Wokół Nathaniela zebrał się już spory tłumek
rówieśników. Koledzy i adorujące go dziewczyny od samego rana nie odstępowali
go na krok. „Stęsknili się za nim”, przemknęło mi przez myśl. Z każdej strony
obsypywano go gradem pytań: „Co ci się stało?”, „Kto ci to zrobił?”.
Przysłuchiwałam się temu wszystkiemu z daleka, wciśnięta w kąt szkolnego korytarza.
Byłam wdzięczna Nathanielowi za to, iż zgodził się nie ujawniać – oczywiście za
namową Radforda – prawdziwego przebiegu wydarzeń. „To tylko niewinny wypadek,
nic wielkiego” – odpowiadał, rzucając mi przy tym mordercze spojrzenie.
Oczywistym było jednak, iż wciąż miał mi za złe.
Czy będzie się mścił?
Jak najbardziej.
Radford, jak na kochającego chłopaka przystało, był
cały czas przy nim. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, iż szmaragdowooki
brunet doskonale sprawdzał się w roli osobistego lokaja. Nosił za Nathem plecak
i otulał mu ramiona swetrem za każdym razem, gdy wraz ze swym orszakiem
przechodzili obok otwartego okna. Wyglądało to na wpół uroczo i komicznie.
Nathaniel był jednak ostatnią osobą, jaką powinnam
się w tym momencie zajmować. Sytuacja, jaka miała miejsce tydzień temu, do tej
pory spędza mi sen z powiek. Profesor McAllen zniknął i - podobnie jak jego
brat – już nie wróci. Co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. Dyrektor nawet
nie starał się ukryć, że nauczyciel zaginął bez śladu. Po kilku dniach
nieobecności profesora zatrudnił odpowiednie organy śledcze, które do tej pory
nieudolnie starają się odnaleźć McAllena. Była to niesamowita okazja dla mnie,
aby lepiej przyjrzeć się pracy zawodowych detektywów. Swego czasu w tego typu
śledztwach pomagał mój ojciec. W miarę możliwości zabierał mnie ze sobą do
pracy, dzięki czemu już jako dziecko mogłam poznać niektórych inspektorów. Już
w wieku pięciu lat byłam ceniona za niezwykły zmysł dedukcyjny. „Kiedy
dorośniesz, będziesz świetnym detektywem, Lizzie” – mówili. Czy mieli rację?
Miejmy nadzieję, że w ich przypuszczeniach był choć cień prawdy. Umiejętność poprawnej
dedukcji jest bowiem tym, czego w tym momencie najbardziej mi trzeba.
* * *
-
Wszystko w porządku? – spytała Jasmine widząc, jak po raz
trzeci potykam się na prostej drodze. – Od tygodnia jesteś jakaś nieobecna. Czy
coś się stało? Powiedziałam coś nie tak?
Spróbowałam przekazać przyjaciółce jak najserdeczniejsze
spojrzenie. Niestety - nutka przygnębienia sprawiała, iż nie było ono zbyt
przekonujące.
-
To nie twoja wina. Mam po prostu gorszy dzień – odparłam
wymijająco.
Blondynka szeroko otworzyła oczy z zaskoczenia.
-
Chyba sobie żartujesz! Kto jak kto, ale Elisabeth Kaviste nie
miewa gorszych dni. Co to, to nie! Jeśli coś cię gnębi, to musi być coś
poważnego. Powiesz mi, co się stało, czy mam to z ciebie wyciągnąć siłą? – Jazz
skrzyżowała ręce na piersi i ustawiła się dokładnie naprzeciw mnie, wlepiając
we mnie srogie spojrzenie. Spuściłam wzrok.
-
Powtarzam ci, że nic się nie stało – mruknęłam.
-
Powtarzam ci, że nie uwierzę w takie wymówki. – Dziewczyna
chwyciła mnie za ramiona. – Pytam po raz ostatni: co się stało?
Lubiłam Jazz za to, iż w niektórych sytuacjach
potrafiła nie dać za wygraną. Sprawiała wrażenie niezwykle słodkiej i niewinnej
osóbki, jednak w istocie była w stanie wszcząć wojnę, jeśli tylko ktoś
odważyłby się odpowiednio ją sprowokować.
Westchnęłam głęboko.
-
Martwię się o profesora McAllena – odparowałam.
Jasmine spojrzała na mnie jak na maleńkie dziecko,
które nie ma pojęcia, jak się odnaleźć w tym okrutnym świecie.
-
Naprawdę? Chyba rzeczywiście coś jest z tobą nie tak... –
Dziewczyna czule przyłożyła dłoń do mojego czoła. – Zimna jak lód –
skomentowała.
-
Nic mi nie jest – mruknęłam i odsunęłam od siebie dłoń
blondynki.
-
Widzę – skwitowała, po czym ruszyła do przodu. Bez słowa
udałam się w ślad za nią.
To zrozumiałe, że Jazz nie podziela mojego
zmartwienia. Nikt poza mną nie ma pojęcia, co tak naprawdę się stało. I nie mam
zamiaru ich w tym uświadamiać. Swoją drogą i tak by nie uwierzyli.
Jest jednak coś, co w tym wszystkim interesuje mnie
najbardziej.
Czy McAllen żyje?
Nie ukrywam, że jego zniknięcie jest niecodzienną
sprawą. Zajmijmy się jednak dedukcją. Czy wiążesz fakt zaginięcia profesora z
zagadką?
Zdecydowanie tak. McAllen był jednym z głównych
podejrzanych, a jego niecodzienne zniknięcie z pewnością ma niemałe znaczenie
dla całej sprawy.
Jaki jest związek wypadku z przed zaledwie
tygodnia i tego z przed 11 lat, wokół którego toczysz dochodzenie?
Bardzo duży. Oba zdarzenia przebiegły w niemalże
identyczny sposób, a ich ofiarami byli rodzeni bracia.
Co możesz powiedzieć o samym wypadku? W jakich
okolicznościach miał miejsce? Co było w nim niezwykłego?
Przed moimi oczami pojawił się obraz, który od
pewnego czasu nie opuszczał moich myśli. Ciemna uliczka, deszcz i mężczyzna w
długim płaszczu uciekający w popłochu. Niezauważalne w mroku postacie, które
bezszelestnie pochwyciły McAllena. A potem wybuch. Światło tak jasne, jak gdyby
miasto nagle zaczęło płonąć. Po sekundzie płomień zbladł, aż w końcu zgasł
zupełnie. Profesor zniknął.
Stojąc w deszczu, zdążyłam jeszcze dokładnie przyjrzeć
się miejscu, w którym ostatni raz widziałam nauczyciela. Zgodnie z moimi
podejrzeniami na chodniku znalazłam napis, który w kilka chwil po wypadku
emanował tak jasno, iż rozświetlał zaułek niczym świeca. Jego treść, choć
ciągle nieodgadniona, była taka sama jak tego, który odnalazłam w miejscu wypadku
sprzed 11 lat.
Za oba incydenty odpowiedzialne są istoty, które z
pewnością nie są ludźmi. Czym więc mogą być? Czy to - tak popularne ostatnio -
wampiry? A może wilkołaki, czarownicy, upadłe anioły czy demony? Obawiam się
jednak, iż jest to coś, z czym ludzkość nie miała jeszcze okazji się zmierzyć.
Posługują się czymś w rodzaju magii – co do tego nie
mam żadnych wątpliwości. Świadczą o tym między innymi znaki, jakie pozostawiły
po sobie oba wypadki. Napis reagujący na ludzki dotyk... sądzę, że przy obecnym
stanie rozwoju techniki skonstruowanie czegoś takiego nie byłby trudne,
niemniej jednak wątpię, aby ktoś zadawał sobie trud, by wmontować drogie,
elektroniczne urządzenie w chodnik. Czy są więc niebezpieczne dla ludzi? Czy
podobnie jak profesora McAllena mogą skrzywdzić każdego z nas? Mam wrażenie, że
porwanie braci nie było przypadkowe. Zrobili coś, czego nie powinni, a
sprawiedliwość pragnie teraz wyrównać rachunki. A może wręcz przeciwnie?
To jest jedna z tych rzeczy, których przyjdzie ci
się dowiedzieć, kochanie.
W rozmowę z ojcem bezczelnie wtrącił się krawężnik,
wyprowadzając mnie tym samym z równowagi. Dosłownie. Gdyby nie pomocna dłoń
Jasmine, byłabym zmuszona zażyć kąpieli błotnej w przydrożnej kałuży.
-
Dzięki – mruknęłam i stanęłam na równe nogi.
Wyraz twarzy Jazz przywodził na myśl niebo na chwilę
przed burzą. Spojrzenie jej chmurnych oczu nie wróżyło nic dobrego.
-
Lizz! – krzyknęła, wprawiając mnie tym samym w zaskoczenie. –
Wróć na ziemię! Ciągle myślisz o tej swojej bzdurnej tajemnicy, tak?
Nie odpowiedziałam, a jedynie oniemiała wpatrywałam
się w przyjaciółkę.
-
Nie uda ci się – ciągnęła. – W naszym mieście nic się nie
dzieje, żadna tajemnica nigdy nie istniała! Twój ojciec był dobrym kawalarzem i
zmyślił tą całą zagadkę. To była zabawa, a ty żyjesz nią przez cały czas.
Dorośnij, Elisabeth!
-
Ale ja...
Próbowałam bronić swoich racji, ale żaden argument
nie przychodził mi do głowy. Jak mogła twierdzić, że tajemnica, która nadaje
sens mojemu życiu, nie istnieje? Te wszystkie poszlaki nie mogą być zbiegiem
okoliczności. To wszystko ma głębszy sens, a moim zadaniem jest go dociec.
Jasmine tego nie zrozumie, ale ja wiem, jak jest.
-
Ale co? Chcesz prawdy? Ja ci powiem, jaka jest prawda.
Kompletnie nic się nie dzieje. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Lepiej
wróć do normalnego życia, póki jeszcze je masz. Boje się, że kiedy w końcu się
ockniesz, może już być za późno.
Nie powiedziałam nic. Na rogu Clark Street i Railway
Avenue rozstałyśmy się bez słowa.
* * *
Korzystając z okazji, postanowiłam powrócić na
miejsce wypadku. Im świeższe są ślady, tym większa prawdopodobność, że coś uda
mi się znaleźć. W dniu incydentu warunki atmosferyczne nie sprzyjały bowiem
prowadzeniu dochodzenia.
Na początek spróbowałam dociec, z której strony
przyszedł, a raczej przybiegł nauczyciel. Doskonale pamiętałam, że była to
strona przeciwna do tej, z której szłam. Wracałam z Midnight Cafe, więc McAllen
zmierzał w jej stronę. Czy miał w tym jakiś cel?
Naśladując profesora, zrobiłam kilka kroków przez
zaułek, w którym zniknął. Rozglądałam się uważnie – doświadczenie nauczyło
mnie, iż w takich sytuacjach nie wolno niczego przeoczyć. Wytężyłam wzrok, co
już po kilku chwilach przyniosło zadowalające efekty. Pod kamienną ścianą, w
stosie śmieci spoczywał niewielki, metalowy przedmiot. Była to krótka, wąska
rurka zakończona czarną, plastikową kulką. Nie miałam wątpliwości, czym było
moje znalezisko. Bez zastanowienia wzięłam owy przedmiot do ręki i pociągnęłam
za jego oba końce, sprawiając iż zwiększył swą długość do około trzy czwarte
metra. Był to wskaźnik profesora McAllena. Ten sam, którym wodził po wiekowej
mapie, pokazując klasie trasę Jedwabnego Szlaku. Ten sam, którego uderzenie o
biurko niejednokrotnie uspokajało moich rówieśników. Ten sam, z którym
nauczyciel nie rozstawał się nigdy. Był jak przedłużenie ręki mężczyzny,
nieodłączny. To, że znalazł się tutaj, z pewnością nie stało się z woli jego
właściciela. Może wypadł z kieszeni nauczyciela w trakcie pościgu? A może za
wszelką cenę nie chciał, aby wpadł on w ręce tych, którzy go porwali?
Umieściłam znalezisko w torbie i ruszyłam do domu.
Wątpię, żeby udało mi się znaleźć jeszcze coś równie cennego.
* * *
Wpadłam do mieszkania z nadzieją, że rzucę się na łóżko i
zasnę, pozostawiając chodź na kilka godzin życie świata własnemu biegowi.
Przeznaczenie miało jednak wobec mnie inne plany. Już u wejścia zaskoczyło mnie
ciche szlochanie dochodzące z kuchni.
-
Mamo? – zagadałam, wchodząc do kuchni.
Kobieta nie zareagowała. Siedziała przy stole,
ukrywając twarz w dłoniach. Jej ramiona poruszały się szybko, co wskazywało na
to, że była roztrzęsiona.
-
Czy coś się stało? – spytałam.
Znów nie uzyskałam odpowiedzi. Dorinda poruszyła się
jednak. Wzięła do ręki niewielki, biały przedmiot leżący przed nią i umieściła
go w mojej dłoni. Obejrzałam go dokładnie, po czym również zadrżałam.
-
Mamo! – wrzasnęłam i od razu skarciłam się w duchu. Nie
powinnam na nią krzyczeć. Na pewno nie teraz.
Łzy popłynęły ciurkiem z oczu mojej matki. Bez
zastanowienia odgarnęłam burzę marchewkowo-rudych włosów z jej twarzy i
spojrzałam w jej napuchnięte oczy. W mojej głowie kłębiły się setki pytań,
jednak nie potrafiłam złożyć ich w choć jedną logiczną wypowiedź.
-
J...jak? – wydukałam w końcu.
Dorinda z trudem nabrała powietrza. Widziałam
doskonale, jak walczy z kolejnym napadem płaczu. Po kilku chwilach udało jej
się w końcu wykrztusić zdanie.
-
Nie wiem nawet, od czego zacząć – wykrztusiła.
-
Najlepiej od początku. – Obeszłam stół dookoła i usiadłam na
krześle stojącym naprzeciw matki. – Jak, gdzie, kiedy, z kim, dlaczego i jak
mogłaś? – Z trudem zmusiłam się do tego, aby w moim głosie nie dało się wyczuć
goryczy i żalu.
Kobieta jeszcze raz westchnęła ciężko.
-
Od pewnego czasu spotykałam się z mężczyzną o imieniu Creig...
-
Więc czemu nic mi o nim nie opowiedziałaś? – spytałam z
wyrzutem. – Myślałaś, że mogłabym zabronić ci się z nim widywać?
-
Ja... chyba tak.
Tym razem to moje przeciągłe westchnięcie przerwało
chwilę ciszy. Wiedziałam doskonale, że moja matka jest trochę... jakby to ująć?
Dziecinna. Tak, dziecinna, ale nie miałam pojęcia, że aż tak bardzo. Jak mogła
tak pomyśleć?
-
Przypominam ci, że mimo wszystko to ty jesteś moją matką, a
nie ja twoją. Chyba wiesz, co się z tym wiąże?
Kobieta potulnie pokiwała głową, zwiększając tym
samym moje nieodparte wrażenie wyższości na jej osobą.
-
Mniejsza o to. Mów dalej.
-
Co tu dużo mówić... – Wzruszyła ramionami.
Spuściłam wzrok. O przebieg dalszych wydarzeń nawet
nie wypadało mi pytać.
Kuchnię wypełniał cichy odgłos pochlipywania. Razem
z matką siedziałyśmy w milczeniu, zastanawiając się nad kolejnym ruchem w grze
zwanej życiem. Byłam pewna, iż w głowie mojej rodzicielki nie bylo choćby
cienia pomysłu, żadnego logicznego rozwiązania. Zawsze tak było. Odkąd
zostałyśmy same, to ja myślałam, ona natomiast trzymała się moich sugestii,
traktując je jak świętość. Teraz wszystko się zmieni. Pojawi się kolejne
dziecko, które to ona będzie musiała wychować. To ona będzie musiała stawić
czoło wyzwaniu, jakim jest rodzicielstwo.
To właśnie jest ironia losu, nieprawdaż? Od lat
wychowuję własną matkę. Czas jednak, aby wzięła się w garść i pokazała światu,
że jest, na litość, dorosłą kobietą i potrafi sama o siebie zadbać.
-
A co z tym... mężczyzną? – zaczęłam cicho. – Chyba nie
pozwolisz mu, aby w takiej sytuacji zostawił cię samą, prawda?
Kobieta patrzyła na mnie niepewnie. Wciąż jeszcze
była w szoku. Ja wiedziałam jednak, jak należy z nią rozmawiać. Pociągnęła
nosem i otarła łzę spływającą po jej policzku.
-
Wspominał, iż chciał, abyśmy się pobrali... – wykrztusiła
cicho, jakby w obawie przed moją reakcją.
-
W takim razie czy coś stoi na przeszkodzie? Skoro wy... chyba
go kochasz, tak? – spytałam.
-
Ja... tak, kocham go.
Gałąź drzewa musnęła okno. Na zewnątrz rozpętał się
wiatr. Znów zbierało się na burzę.
-
Więc nie widzę problemu, mamo. Skoro go kochasz i z tego, co
rozumiem, on ciebie również, czemu nie mielibyście stworzyć rodziny?
Mój spokój, opanowanie, wyrozumiałość i luźny
stosunek do świata czasem zadziwiały nawet mnie,
-
Lizz... – Dorinda wzięła głęboki oddech. Widziałam w jej
oczach, że powoli nabiera sił. – Bałam się, że możesz go nie zaakceptować.
Zawsze tak bardzo byłaś przywiązana do ojca... byłam pewna, że nie wyobrażasz
sobie, aby inny, obcy mężczyzna mógł ci go zastąpić.
A więc o to chodziło... Swoją drogą, to całkiem
dobre wyjaśnienie.
-
Żaden mężczyzna nie byłby w stanie zastąpić mi ojca, a tobie
nikt nie zastąpi pierwszego męża. Ale czy nie sądzisz, że on, patrząc na ciebie
z góry, wolałby abyś była szczęśliwa? Jedną z tych rzeczy, których mnie
nauczył, jest to, że szczęście drugiej osoby należy zawsze stawiać wysoko ponad
swoim własnym. On chciałby, żebyś teraz była szczęśliwa.
Tym razem spod zasłony łez na twarzy matki widać
było uśmiech. Łzy wzruszenia? Bardzo możliwe.
Kobieta obeszła stół i bez słowa wzięła mnie w
ramiona. Chociaż na co dzień nie przepadałam za tego typu czułościami, objęłam
jej dłoń i przycisnęłam do policzka, chcąc w ten sposób przekazać jej jak
najwięcej pozytywnych myśli, jak najwięcej ciepła, które w tym momencie tak
bardzo było jej potrzebne.
-
Za co to? – spytałam po chwili.
-
Jesteś naprawdę niesamowita, Elisabeth. Mało kto podszedłby do
takiej sprawy z taką wyrozumiałością. A do tego zawsze wiesz, jak podnieść mnie
na duchu. Jak ty to robisz? – Promienny uśmiech rozświetlił twarz matki.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Lubiłam, gdy ktoś
doceniał moje przymioty.
-
Pogódź się z tym, że jestem wyjątkowa – rzuciłam wtulając
twarz w pierś matki.
* * *
Zawiodłam się. Dzisiejsza burza była wyjątkowo łagodna.
Liczyłam, iż pioruny niejednokrotnie rozjaśnią niebo strzelistą łuną. Moje
oczekiwania nie zostały jednak spełnione. Po kilku wyjątkowo nieefektownych
grzmotach burza udała się na spoczynek. Zrezygnowana odeszłam od okna i zajęłam
miejsce przy biurku, po czym rozłożyłam na nim zeszyt. Od czasu zniknięcia
profesora McAllena udało mi się uzupełnić w nim wiele informacji. Ustaliłam
listę osób podejrzanych o związek z moją tajemnicą. Na czele stał oczywiście
pan profesor. Za nim Jasmine, Vanessa, Radford, Nathaniel, Jefferey... ściślej
mówiąc – niemalże wszyscy moi najbliżsi.
Westchnęłam głęboko. Czy to możliwe, że tak wiele osób
usiłuje coś przede mną ukryć?
Wszystko jest możliwe, Lizz.
Tak, być może. Dalej jednak sądzę, że... czy może
trochę nie przesadzam? Jasmine ma rację. To wszystko jest irracjonalne. Nie
możliwe, by...
Lizz, za daleko doszłaś, abyś mogła się teraz
wycofać. Masz masę poszlak, musisz jednak połączyć je w jedną całość. Jestem
pewien, że ci się to uda.
Dalej nie widzę w tym wszystkim sensu. To, co udało
mi się odkryć, nie ma ze sobą najmniejszego związku.
Przed oczyma stanął mi obraz ojca, który wzdycha
głęboko i ze swym czarującym uśmieszkiem mówi, iż muszę się jeszcze wiele
nauczyć, czule głaszcząc mnie przy tym po głowie. Usłyszałam jego cichy
chichot, który zawsze dodawał mi otuchy.
Wyjęłam z torby wskaźnik profesora McAllena,
sporządziłam jego rysunek i wkleiłam starannie do zeszytu na stronie, gdzie
opisywałam postać nauczyciela. Jakby nie było, wskaźnik był nieodłącznym
elementem jego osoby.
Czy zwykły, metalowy wskaźnik może być dla
nauczyciela aż tak istotny? Na litość, to tylko nic nie warty kawałek metalu!
Dla profesora był on jednak ważny niczym berło dla władcy. Dlaczego więc
wyrzucił go w ciemnym zaułku?
* * *
Pragnąc zrobić dobry uczynek, postanowiłam wybrać
się do sklepu, aby zrobić zakupy. Zrozumiałam od razu, iż mojej matce może być
teraz coraz trudniej wykonywać tak podstawowe czynności. Jednak gdy na klatce
schodowej dosłyszałam urywek rozmowy dwojga mężczyzn, momentalnie zaniechałam
swoje plany. Znajdowali się piętro niżej, prawdopodobnie siedzieli na schodach.
Rozsiadłszy się ostrożnie na jednym ze schodków, kierując się wrodzonym
instynktem detektywa, wytężyłam słuch.
-
Jasmine mówiła, że on To ma. Jesteś pewien, że czegoś nie
przeoczyłeś? – spytał pierwszy z mężczyzn. Jesseron.
-
Tak, jestem pewien. Przeszukałem wszystko: mieszkanie, biurko
w szkole, piwnicę... Zapewniam cię, że gdyby To miał, znalazłbym To – odparł
Fabian. W jego głosie można było wyczuć lekkie poirytowanie.
Jesse westchnął głęboko.
-
Wierzę ci. Ale coś tak ważnego nie mogło rozpłynąć się w
powietrzu – stwierdził blondyn.
-
A skąd wiesz, że gdy go porywali, po prostu nie zabrali Tego
ze sobą?
-
Bo gdyby rzeczywiście tak było, zeszłej nocy nie wróciliby tu
z powrotem.
Fabian zamarł. Podobnie jak ja. O czym Jesse
rozmawiał ze swoim przyjacielem? Oczywiście o porwaniu McAllena. Ale po co
Fabian przeszukiwał jego mieszkanie? Czym jest owo To, na czym tak bardzo im
zależy? Czemu te wyimaginowane stworzenia, które porwały profesora, wróciły
zeszłej nocy do Tastentoon?
Mój mózg pracował na pełnych obrotach. Czy to, co do
tej pory odkryłam, w jakiś sposób przybliżyło mnie do rozwiązania zagadki? Jak
najbardziej. Wszystko powoli zaczyna układać się w jedną całość. Przed oczami
miałam już zarys całej sytuacji, brakowało tylko kilku elementów układanki.
Wiele lat temu Henry McAllen i jego brat weszli w
posiadanie Tego. Komuś się to nie spodobało. Bracia wiedzieli o tym, jednak za
wszelką cenę chcieli To zatrzymać. Uciekli i osiedlili się w Tastentoon. Żyli w
tym niepozornym mieście w zupełnej harmonii z jego mieszkańcami, aż do czasu,
kiedy 11 lat temu tajemnicze stworzenia w biały dzień napadły na bezbronnego
brata profesora. Od tamtego czasu McAllen trzymał się na baczności. Aż do dnia,
kiedy i na niego przyszedł czas. Te... stworzenia miały nadzieję, iż będzie
miał To. Jednak nie miał, dlatego też wróciły tu wczoraj. Czy To znalazły? I
czym owo To może być? Czy to broń? A może warta fortunę szczepionka przeciw
nieuleczalnej chorobie?
I skąd Jasmine wiedziała, że McAllen To ma? Jeszcze
do niedawna nie miałam pojęcia, że moja przyjaciółka zna Fabiana, a teraz
dowiaduję się również, że mają jakieś wspólne sprawy, o których ja nie miałam
pojęcia. Co jeszcze ta niepozorna dziewczyna przede mną ukrywa?
-
Zaczynam się bać – odezwał się w końcu Fabian. Po tonie jego
głosu dało się wywnioskować, że mówi całkiem poważnie.
-
Czego? – spytał Jesseron.
-
Rozmawiałem z Jasmine na temat streechartsów. Twierdzi, że
mają one niezwykle czuły węch. I do tego niezawodną pamięć do zapachów. Woń
Radforda, Jasmine, Jessici, nawet twoja... wszystko to można było wyczuć w
szkole, a założę się, że tym razem jej nie przeoczyli. Jestem pewien, że
przekazali Patrickowi informację o tym, że tu jesteście. Prędzej czy później
wyśle swoich sługusów i po was.
Zadrżałam z zimna. Nadchodząca zima dawała się we
znaki.
-
Ostatnio twierdziłeś, że Patrick jest przekonany, że nie
żyjemy – zauważył Jesse.
-
Udało mi się przekonać co do tego Caspera. Patrick chce mieć
dowody, że nie musi się już was obawiać.
Jesseron westchnął z irytacją.
-
Dałbyś radę sfałszować jakieś dowody naszej śmierci? Chyba nie
muszę tłumaczyć ci, jakie to dla mnie ważne? Gdyby udało ci się go przekonać...
-
To wtedy co? – zainteresował się szatyn.
Usłyszałam ciche cmoknięcie. Czy to możliwe, że
Jesse właśnie pocałował Fabiana?
Zakładam, że jednak mój słuch dokonuje swego rodzaju
przekłamań.
-
Kiedy wracasz do Milandii? – spytał po pewnym czasie Jesse.
-
Muszę tam być najpóźniej jutro wieczorem. W niedzielę rano
otwierają Bramę.
-
Hm... – w głosie Jessa dało się wyczuć grymas niezadowolenia?
– A co by się stało, gdybyś wyjechał jutro z samego rana?
-
Myślę, że gdybym pędził do Oslo na złamanie karku, być może
zdążyłbym...
Po chwili dosłyszałam cichy chichot. Nie opuszczało
mnie jednak wrażenie, iż nie zrozumiałam puenty dowcipu.
Po chwili usłyszałam głos Jessici dobiegający z dołu
przy akompaniamencie kroków dwojga osób. Zaryzykowałam i wystawiłam głowę przez
barierkę. Zobaczyłam postacie Jessici i Jeffereya pochylające się nad dwojgiem
mężczyzn siedzących na schodach. Jedyna kobieta w towarzystwie zdawała się być
mocno poirytowana. Ręce miała skrzyżowane na piersiach. Piorunowała młodszego
brata wzrokiem. Po chwili odsunęła na bok pasmo grzywki i zwróciła się do
Fabiana.
-
Nie mów mi, że ten idiota znowu zapomniał kluczy – warknęła.
-
Ależ skąd! – Na twarzy bruneta pojawiło się rozbawienie. –
Ee... klucze zjadł mu pies... –Uśmiechnął się.
Dziewczyna popatrzyła na niego z politowaniem.
-
Zostały w domu. – Jesseron wlepił wzrok w czubki butów. – Nie
miałem pojęcia, że wrócicie tak późno! Gdzie się szlajaliście?!
-
My? – Jessica ukradkiem zerknęła na starszego z braci. – My, w
przeciwieństwie do ciebie, staraliśmy się poczynić jakieś kroki w celu
ochronienia naszej rodziny przed niebezpieczeństwem. Niewątpliwe przecież, że
wydarzenia z ostatnich dni mogą być negatywne w skutkach również i dla nas.
Jesseron spuścił wzrok.
-
Wiem o tym. Właśnie o tym rozmawialiśmy – powiedział.
-
Rozmawialiśmy z rodzicami Jasmine – ciągnęła dziewczyna. –
Radziliśmy, aby nie spuszczali jej z oczu, a w przypadku, gdyby nagle zniknęła,
mają natychmiastowo skontaktować się z nami.
Jefferey jedynie nieznacznie pokiwał głową.
-
To mądra dziewczyna i w razie czego na pewno sobie poradzi –
stwierdził Fabian, podnosząc się i otrzepując spodnie. Jesse poszedł w jego
ślady.
-
Niewątpliwie, jednak nie zmienia to faktu, że to tylko dziecko
i do tego bez żadnej broni.
Cała czwórka popatrzyła po sobie. W ich oczach widać
było nagłe zainteresowanie.
-
Naprawdę myślicie, że ten cały McAllen miał To? – zaczął po
chwili Jefferey.
-
Wszystko na to wskazuje. Wygląda jednak na to, że To
zwyczajnie zapadło się pod ziemię.
Po długim czasie siedzenia w niewygodnej pozycji na
schodach moje mięśnie zaczęły kategorycznie odmawiać posłuszeństwa. Chcąc
zmienić nieco ułożenie nóg, uderzyłam kolanem w róg schodka, co poskutkowało
głuchym hukiem, który rozniósł się echem po klatce schodowej. Całą czwórka
zamilkła. Wszyscy intuicyjnie spojrzeli w górę.
Doświadczenie nauczyło mnie, by w tego typu
sytuacjach zachowywać kamienny spokój. Najciszej jak się da wtuliłam się w ścianę,
po czym wstrzymałam oddech.
-
Elisabeth, ile razy prosiłem cię, abyś przestała
podsłuchiwać!? – wrzasnął Jesseron.
Serce zabiło mi mocniej, gdy z ust blondyna padło
moje imię. Czy naprawdę mnie zauważył? Niemożliwe.
-
Przestań, Jesse, jej tu niema. – Fabian próbował udobruchać
przyjaciela. – Jesteś poważnie przewrażliwiony na punkcie tej dziewczyny.
Jasnowłosy warknął niczym dama, której ktoś właśnie
zwrócił uwagę na temat tego, jak sukienka podkreśla jej fałdki na brzuchu.
-
Ona naprawdę mnie denerwuje – syknął. - Ciągle wtyka nos w nie
swoje sprawy. Zapewniam was, że kiedyś będziemy mieć przez nią problemy. –
Jesseron skrzyżował ręce na piersi.
Jessica klasnęła w dłonie.
-
No, dzieciarnia, zbierać się – zarządziła. – Jefferey, ty idź
po Radforda. Fabian, zostaniesz z nami na kolacji?
Jeff posłusznie ruszył w stronę mieszkania
Nathaniela. Na moje szczęście wybrał windę.
-
Z miłą chęcią. – Brunet uśmiechnął się szeroko.
-
I tak nie miałbyś wyboru – dodała dziewczyna, po czym złapała
dwójkę przyjaciół za kołnierze i poczęła prowadzić ich do mieszkania.
Widać już, kto w rodzinie Brownesów nosi spodnie.
Miałam raptem dwie sekundy, aby zniknąć ze schodów,
którymi właśnie zamierzali przejść Brownesowie. Najciszej jak się da podniosłam
się z miejsca i popędziłam na swoje piętro. Gdy byłam z powrotem w mieszkaniu,
z ulgą zamknęłam za sobą drzwi.
* * *
-
Gdzie byłaś? – zainteresowała się mama, wyglądając ciekawie
znad rodzinnego albumu.
-
Postanowiłam zaczerpnąć świeżego powietrza. Musiałam sobie
pewne rzeczy poukładać w głowie – wytłumaczyłam.
Kobieta zamknęła album i spuściła wzrok. Musiała
mnie źle zrozumieć.
-
Lizz, zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest dla
ciebie... dość nieoczekiwane... – zaczęła Dorinda.
-
Wszystko jest w porządku – przerwałam jej.
Miałam szczerą nadzieję, że szybko uda jej się
pogodzić z faktem, że nie mam problemów z zaakceptowaniem całej sytuacji.
Strzelanie fochów i robienie niepotrzebnych problemów zdecydowanie nie jest w
moim stylu.
-
Jesteś pewna?
-
Tak, zdecydowanie.
Wzięłam jabłko z kosza stojącego na stole, otarłam
je o sweter, a na odchodnym rzuciłam matce serdeczny uśmiech. Następnie
zamknęłam się w swojej sypialni. Zapaliwszy lampkę i przy biurku i jedną ze
świec na oknie, rozłożyłam przed sobą zeszyt, a w dłoń chwyciłam długopis. Tyle
nowych rzeczy udało mi się dzisiaj dowiedzieć! Po pierwsze i po najważniejsze –
uzupełniłam informacje na stronie poświęconej Jasmine. Napisałam o tym, że
Brownesowie w wielu niezrozumiałych dla mnie sprawach bardzo liczą się ze
zdaniem mojej przyjaciółki. Kim dla nich jest na niepozorna dziewczyna?
A tak nawiasem mówiąc... czy przez wzgląd na
wydarzenia z ostatnich dni powinnam nadal nazywać Jazz przyjaciółką? W prawdzie
przyjaciel to nie ten, o kim wiemy dokładnie wszystko. Jest to osoba, której
jesteśmy w stanie bezgranicznie zaufać, a jednocześnie pozostawić jej prawo do
własnych spaw. A czy ja ufam Jasmine? Mam nieodparte wrażenie, że od początku
naszej znajomości mnie okłamuje. A co, jeśli robi to dla mojego dobra? Jeśli
nie może postąpić inaczej? Są sekrety, których nie powinno się wyjawiać. Jako
detektyw-amator powinnam się z tym liczyć.
Jakby się tak dłużej zastanowić, mam co do Jasmine
mieszane uczucia. Nigdy mnie jednak nie zawiodła, co bardzo sobie w niej cenię.
Po pewnym czasie przerzuciłam kartki zeszytu i
trafiłam na stronę poświęconą McAllenowi. Dodałam na niej informację, że
prawdopodobnie był w posiadaniu Tego – cokolwiek by to nie było – i że jakiś
Patrick – kimkolwiek by nie był - bardzo chce dostać To w swoje ręce. W tym
celu wysyła do Tastentoon te dziwne stworzenia, z którymi zetknęłam się w
chwili porwania profesora. Jak nazywał je Fabian? Streechartsy?
Na marginesie dorzuciłam również informację, że to
Jessica jest głową rodziny Brownesów, a Jesseron ma lekką tendencję do gubienia
kluczy. No i jeszcze to, że wyżej wymieniony Patrick twierdzi, iż Brownesowie
nie żyją. A z pewnością chciałby, żeby nie żyli. Co takiego zrobili, że ktoś
pragnie ich śmierci?
Po uzupełnieniu zebranych dotychczas wiadomości
odłożyłam zeszyt na półkę i - z uczuciem spełnienia - przeciągnęłam się na
krześle. Miałam wrażenie, iż poczyniłam znaczne kroki naprzód w moim śledztwie.
Ciężko pracowałam i na szczęście widać było efekty. Mimo to nie miałam ochoty
na urlop. Historia zaczynała się rozkręcać.
Mimo przepełniającego mnie entuzjazmu, morzył mnie
sen. Przebrałam się w piżamę i usiadłam na parapecie, by chociaż przez chwilę
przyjrzeć się zapadającemu w sen miastu. Wlepiłam wzrok w tarczę księżyca,
która hojnie obdarowała Tastentoon mętnym blaskiem. Był piękny.
Nagle obraz nocnego nieba przesłonił mi zupełnie
odmienny widok. Znalazłam się w parku, gdzieś na moście. Momentalnie promienie
zachodzącego słońca zakłuły mnie w oczy. Przymrużyłam powieki i rozejrzałam się
w koło. Nieopodal mnie stała Vanessa - podobnie jak ja - wpatrując się w
zachód. Podeszłam bliżej. Po chwili zdałam sobie jednak sprawę z tego, iż nie
zauważa mojej obecności. Poczułam się dziwnie. Żołądek zakręcił mi się
kilkakrotnie, gdy przeszłam przez ciało dziewczyny niczym duch. Wychodząc z
założenia, że cała sytuacja jest jedynie snem, przysiadłam na moście i -
skrzyżowawszy ręce na piersiach - wlepiłam wzrok w koleżankę.
Nie czekałam długo. Już po chwili obok Vanessy
pojawiła się Jasmine. Tak przynajmniej zdawało mi się na początku. Po dłuższych
oględzinach stwierdziłam jednak, że nowoprzybyła ma proste, trochę ciemniejsze
i znacznie dłuższe włosy niż moja przyjaciółka. Dodatkowo twarz dziewczyny
zdobiła głęboka blizna. Poza tymi drobnymi szczegółami nie różniła się niczym
od Jasmine. Bliźniaczki?
Na widok blondwłosej Vanessa wytrzeszczyła oczy.
Przyglądała się nowoprzybyłej przez dłuższą chwilę, co ta znosiła bez słowa. Po
chwili wzięła dziewczynę w obcięcia i obdarowała ją namiętnym pocałunkiem.
Zniesmaczona odwróciłam wzrok.
-
Tamitaya! – wrzasnęła Vanessa. Nigdy wcześniej nie widziałam
na jej twarzy tak szczerego uśmiechu. – Co ty tu robisz? Na litość, jak mnie
znalazłaś? – Ness nie wypuszczała dziewczyny z objęć.
-
Niestety nie przybyłam tu z wizytą towarzyską. – Blondynka
odsunęła się od swojej towarzyszki na długość ramienia, wciąż jednak uśmiechała
się do niej zalotnie. Również jej głos był zupełnie inny; nie tak słodki i
czysty, jak u Jazz. - Przysyła mnie twój brat. Miałam przekazać ci informację,
iż Casperowi udało się uzyskać dostęp do zbrojowni mojej siostry. Mieliśmy
cichą nadzieję, że może ona w jakiś sposób weszła w posiadanie Steli. Myliliśmy
się. Niemniej jednak natknęliśmy się na masę interesującej broni, którą Patrick
każe ci się zaopiekować. Użyjesz jej przy porwaniu naszych uciekinierów.
Dziewczyna powiedziała to tonem, który napełnił mnie
niepokojem. Odniosłam wrażenie, jakby wiedziała, że Vanessa spodziewała się
usłyszeć coś zupełnie odmiennego.
-
Że jak!? – Vanessa wyglądała na przerażoną. – Przecież to
zepsuje nasz misterny plan! Sytuacja z Jasmine i Brownesami jest bardzo
delikatna, a ten idiota chce zrobić wszystko po swojemu!? Casper miał go
pilnować.
-
Wiem, wiem. – Tamitaya skrzyżowała ręce na piersi i oparła się
o barierkę. – Niestety nie jest to takie proste. Dowiedział się o poszukiwaniach
Steli, McAllenach i zbrojowni Jasmine, no i postanowił wziąć sprawy w swoje
ręce.
-
Idiota! – wrzasnęła Ness i nerwowo zrobiła kilka kroków o
drewnianym moście. Deski, po którym stąpała, wydały charakterystyczny dźwięk. –
Ile wie?
-
Wystarczająco mało, żeby przez głupi błąd zniszczyć nasz układ
z Jasmine, ale na tyle dużo, żeby polować na Stelę – wyjaśniła blondwłosa.
-
Tego starucha zdążył już porwać. – Vanessa oparła się łokciami
o barierkę i wlepiła wzrok w niewielki zbiornik wodny, który przepływał pod
nami. – On miał Stelę, wiedziałam.
-
Ale nie miał jej przy sobie – stwierdziła Tamitaya. – Patrick
podejrzewał, że mógł ją gdzieś ukryć albo przekazać Brownesom.
Vanessa warknęła przeciągle.
-
Czy Casper nie miał go przekonać, że oni nie żyją? Na
litość...
Ciemnowłosa była wyraźnie załamana zaistniałą
sytuacją. Widać było, że sprawy nie układały się po jej myśli. Los uparcie
starał się działać na jej niekorzyść. Odniosłam jednak wrażenie, że w wirze
związanych z nią wydarzeń również moi przyjaciele mogą ucierpieć.
-
Nie chce go słuchać – powiedziała spokojnie Tamitaya.
-
Akurat w tej sprawie!? Dlaczego nie sprzeciwił mu się, kiedy
wprowadzali zakaz picia cappuchina z mlekiem, co?
Blondwłosa uśmiechnęła się, co jeszcze bardziej
poirytowało Vanessę.
-
Patrick jest przekonany, że Brownesowie są gdzieś na Ziemi od
czasu, gdy streechartsy wyczuły w tym miejscu ich zapach. Twój też, dlatego
wiedziałam, gdzie cię szukać.
-
No tak. – Odniosłam wrażenie, że Vanessa lada moment
eksploduje. Drżała na całym ciele. – Czyli rozumiem, że zamierza teraz porwać
wszystkich po kolei, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie mają przy sobie Steli,
tak?
-
Dokładnie – odparła blondwłosa.
Vanessa westchnęła głęboko. Wręcz poczułam, jak
tlące się w niej emocje powoli opuszczają jej ciało, pozostawiając po sobie
jedynie ledwie widoczny cień wątpliwości. Gdy oparła się plecami o barierkę
mostu, promienie zachodzącego słońca nadały jej kruczoczarnym włosom złocisty
blask.
-
Dobrze – powiedziała po chwili. – Teraz nie zostaje nam nic
poza doglądaniem całej sytuacji na miejscu. Muszę dopilnować mojego brata, żeby
nie zrobił Brownesom krzywdy. Przede wszystkim nie możemy pozwolić, żeby coś
stało się Jasmine.
-
Obawiam się, że twój brat ma co do niej nieco inne plany.
Ciemnowłosa drgnęła, jednak tym razem udało jej się
opanować przypływ emocji.
-
Dlaczego nie spróbujemy na własną rękę przechwycić Steli? Bez
twojej pomocy Patrick i tak nie będzie w stanie jej wykorzystać. Razem z
Casperem moglibyśmy załatwić wszystko tak, jak należy. Nie musielibyśmy liczyć
na Jasmine. Patrick nawet nie wie, że cały czas żyje na jej łasce – powiedziała
Tamitaya i objęła Ness ramieniem.
-
Próbowałam – wyznała ciemnowłosa. Na jej twarzy znów pojawiło
się przygnębienie. – McAllen nie rozstawał się ze Stelą nawet na chwilę. Nie
miałam szans.
-
Nie myślałaś o jakimś drobnym ataku? Ten człowiek ma już swoje
lata, na pewno jego kondycja pozostawia sobie wiele do życzenia. Napaść na
staruszka może i nie jest w dobrym guście, ale na pewno nie byłaby trudna.
Tamitaya przyjrzała się swojej towarzyszce z
zaciekawieniem.
-
Mam wrażenie, że nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak wielką
moc ma Stela. McAllen mógłby w jednej chwili zniszczyć tą planetę i połowę
Układu Słonecznego. Zrozum, że wolałam z nim nie zadzierać.
Tamitaya przycisnęła Ness do siebie, najprawdopodobniej
zmartwiona myślą o tym, że nauczyciel historii z łatwością mógłby pozbawić ją
życia, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Ciemnowłosa oparła głowę na ramieniu
towarzyszki.
-
Myślisz, że mają ją Brownesowie? – spytała Tamitaya.
-
Myślę, że może mieć ją Jasmine – stwierdziła Ness.
Jasnowłosa uśmiechnęła się do siebie.
-
Gdyby tak było, już dawno pożegnalibyśmy się z życiem. Może na
to nie wygląda, ale moja siostra potrafi być naprawdę mściwa.
-
Zdążyłam to już zauważyć.
Vanessa puściła towarzyszce perskie oko i
uśmiechnęła się do niej serdecznie.
-
Więc gdzie może być teraz Stela? – spytała po chwili Tamitaya.
-
Zapadła się pod ziemię.
Vanessa powtórzyła słowa, które padły dziś w
rozmowie między trojaczkami i Fabianem. Czy to możliwe, że rozmawiali o tajemniczej
Steli, która była również tematem konwersacji Ness i Tamitayi?
Jasnowłosa wyprostowała się i poprawiła włosy.
Odniosłam wrażenie, jak gdyby posypały się z nich iskry, gdy przerzedzała
ciemnozłote pasma dłonią.
-
Opowiesz mi, co słychać u mojego brata? – zaczęła po chwili
Vanessa, również podnosząc się znad barierki.
-
Och, jest bardzo zajętą osobą. – Tamitaya uśmiechnęła się w
bardzo niepokojący sposób. - Ma na głowie całe królestwo. – Dziewczyna
przysunęła się bliżej Vanessy. Gdy ich dłonie splotły się, na ich policzkach
pojawiły się rumieńce. – No i jeszcze musi wychować syna.
Oczy Vanessy rozwarły się w zaskoczeniu, dziewczyna
jednak nie poruszyła się.
-
Czyli mój brat ma syna, tak? Jakże miło się dowiedzieć. – Ness
zasymulowała wyrzut. Blondwłosa zachichotała. – Kimże jest ta szczęściara,
która miała zaszczyt zostać matką jego dziecka?
-
Po wprowadzeniu zakazu międzyrasowych związków nie zostało mu
nic innego, jak poślubić moją siostrę, Monicę.
Vanessa zachowywała się aż nader spokojnie jak na
osobę, która dowiedziała się, że jej brat ożenił się i został ojcem.
-
Szczęścia młodej parze! – Brunetka na znak toastu uniosła dłoń
w górę. – A z tym zakazem międzyrasowych związków to poważnie przesadził. To
naprawdę był jego pomysł? Nawet on nie jest tak głupi, żeby wymyślić coś
takiego. Jaki mógłby mieć w tym cel?
Tamitaya spuściła wzrok.
-
Z tego co wiem, to głównie chodziło mu o ciebie – wyszeptała.
Dziewczyna o kruczoczarnych włosach ścisnęła pięści
z poirytowania.
-
On chyba zwariował?! – wrzasnęła. – Jeśli miałabym zastosować
się do tego zakazu, musiałabym chodzić z twoją siostrą, a uwierz mi, nie
potrafię się z nią dogadać. – Dziewczyna podwinęła rękaw bluzy i pokazała
swojej towarzyszce ślad po głębokim zadrapaniu. – To jej dzieło – dodała.
Tamitaya uśmiechnęła się pod nosem.
-
Założę się, że moja siostra nie jest tobą zainteresowana,
kochanie – rzuciła blondwłosa.
Słońce ukryło swe oblicze za horyzontem, a na niebie
zaczęły pojawiać się gwiazdy. Vanessa zdjęła bluzę i zarzuciła ją na ramiona
towarzyszki, co ta odwzajemniła pocałunkiem w policzek. Tamitaya wzięła
brunetkę i za rękę i pociągnęła ją w stronę miasta.
-
Musimy się zbierać, przed nami długa droga. Bramę otwierają za
dwa ziemskie dni, wczesnym rankiem – rzuciła blondwłosa.
-
Jak się tam dostaniemy?
Nie usłyszałam odpowiedzi. Rzeczywistość zakręciła
się niczym karuzela w wesołym miasteczku. Po chwili znów znalazłam się na
parapecie swojego pokoju.
Kilkakrotnie zamrugałam oczami, po czym podniosłam
się z miejsca i ułożyłam się na łóżku. Wciąż nie byłam pewna, co tak naprawdę
się stało. Nie satysfakcjonowała mnie myśl, że był to jedynie sen. To było coś
więcej. Czyżby kolejna wizja, która sprawdzi się w najmniej oczekiwanym
momencie?
Kim jest owa Tamitaya? Czy jest ona czymś więcej niż
tylko wytworem mojej wyobraźni? Z jej niezwykłego podobieństwa do Jasmine można
by wywnioskować, że jest ona jej bliźniaczką. Czy moja przyjaciółka ma
świadomość tego, że ma siostrę?
Kim jest Patrick? Słyszałam już o nim w rozmowie
Jessa i Fabiana, nie mogłam więc tak po prostu go sobie wymyślić. Jesseron
przedstawił go jako kogoś złego, wyjętego spod prawa, Vanessa natomiast nazwała
go swoim bratem. Dodatkowo dowiedziałam się, że ma on na głowie całe królestwo.
Jest królem? Królem czego?
Za dużo. Zdecydowanie za dużo wiadomości jak na jedną
noc. Muszę się z tym przespać, muszę odpocząć. Muszę poukładać sobie w głowie
to, co już wiem i ustalić, jakich informacji jeszcze potrzebuję. Ale nie dziś.
Wtuliłam się w kołdrę. Chwilę później zapadłam w
sen.
* * *
-
Vanessa Andelo. – Kobieta w krótkich, czarnych włosach
zajrzała do dziennika znad okularów w grubych, czarnych oprawkach.
-
Nieobecna – powiedział ktoś z ostatniej ławki.
Profesorka z zaciekawieniem przejrzała dziennik.
-
Waszej koleżanki nie było w szkole już od ponad trzech
tygodni. Czy ktoś z was wie, co się z nią stało?
Wszyscy przecząco pokręcili głowami.
Odwróciłam wzrok w stronę okna. Wiedziałam. Tylko ja
wiedziałam, co tak naprawdę stało się z Vanessą. Razem z Tamitayą, siostrą
Jasmine, udała się gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie mieszka ów Patrick. Czy jest to
jakieś królestwo, którym rządzi?
Znów to samo. Podobnie było w przypadku profesora
McAllena. Tylko ja wiedziałam, co się z nim stało, a wiedziałam to tylko
dlatego, iż scena jego zaginięcia ukazała mi się w irracjonalnej wizji. A z tego
można wyciągnąć jednoznaczny wniosek – z moją głową jest coś poważnie nie w
porządku.
Ukryłam twarz w dłoniach, łokcie oparłszy na blacie
biurka.
Za dużo. Zdecydowanie za dużo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz