mieszkaniu, z ulgą zamknęłam za sobą drzwi.

* * *

-         Gdzie byłaś? – zainteresowała się mama, wyglądając ciekawie znad rodzinnego albumu.
-         Postanowiłam zaczerpnąć świeżego powietrza. Musiałam sobie pewne rzeczy poukładać w głowie – wytłumaczyłam.
Kobieta zamknęła album i spuściła wzrok. Musiała mnie źle zrozumieć.
-         Lizz, zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest dla ciebie... dość nieoczekiwane... – zaczęła Dorinda.
-         Wszystko jest w porządku – przerwałam jej.
Miałam szczerą nadzieję, że szybko uda jej się pogodzić z faktem, że nie mam problemów z zaakceptowaniem całej sytuacji. Strzelanie fochów i robienie niepotrzebnych problemów zdecydowanie nie jest w moim stylu.
-         Jesteś pewna?
-         Tak, zdecydowanie.
Wzięłam jabłko z kosza stojącego na stole, otarłam je o sweter, a na odchodnym rzuciłam matce serdeczny uśmiech. Następnie zamknęłam się w swojej sypialni. Zapaliwszy lampkę i przy biurku i jedną ze świec na oknie, rozłożyłam przed sobą zeszyt, a w dłoń chwyciłam długopis. Tyle nowych rzeczy udało mi się dzisiaj dowiedzieć! Po pierwsze i po najważniejsze – uzupełniłam informacje na stronie poświęconej Jasmine. Napisałam o tym, że Brownesowie w wielu niezrozumiałych dla mnie sprawach bardzo liczą się ze zdaniem mojej przyjaciółki. Kim dla nich jest na niepozorna dziewczyna?
A tak nawiasem mówiąc... czy przez wzgląd na wydarzenia z ostatnich dni powinnam nadal nazywać Jazz przyjaciółką? W prawdzie przyjaciel to nie ten, o kim wiemy dokładnie wszystko. Jest to osoba, której jesteśmy w stanie bezgranicznie zaufać, a jednocześnie pozostawić jej prawo do własnych spaw. A czy ja ufam Jasmine? Mam nieodparte wrażenie, że od początku naszej znajomości mnie okłamuje. A co, jeśli robi to dla mojego dobra? Jeśli nie może postąpić inaczej? Są sekrety, których nie powinno się wyjawiać. Jako detektyw-amator powinnam się z tym liczyć.
Jakby się tak dłużej zastanowić, mam co do Jasmine mieszane uczucia. Nigdy mnie jednak nie zawiodła, co bardzo sobie w niej cenię.
Po pewnym czasie przerzuciłam kartki zeszytu i trafiłam na stronę poświęconą McAllenowi. Dodałam na niej informację, że prawdopodobnie był w posiadaniu Tego – cokolwiek by to nie było – i że jakiś Patrick – kimkolwiek by nie był - bardzo chce dostać To w swoje ręce. W tym celu wysyła do Tastentoon te dziwne stworzenia, z którymi zetknęłam się w chwili porwania profesora. Jak nazywał je Fabian? Streechartsy?
Na marginesie dorzuciłam również informację, że to Jessica jest głową rodziny Brownesów, a Jesseron ma lekką tendencję do gubienia kluczy. No i jeszcze to, że wyżej wymieniony Patrick twierdzi, iż Brownesowie nie żyją. A z pewnością chciałby, żeby nie żyli. Co takiego zrobili, że ktoś pragnie ich śmierci?
Po uzupełnieniu zebranych dotychczas wiadomości odłożyłam zeszyt na półkę i - z uczuciem spełnienia - przeciągnęłam się na krześle. Miałam wrażenie, iż poczyniłam znaczne kroki naprzód w moim śledztwie. Ciężko pracowałam i na szczęście widać było efekty. Mimo to nie miałam ochoty na urlop. Historia zaczynała się rozkręcać.
Mimo przepełniającego mnie entuzjazmu, morzył mnie sen. Przebrałam się w piżamę i usiadłam na parapecie, by chociaż przez chwilę przyjrzeć się zapadającemu w sen miastu. Wlepiłam wzrok w tarczę księżyca, która hojnie obdarowała Tastentoon mętnym blaskiem. Był piękny.
Nagle obraz nocnego nieba przesłonił mi zupełnie odmienny widok. Znalazłam się w parku, gdzieś na moście. Momentalnie promienie zachodzącego słońca zakłuły mnie w oczy. Przymrużyłam powieki i rozejrzałam się w koło. Nieopodal mnie stała Vanessa - podobnie jak ja - wpatrując się w zachód. Podeszłam bliżej. Po chwili zdałam sobie jednak sprawę z tego, iż nie zauważa mojej obecności. Poczułam się dziwnie. Żołądek zakręcił mi się kilkakrotnie, gdy przeszłam przez ciało dziewczyny niczym duch. Wychodząc z założenia, że cała sytuacja jest jedynie snem, przysiadłam na moście i - skrzyżowawszy ręce na piersiach - wlepiłam wzrok w koleżankę.
Nie czekałam długo. Już po chwili obok Vanessy pojawiła się Jasmine. Tak przynajmniej zdawało mi się na początku. Po dłuższych oględzinach stwierdziłam jednak, że nowoprzybyła ma proste, trochę ciemniejsze i znacznie dłuższe włosy niż moja przyjaciółka. Dodatkowo twarz dziewczyny zdobiła głęboka blizna. Poza tymi drobnymi szczegółami nie różniła się niczym od Jasmine. Bliźniaczki?
Na widok blondwłosej Vanessa wytrzeszczyła oczy. Przyglądała się nowoprzybyłej przez dłuższą chwilę, co ta znosiła bez słowa. Po chwili wzięła dziewczynę w obcięcia i obdarowała ją namiętnym pocałunkiem. Zniesmaczona odwróciłam wzrok.
-         Tamitaya! – wrzasnęła Vanessa. Nigdy wcześniej nie widziałam na jej twarzy tak szczerego uśmiechu. – Co ty tu robisz? Na litość, jak mnie znalazłaś? – Ness nie wypuszczała dziewczyny z objęć.
-         Niestety nie przybyłam tu z wizytą towarzyską. – Blondynka odsunęła się od swojej towarzyszki na długość ramienia, wciąż jednak uśmiechała się do niej zalotnie. Również jej głos był zupełnie inny; nie tak słodki i czysty, jak u Jazz. - Przysyła mnie twój brat. Miałam przekazać ci informację, iż Casperowi udało się uzyskać dostęp do zbrojowni mojej siostry. Mieliśmy cichą nadzieję, że może ona w jakiś sposób weszła w posiadanie Steli. Myliliśmy się. Niemniej jednak natknęliśmy się na masę interesującej broni, którą Patrick każe ci się zaopiekować. Użyjesz jej przy porwaniu naszych uciekinierów.
Dziewczyna powiedziała to tonem, który napełnił mnie niepokojem. Odniosłam wrażenie, jakby wiedziała, że Vanessa spodziewała się usłyszeć coś zupełnie odmiennego.
-         Że jak!? – Vanessa wyglądała na przerażoną. – Przecież to zepsuje nasz misterny plan! Sytuacja z Jasmine i Brownesami jest bardzo delikatna, a ten idiota chce zrobić wszystko po swojemu!? Casper miał go pilnować.
-         Wiem, wiem. – Tamitaya skrzyżowała ręce na piersi i oparła się o barierkę. – Niestety nie jest to takie proste. Dowiedział się o poszukiwaniach Steli, McAllenach i zbrojowni Jasmine, no i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
-         Idiota! – wrzasnęła Ness i nerwowo zrobiła kilka kroków o drewnianym moście. Deski, po którym stąpała, wydały charakterystyczny dźwięk. – Ile wie?
-         Wystarczająco mało, żeby przez głupi błąd zniszczyć nasz układ z Jasmine, ale na tyle dużo, żeby polować na Stelę – wyjaśniła blondwłosa.
-         Tego starucha zdążył już porwać. – Vanessa oparła się łokciami o barierkę i wlepiła wzrok w niewielki zbiornik wodny, który przepływał pod nami. – On miał Stelę, wiedziałam.
-         Ale nie miał jej przy sobie – stwierdziła Tamitaya. – Patrick podejrzewał, że mógł ją gdzieś ukryć albo przekazać Brownesom.
Vanessa warknęła przeciągle.
-         Czy Casper nie miał go przekonać, że oni nie żyją? Na litość...
Ciemnowłosa była wyraźnie załamana zaistniałą sytuacją. Widać było, że sprawy nie układały się po jej myśli. Los uparcie starał się działać na jej niekorzyść. Odniosłam jednak wrażenie, że w wirze związanych z nią wydarzeń również moi przyjaciele mogą ucierpieć.
-         Nie chce go słuchać – powiedziała spokojnie Tamitaya.
-         Akurat w tej sprawie!? Dlaczego nie sprzeciwił mu się, kiedy wprowadzali zakaz picia cappuchina z mlekiem, co?
Blondwłosa uśmiechnęła się, co jeszcze bardziej poirytowało Vanessę.
-         Patrick jest przekonany, że Brownesowie są gdzieś na Ziemi od czasu, gdy streechartsy wyczuły w tym miejscu ich zapach. Twój też, dlatego wiedziałam, gdzie cię szukać.
-         No tak. – Odniosłam wrażenie, że Vanessa lada moment eksploduje. Drżała na całym ciele. – Czyli rozumiem, że zamierza teraz porwać wszystkich po kolei, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie mają przy sobie Steli, tak?
-         Dokładnie – odparła blondwłosa.
Vanessa westchnęła głęboko. Wręcz poczułam, jak tlące się w niej emocje powoli opuszczają jej ciało, pozostawiając po sobie jedynie ledwie widoczny cień wątpliwości. Gdy oparła się plecami o barierkę mostu, promienie zachodzącego słońca nadały jej kruczoczarnym włosom złocisty blask.
-         Dobrze – powiedziała po chwili. – Teraz nie zostaje nam nic poza doglądaniem całej sytuacji na miejscu. Muszę dopilnować mojego brata, żeby nie zrobił Brownesom krzywdy. Przede wszystkim nie możemy pozwolić, żeby coś stało się Jasmine.
-         Obawiam się, że twój brat ma co do niej nieco inne plany.
Ciemnowłosa drgnęła, jednak tym razem udało jej się opanować przypływ emocji.
-         Dlaczego nie spróbujemy na własną rękę przechwycić Steli? Bez twojej pomocy Patrick i tak nie będzie w stanie jej wykorzystać. Razem z Casperem moglibyśmy załatwić wszystko tak, jak należy. Nie musielibyśmy liczyć na Jasmine. Patrick nawet nie wie, że cały czas żyje na jej łasce – powiedziała Tamitaya i objęła Ness ramieniem.
-         Próbowałam – wyznała ciemnowłosa. Na jej twarzy znów pojawiło się przygnębienie. – McAllen nie rozstawał się ze Stelą nawet na chwilę. Nie miałam szans.
-         Nie myślałaś o jakimś drobnym ataku? Ten człowiek ma już swoje lata, na pewno jego kondycja pozostawia sobie wiele do życzenia. Napaść na staruszka może i nie jest w dobrym guście, ale na pewno nie byłaby trudna.
Tamitaya przyjrzała się swojej towarzyszce z zaciekawieniem.
-         Mam wrażenie, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wielką moc ma Stela. McAllen mógłby w jednej chwili zniszczyć tą planetę i połowę Układu Słonecznego. Zrozum, że wolałam z nim nie zadzierać.
Tamitaya przycisnęła Ness do siebie, najprawdopodobniej zmartwiona myślą o tym, że nauczyciel historii z łatwością mógłby pozbawić ją życia, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Ciemnowłosa oparła głowę na ramieniu towarzyszki.
-         Myślisz, że mają ją Brownesowie? – spytała Tamitaya.
-         Myślę, że może mieć ją Jasmine – stwierdziła Ness.
Jasnowłosa uśmiechnęła się do siebie.
-         Gdyby tak było, już dawno pożegnalibyśmy się z życiem. Może na to nie wygląda, ale moja siostra potrafi być naprawdę mściwa.
-         Zdążyłam to już zauważyć.
Vanessa puściła towarzyszce perskie oko i uśmiechnęła się do niej serdecznie.
-         Więc gdzie może być teraz Stela? – spytała po chwili Tamitaya.
-         Zapadła się pod ziemię.
Vanessa powtórzyła słowa, które padły dziś w rozmowie między trojaczkami i Fabianem. Czy to możliwe, że rozmawiali o tajemniczej Steli, która była również tematem konwersacji Ness i Tamitayi?
Jasnowłosa wyprostowała się i poprawiła włosy. Odniosłam wrażenie, jak gdyby posypały się z nich iskry, gdy przerzedzała ciemnozłote pasma dłonią.
-         Opowiesz mi, co słychać u mojego brata? – zaczęła po chwili Vanessa, również podnosząc się znad barierki.
-         Och, jest bardzo zajętą osobą. – Tamitaya uśmiechnęła się w bardzo niepokojący sposób. - Ma na głowie całe królestwo. – Dziewczyna przysunęła się bliżej Vanessy. Gdy ich dłonie splotły się, na ich policzkach pojawiły się rumieńce. – No i jeszcze musi wychować syna.
Oczy Vanessy rozwarły się w zaskoczeniu, dziewczyna jednak nie poruszyła się.
-         Czyli mój brat ma syna, tak? Jakże miło się dowiedzieć. – Ness zasymulowała wyrzut. Blondwłosa zachichotała. – Kimże jest ta szczęściara, która miała zaszczyt zostać matką jego dziecka?
-         Po wprowadzeniu zakazu międzyrasowych związków nie zostało mu nic innego, jak poślubić moją siostrę, Monicę.
Vanessa zachowywała się aż nader spokojnie jak na osobę, która dowiedziała się, że jej brat ożenił się i został ojcem.
-         Szczęścia młodej parze! – Brunetka na znak toastu uniosła dłoń w górę. – A z tym zakazem międzyrasowych związków to poważnie przesadził. To naprawdę był jego pomysł? Nawet on nie jest tak głupi, żeby wymyślić coś takiego. Jaki mógłby mieć w tym cel?
Tamitaya spuściła wzrok.
-         Z tego co wiem, to głównie chodziło mu o ciebie – wyszeptała.
Dziewczyna o kruczoczarnych włosach ścisnęła pięści z poirytowania.
-         On chyba zwariował?! – wrzasnęła. – Jeśli miałabym zastosować się do tego zakazu, musiałabym chodzić z twoją siostrą, a uwierz mi, nie potrafię się z nią dogadać. – Dziewczyna podwinęła rękaw bluzy i pokazała swojej towarzyszce ślad po głębokim zadrapaniu. – To jej dzieło – dodała.
Tamitaya uśmiechnęła się pod nosem.
-         Założę się, że moja siostra nie jest tobą zainteresowana, kochanie – rzuciła blondwłosa.
Słońce ukryło swe oblicze za horyzontem, a na niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy. Vanessa zdjęła bluzę i zarzuciła ją na ramiona towarzyszki, co ta odwzajemniła pocałunkiem w policzek. Tamitaya wzięła brunetkę i za rękę i pociągnęła ją w stronę miasta.
-         Musimy się zbierać, przed nami długa droga. Bramę otwierają za dwa ziemskie dni, wczesnym rankiem – rzuciła blondwłosa.
-         Jak się tam dostaniemy?
Nie usłyszałam odpowiedzi. Rzeczywistość zakręciła się niczym karuzela w wesołym miasteczku. Po chwili znów znalazłam się na parapecie swojego pokoju.
Kilkakrotnie zamrugałam oczami, po czym podniosłam się z miejsca i ułożyłam się na łóżku. Wciąż nie byłam pewna, co tak naprawdę się stało. Nie satysfakcjonowała mnie myśl, że był to jedynie sen. To było coś więcej. Czyżby kolejna wizja, która sprawdzi się w najmniej oczekiwanym momencie?
Kim jest owa Tamitaya? Czy jest ona czymś więcej niż tylko wytworem mojej wyobraźni? Z jej niezwykłego podobieństwa do Jasmine można by wywnioskować, że jest ona jej bliźniaczką. Czy moja przyjaciółka ma świadomość tego, że ma siostrę?
Kim jest Patrick? Słyszałam już o nim w rozmowie Jessa i Fabiana, nie mogłam więc tak po prostu go sobie wymyślić. Jesseron przedstawił go jako kogoś złego, wyjętego spod prawa, Vanessa natomiast nazwała go swoim bratem. Dodatkowo dowiedziałam się, że ma on na głowie całe królestwo. Jest królem? Królem czego?
Za dużo. Zdecydowanie za dużo wiadomości jak na jedną noc. Muszę się z tym przespać, muszę odpocząć. Muszę poukładać sobie w głowie to, co już wiem i ustalić, jakich informacji jeszcze potrzebuję. Ale nie dziś.
Wtuliłam się w kołdrę. Chwilę później zapadłam w sen.

* * *

-         Vanessa Andelo. – Kobieta w krótkich, czarnych włosach zajrzała do dziennika znad okularów w grubych, czarnych oprawkach.
-         Nieobecna – powiedział ktoś z ostatniej ławki.
Profesorka z zaciekawieniem przejrzała dziennik.
-         Waszej koleżanki nie było w szkole już od ponad trzech tygodni. Czy ktoś z was wie, co się z nią stało?
Wszyscy przecząco pokręcili głowami.
Odwróciłam wzrok w stronę okna. Wiedziałam. Tylko ja wiedziałam, co tak naprawdę stało się z Vanessą. Razem z Tamitayą, siostrą Jasmine, udała się gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie mieszka ów Patrick. Czy jest to jakieś królestwo, którym rządzi?
Znów to samo. Podobnie było w przypadku profesora McAllena. Tylko ja wiedziałam, co się z nim stało, a wiedziałam to tylko dlatego, iż scena jego zaginięcia ukazała mi się w irracjonalnej wizji. A z tego można wyciągnąć jednoznaczny wniosek – z moją głową jest coś poważnie nie w porządku.
Ukryłam twarz w dłoniach, łokcie oparłszy na blacie biurka.
Za dużo. Zdecydowanie za dużo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz