O ile Tokio różniło się dość znacząco od
Tastentoon, o tyle w Oslo zaczęłam odnosić wrażenie, że znajduję się na
zupełnie innej planecie. Nie chodziło jedynie o cudowne widoki, na które
składały się pokryte śniegiem góry i lasy, ale i niezwykle czyste miasta. Nie
trudno było stwierdzić, że życie tutaj znacznie różni się od tego, które
prowadziłam na co dzień.
-
A więc powiadasz, że teraz dokąd?
Razem z Radfordem znajdowaliśmy się w bliżej
nieokreślonym miejscu. Po opuszczeniu samolotu zostaliśmy zupełnie sami,
zziębnięci i zmęczeni podróżą. Starałam się ignorować uwagę Radforda na temat
tego, że na Danilli będzie znacznie zimniej i ostatecznie mam jeszcze szansę
się wycofać. Jak na młodą Kaviste przystało, brnęłam do przodu, pomimo tego, iż
powoli zaczynałam tracić czucie we wszystkich kończynach.
-
Stwierdzam, że na północ. Stąd już prosta droga do Milandii...
– odparł brunet, dzielnie stawiając kolejne kroki przez ośnieżone pola.
-
A czy Milandia przypadkiem nie została przez was zmyślona? Tak
mi się zdawało... – zauważyłam.
Radford zachichotał, ale z powodu silnie wiejącego
wiatru nie było to zbyt dobrze słyszalne.
-
Nie, ona akurat istnieje naprawdę. Jest to maleńkie państewko
zamieszkane głównie przez almightian pracujących w Instytucie i wtajemniczonych
ludzi. Tam właśnie znajduje się Brama i to właśnie tam się wybieramy.
-
Rozumiem. Powiadasz, że to tak z 500 km, tak? – upewniłam się.
-
Mniej więcej – odparł chłopak w momencie, gdy płatek śniegu
osiadł na jego nosie.
Westchnęłam. Nie potrafiłam wyobrazić sobie tego,
że w ciągu trzech dni pokonamy taką odległość piechotą, a Radford uparcie
zatajał przede mną plan, który z całą pewnością rodził się w jego umyśle.
Ustaliliśmy zgodnie, iż dłuższe odcinki drogi
pokonywać będziemy w milczeniu, co by zbytnio nie przemęczać organizmu.
Dzielnie stawialiśmy kolejne kroki, które liczyłam z nudów. Gdy zbliżaliśmy się
do ośmiu tysięcy, Radford przystanął nagle.
-
Jesteśmy na miejscu – stwierdził chłopak.
-
Poważnie? – Niechętnie uniosłam wzrok znad czubków ośnieżonych
butów.
Nie zauważyłam nic, co można by nazwać rzeczonym
„miejscem”. W polu mojego widzenia dostrzegłam jedynie starą karczmę rodem ze
średniowiecza, kilka skromnych domków i drzewa. W oddali malował się górski
krajobraz.
Radford dziarskim krokiem ruszył w stronę karczmy.
Zdezorientowana poszłam w jego ślady.
Frontowa ściana budynku nie wyglądała zbyt
zachęcająco, mimo to nie zawahaliśmy się otworzyć ciężkich, drewnianych drzwi o
zardzewiałych zawiasach. Wnętrze również nie wyróżniało się niczym wyjątkowym.
Ściany wykończone drewnem, podłoga i meble również z tego samego materiału, co
więcej – w podobnym odcieniu. Jako że nie docierała tu elektryczność,
nowoczesne lampy ustąpiły miejsca wymyślnym świecznikom zawieszonym zarówno u
sufitu, jak i przyczepionym do filarów i ścian. Całe pomieszczenie sprawiało
wrażenie niezadbanego – podłoga, stoliki i lada pokryte były cienką warstwą
kurzu. Mimo wszystko Radford nie musiał długo namawiać nie, abym pozostawiła za
sobą bezkresne śniegi i weszła do środka.
-
Witam – zaczął brunet, gdy podeszliśmy do lady. – Czy można tu
wynająć pokój na noc?
Mężczyzna w średnim wieku obrzucił mojego
przyjaciela wzrokiem. Wyglądał tak, jak gdyby nie zrozumiał jego słów.
-
Pokój na noc? – powtórzył łamaną angielszczyzną. W jego głosie
dało się wyczuć wyrazisty, europejski akcent.
Radford skinął głową.
Mężczyzna wymienił spojrzenie ze starszym od siebie
brodaczem, który zapamiętale palił cygaro w rogu pomieszczenia. Wymienili kilka
zdań w nieznanym mi języku.
-
Tak, oczywiście. – Stwierdził po chwili.
-
Ile będzie kosztować jedna noc? – zapytał Radford.
Mężczyzna przekręcił głowę na bok, przez co
wyglądał niczym zamyślona sowa. Jego obfite bokobrody, okrągła twarz i
wyłupiaste oczy jedynie potęgowały ten efekt. Pozostał w tej pozycji przez
dłuższą chwilę, zapewne analizując słowa Radforda. A może starał się odnaleźć
na nie odpowiedź?
-
Free – odparł w końcu, po czym odnalazł klucz gdzieś
pod ladą i wręczył go mojemu przyjacielowi. Brodacz z cygarem niechętnie
podniósł wzrok.
-
Dziękujemy – powiedział Radford i ruszył w stronę skąpanych w
półmroku schodów, które mężczyzna wskazał nam skinieniem ręki.
Baz słowa podążyłam za brunetem. Gdy zamknęliśmy za
sobą drzwi zatęchłej sypialni, usiadłam na skrzypiącym, bujanym fotelu.
-
A teraz chwila na wyjaśnienia – zaczęłam, ostentacyjnie łącząc
palce ze sobą.
Radford uśmiechnął się nieznacznie. Rzucił plecak
na łóżko, z którego poderwała się warstwa kurzu.
-
Przeczekamy tu noc. Odpoczniemy i wyruszymy jutro z samego
rana. Kilka kilometrów dalej znajduje się jeden z oddziałów Instytutu. Tam na
pewno znajdzie się ktoś, kto podwiezie nas pod samą Bramę, a może nawet i
dalej.
-
Wszystko jasne, dziękuję.
Skinieniem głowy pozwoliłam chłopakowi usiąść, ten
jednak już po chwili znalazł się przy oknie z papierosem w ustach. Gdy dopadło
mnie zimne powietrze, zadrżałam niczym ryba w galarecie.
-
Zamknij to okno, zimno mi! – krzyknęłam i skuliłam się w
sobie.
Radford zignorował jednak moją prośbę. Wlepiał
wzrok w bliżej nieokreślony punkt w krajobrazie i z zapamiętaniem wypuszczał z
płuc kłęby dymu.
-
Słyszysz co mówię!? – ponagliłam go.
-
Nie jest ci zimno – stwierdził, czym upewnił mnie w
przekonaniu, iż chwilowo znalazł się w stanie dysfunkcji psychicznej.
-
Że co!?
-
Wmawiasz sobie, że jest ci zimno, ale wcale tak nie jest. To
tylko twoja wyobraźnia – ciągnął.
Odniosłam wrażenie, jakbym właśnie rozmawiała z
nawiedzonym hipisem lub kimś podobnym.
-
O czym ty mówisz!?
Mój głos zaczął drżeć z zimna. Byłam wściekła na
Radforda, co miało swoje plusy, bo równocześnie podnosiło to nieco temperaturę
mojego ciała. Mimo wszystko byłaby znacznie wyższa, gdyby mój przyjaciel
zamknął okno.
-
Ludzie są tak ograniczeni... – mruknął i zgasił papierosa o
drewnianą ramę okna.
Brunet poderwał się z miejsca i podszedł do mnie,
zostawiając okno szeroko otwarte. Wziął mnie za ręce, a jego hipnotyzujące
spojrzenie nie pozwalało mi oderwać wzroku. Wstałam z miejsca.
-
Opowiem ci teraz historię pewnej mewy – zaczął. Nawet nie
zorientowałam się, kiedy zaczął rozpinać guziki mojego płaszcza. Spojrzenie
chłopaka sprawiało jednak, iż nie mogłam wykonać żadnego ruchu. – Dawno temu
pewna mewa złożyła jaja. Jedno z nich było bardzo ciekawe świata, więc
wytoczyło się z gniazda i wylądowało w legowisku żółwi. Tam wykluło się razem z
małymi żółwiami. Starsza żółwica wychowywała mewę jak własne dziecko. Ptaszyna
bawiła się z małymi żółwiami, pływała i wygrzewała się na piasku, nie mając
nawet pojęcia o tym, kim jest naprawdę. Wmawiano jej, że jest żółwiem.
Zapewniano ją, że nie potrafi latać. Ale przecież potrafi, prawda?
-
Tak – mruknęłam i posłusznie kiwnęłam głową.
-
Ludzie często wmawiają nam różne rzeczy, a prawda bywa
zupełnie inna. A gdybyś urodziła się na przykład jako polarny miś, a wmawiano
by ci, że jesteś człowiekiem? Czy wtedy upierałabyś się przy tym, że jest ci
zimno?
-
Tak – powtórzyłam.
-
A czy wtedy umiałabyś latać? – dorzucił chłopak, po czym
uśmiechnął się w niepokojący sposób.
Wybudziłam się z transu, gdy słowa mojego
przyjaciela zaczęły tracić sens. Dopiero wtedy zorientowałam się, że mam na
sobie już tylko cienką koszulkę.
-
Radford! – krzyknęłam, chłopak jednak uciszył mnie,
ostentacyjnie kładąc palec na moich ustach.
-
Jest ci zimno? – spytał.
Spojrzałam na swoje nagie ramiona. Oczywiście, że
dotykał ich chłód. Dotykał, jednak moja podświadomość nie pozwalała mu
przenikać głębiej. Zimne powietrze opływało moje ciało niczym woda, a gruba
warstwa silnej woli sprawiała, iż nie czułam chłodu. Mimo to nie zamierzałam
puścić mimo uszu faktu, że Radford wbrew mojej woli pozbawił mnie ubrań.
-
Ty pieprzony, niewyżyty zboczeńcu! – ryknęłam, po czym
odsunęłam od siebie rękę bruneta i zaserwowałam mu prawy i lewy sierpowy
jednocześnie.
Radford zakołysał się lekko i spojrzał na mnie
zaskoczony, natomiast ja – wielce zadowolona ze swojego czynu - szybko
założyłam sweter, zamknęłam okno i wróciłam na bujany fotel.
-
Dostajesz oficjalny zakaz zbliżania się do mnie na odległość
mniejszą niż 5 metrów – powiedziałam. – Mam wrażenie, że ostatnimi czasy trochę
za bardzo się do mnie przystawiasz.
Zielonooki wybuchnął śmiechem. Usiadł na łóżku,
które wyraziło swój protest głośnym skrzypnięciem.
-
Brak mi czułości -
wyjaśnił chłopak tonem, którym równie dobrze mógłby opowiadać dowcipy.
-
Nie wątpię – burknęłam, podwijając rękaw swetra. Nagle zrobiło
się dziwnie gorąco. – Tak wiele czasu minęło od dnia, gdy kochałeś się z
Nathem, nieprawdaż?
-
Zaiste – skomentował chłopak, po czym wyciągnął z plecaka
mangę, ułożył się wygodnie i zagłębił się w lekturze. – Nie bierz sobie tego do
serca, dobrze? Zdrada Nathaniela to ostatnie rzecz, o jakiej teraz myślę.
-
Wierzę w to - odparłam
z czułością. – Po prostu kocham działać ci na nerwy.
-
I wzajemnie – rzucił Radford i uśmiechnął się.
Pierś chłopaka unosiła się i opadała w równym
tempie, gdy zagłębiał się w treść komiksu. Ja natomiast niczym dziecko cieszyłam
się z możliwości zabawy w bujanym fotelu. Rozrywka ta szybko jednak zaczęła
tracić sens, gdy uporczywe myśli wtargnęły do mojej głowy.
-
Skąd wiedziałeś, że potrafię zapanować nad odczuwaniem zimna,
co? – zaczęłam, ostentacyjnie zakładając nogę na nogę.
-
Nie wiedziałem. – Radford nie podniósł wzroku znad mangi. –
Miałem po prostu nadzieję, że ten bliżej nieokreślony gatunek, do którego
należysz jest nieco bardziej rozwinięty niż ludzie.
-
Czyli działałeś w ciemno, tak? – rzuciłam z lekką urazą w
głosie.
-
Tak, dokładnie.
-
Rozumiem – mruknęłam i zaczęłam zapamiętale skubać rękaw
swetra.
Przed oczami zamajaczył mi obraz jednaj z
najcięższych nocy, jakie do tej pory przeżyłam. Moje ciało przebiegł dreszcz, a
serce zabiło mocnej, gdy uświadomiłam sobie, że w tamtej nocy patrzyłam w oczy
samej śmierci.
-
Wy, almightianie, jesteście z reguły bardzo nieodpowiedzialni
– stwierdziłam.
Radford oderwał wzrok od komiksu i na moment utkwił
go w bliżej nieokreślonym punkcie w przestrzeni. Ściągnął brwi, co świadczyło o
tym, że dokładnie analizuje moje słowa.
-
Co masz na myśli? – rzucił w końcu. Teraz jego spojrzenie
padło na mnie.
Podkuliłam kolana i objęłam je ramionami, po czym
poruszyłam się na fotelu, aby złapać równowagę. Chłopak położył nadal otwartą
mangę na brzuchu.
-
Nie zauważyłeś tego? Zachorowałam kiedyś na to wasze
ojitsujiri, pamiętasz? Jasmine mogła mieć tylko nadzieję, że to wasze zaklęcie
mnie nie zabije. A jednak go użyła – przypomniałam.
-
W tym wypadku nie miała wyboru. Wybierała między pewną i mniej
pewną śmiercią.
Poczułam suchość w gardle, gdy brunet wspomniał o
mojej „pewnej śmierci”.
-
A gdybym teraz zamarzła na kość? – ciągnęłam.
-
Nie zamarzłabyś. Nadal jesteśmy na Ziemi, a tutaj jest co
najwyżej czterdzieści stopni poniżej zera.
-
To i tak...
-
Zamarzłabyś, gdybym cię tego nie nauczył, zapewniam cię. W tym
wypadku również nie miałem wyboru, Lizz.
-
Ale...
-
Przesadzasz – przerwał mi chłopak dość ostrym tonem.
Wyprostowałam się gwałtownie, by po chwili znów otulić kolana rękoma. – Szukasz
dziury w całym. Co masz właściwie na myśli?
-
Nic, nieważne – mruknęłam i spuściłam wzrok.
Kątem oka dostrzegłam, jak Radford uśmiecha się do
siebie.
-
Almightianie nie są tacy źli, jacy mogliby ci się wydawać –
stwierdził chłopak.
-
I mówi to zdetronizowany książe, który wybrał się z panienką z
bliżej nieokreślonego gatunku w szaleńczą podroż, ażeby odbić swoją
almightiańską rodzinkę z rąk almightiańskiego tyrana – rzuciłam z sarkazmem.
-
Właściwie, to...
Radfordowi nie dane było skończyć, gdyż w połowie
zdania przerwał mu przeraźliwy trzask wywołany przez drzwi, które zostały
gwałtownie otwarte przez brodatego mężczyznę. Gospodarze lokalu i najpewniej
ich znajomi dość sporą grupką wtargnęli do naszej sypialni, wykrzykując coś w
języku, którego nie rozumiałam. Mogłabym przysiąc, że jeden z nich zaciągał po
rosyjsku. Drzwi z impetem uderzyły o bujany fotel, który mimo to nie stracił
równowagi. Odruchowo zakryłam głowę rękoma i niczym żółw ukryłam się w
niewidzialnej skorupie. Starałam się oddychać spokojnie, jednak szybko
porzuciłam ten zamiar, gdy spośród krzyków wyłapałam odgłos uderzenia i nieco
dziewczęcy pisk Radforda.
Nie minęła nawet chwila, a poczułam, jak coś z
impetem uderzyło mnie w ręce, którymi szczelnie osłaniałam czaszkę. Zakręciło
mi się w głowie, a w uszach rozbrzmiał odgłos łamanej kości. Zrobiło mi się
niedobrze.
Nim się zorientowałam, ktoś złapał mnie za nogi i
począł ciągnąć po podłodze w nieznanym mi kierunku. Kultura słodkiej,
bezbronnej panienki nakazywałaby w tym momencie krzyczeć ile sił w płucach, co
by mój przesłodki książe na białym, rączym rumaku mógł usłyszeć moje wezwanie.
Ja jednak usilnie starałam się zachować spokój, aby nawet w najmniejszym
stopniu nie upodobnić się do wyżej wymienionego typu dziewczyny. Doszłam do
wniosku, że szarpanie się również nie przyniesie większych efektów, zwłaszcza w
momencie, gdy krew cieknąca z ręki zalewała mi twarz. Jedyne, co mi w tym
momencie pozostało, to baczne obserwowanie otoczenia.
Po chwili luksusowej podróży znalazłam się w
pomieszczeniu nieco większym, niż sypialnia, którą nam udostępniono. Pokój nie
wyglądał zbyt przyjemnie. Na dobrą sprawę można było pokusić się o
stwierdzenie, że w pewnym stopniu przypominał prowizoryczną salę tortur. Na
beczkach po winie, które najpewniej zastępowały stoliki, porozkładane były świece,
noże, kajdany i łańcuchy. W kącie dostrzegłam również solidny łom. Na widok
tych przyrządów moje serce dostosowało nareszcie swój rytm do zaistniałej
sytuacji.
Nigdy nie myślałam o tym, że coś może mi grozić.
Nigdy nie wpadłam na to, że pewnego dnia moje życie może w drastyczny sposób
się zakończyć. W tym momencie zaczęłam się nad tym zastanawiać.
Gdy poczułam, że brodaty mężczyzna trzyma moją nogę
znacznie delikatniej, wyrwałam się i – wykorzystując w pełni swoje położenie,
rozłożenie masy ciała oraz fakt, że moja druga noga nadal tkwi w jego dłoni – z
szybkością godną ninja kopnęłam go w krocze. Mało subtelny gest, wiem, ale
jakże skuteczny! Mężczyzna zgiął się w pół, tym samym puszczając mnie wolno.
Podniosłam się, rozejrzałam w koło i odruchowo rzuciłam się na Radforda, który
był w tym momencie okładany przez dwóch łysych, nieprzyjemnie wyglądających
Europejczyków.
-
Trzymaj się – mruknęłam.
Wtuliłam twarz w klatkę piersiową przyjaciela, a
ten przycisnął mnie do siebie dłonią. Chłopak pachniał potem i krwią. Zamknęłam
oczy i płytko nabrałam powietrza. Mimo, iż nie był to najodpowiedniejszy
moment, zdałam sobie sprawę z tego, że Radford nigdy nie mógłby być dla mnie
księciem z bajki. Jego objęcia nie były dla mnie azylem, nie czułam się w nich
bezpiecznie.
Kolejny cios wylądował na moim ramieniu. Stojący
nad nami mężczyźni zamienili ze sobą kilka słów.
-
Mhm – odparł Radford w momencie, gdy silne dłonie jednego z
oprawców uniosły mnie w górę i odrzuciły na drugi koniec pomieszczenia.
Z impetem uderzyłam głową o metalową rurę. Mimo to
nie zemdlałam, a jakże! Na w pół przytomna patrzyłam, jak najmłodszy z
mężczyzn, około dwudziestoletni chłopak o długich, rudych włosach zbliża się do
mnie. W ręce trzymał nóż, a w jego oczach tlił się ogień.
-
Boisz się? – spytał, ujmując mój podbródek w dłonie. Patrzył
na mnie, a ja nie ważyłam się odwrócić wzroku od jego spojrzenia. Przed oczami
stanęła mi wizja Jasmine, która równie dzielnie patrzyła w oczy tyrana.
-
Nie – odparłam, za co zostałam uderzona w skroń.
-
Powinnaś – mruknął i z nieukrywaną, wręcz
dziecięcą satysfakcją przesunął nożem po moim swetrze, który pod wpływem ostrza
rozstąpił się.
Młody mężczyzna nie skończył swojej zabawy. Przez
dobrą minutę przyglądałam się, jak pozbawia mnie ubrania. Po chwili skrawki
mojego swetra, koszulki i stanika znalazły się na podłodze, a płytka, jednakże
obficie krwawiąca rana naznaczyła mój brzuch.
Spojrzałam na oprawcę z wyrzutem i zakryłam piersi
rękoma. Poczułam ból w nadgarstku, gdy przycisnęłam go do ciała ramieniem.
Mężczyzna zaśmiał się w sposób, który jawnie świadczył o jego sadystycznych
upodobaniach.
-
Radford, mógłbyś coś wreszcie zrobić? – rzuciłam z wyrzutem,
gdy dotarło do mnie, że mój współwięzień jest magicznym księciem z innej
planety.
-
Nie mogę – odparł chłopak. – To są ludzie, nie mogę ich
krzywdzić.
-
A od kiedy ty tak skrupulatnie przestrzegasz zasad, co? –
ryknęłam, patrząc z przerażeniem, jak zajmujący się mną młodzieniec rozpina
spodnie, ukazując wypukłość malującą się pod szarymi bokserkami. – Jeśli czegoś
nie zrobisz, to oni skrzywdzą nas!
-
Na twoją odpowiedzialność – mruknął mój przyjaciel w momencie,
gdy zamknęłam oczy.
Coś błysnęło i nagle zrobiło się niesamowicie
cicho. Krzyki mężczyzn szybko przerodziły się w coś, co można by uznać za ciche
popiskiwania nietoperza. Raz po raz słyszałam, jak kolejne ciała bezwiednie
opadają na podłogę. Gdy otworzyłam oczy, istotnie ujrzałam nietoperza, który
zatapiał kły w szyi stojącego przede mną mężczyzny. Gdy i jego ciało padło na
ziemię, ssak osiadł na podłodze i w magiczny sposób przemienił się w mojego
przyjaciela.
Wiele czasu minęło, zanim moje serce odzyskało
naturalny rytm. Wzięłam kilka głębokich oddechów. Wciąż byłam oszołomiona.
Wiedziałam, co dzieje się wokół mnie, mimo to nie mogłam oderwać wzroku od
bladych ciał naszych oprawców. Nie potrafiłam uświadomić sobie tego, że jeszcze
chwilę temu byli to ludzie, którzy usiłowali nas zabić. Radford podał mi dłoń i
pomógł mi wstać. Skrzywiłam się, gdy chwycił uszkodzony nadgarstek. Zarzucił
bluzę na moje ramiona i przycisnął mnie do siebie. Poczułam, że jego serce
również uderza z kilkakrotnie większą prędkością, niż zwykle.
-
Wszystko będzie dobrze, nic się nie stało – mruknął chłopak
odruchowo.
-
Przecież wiem – odparłam i jeszcze mocniej wtuliłam się w
niego. – Teraz ty mi powiedz, dlaczego wcześniej nie powiedziałeś, że potrafisz
zmieniać się w nietoperza!? – krzyknęłam.
Radford zachichotał.
-
Masz rację, to w tym momencie najistotniejsze – stwierdził z
uśmiechem.
-
Właśnie tak! Czy ty wiesz, ile moglibyśmy osiągnąć, gdybyś
powiedział mi o tym wcześniej!? Na litość, Ra...
Brunet zakrył mi usta dłonią, przez co nie dane mi
było dokończyć. Klasyczny książe z bajki zakryłby usta swojej księżniczki
pocałunkiem, ale nie! Mój przyjaciel był świadomy tego, że za taki manewr
zostałby przeze mnie poważnie skrzywdzony.
-
Później opowiem ci więcej na ten temat. Teraz musimy się stąd
zbierać – mruknął mi do ucha.
-
Tak, masz racje – stwierdziłam. – Teraz najważniejsze jest to,
że jesteśmy bezpieczni.
-
Przynajmniej teraz – dorzucił chłopak i odsunął się ode mnie.
Kątem oka spojrzał na szczątki moich ubrań.
-
W plecaku mam coś na zapas – wytłumaczyłam i ruszyłam przed
siebie.
Czułam się tak, jak gdyby moje nogi zrobione były z
waty. Radford szybko zdał sobie z tego sprawę, gdyż w mgnieniu oka wziął mnie pod
rękę, za co podziękowałam mu serdecznym uśmiechem.
Po chwili znaleźliśmy się z powrotem w naszej
sypialni. Poczułam odrazę do tego miejsca. Sprawiało wrażenie czegoś
bezużytecznego, wręcz niebezpiecznego. Pospiesznie włożyłam zapasowe ubrania i
oddałam przyjacielowi bluzę.
-
Tośmy sobie odpoczęli – skomentowałam.
Poczułam, że mój głos drży.
-
Musimy coś zjeść – stwierdził brunet.
Spojrzałam na niego, a wtedy coś w jego wyglądzie
mnie zaniepokoiło.
-
Rad, czy ty ostatnio nie miałeś zielonych oczu? – spytałam, z
zaskoczeniem wpatrując się w demoniczne, czerwone tęczówki przyjaciela.
-
Tak, tak, wiem. To przez ludzką krew. Zresztą
almightiańska działa podobnie. To przejdzie – wytłumaczył chłopak.
Prawdę mówiąc, z biologicznego punktu widzenia
miało to sens.
-
Mam nadzieję – rzuciłam po chwili. – Bo na razie wyglądasz co
najmniej jak Gasai Yuno* w chwili miłosnego uniesienia.
-
Zacne porównanie, milordzie – odparł Radford, po czym
wziął do ręki mangę i umieścił ją w plecaku.
Spojrzałam na bujany fotel i przez chwilę zapragnęłam
zabrać go ze sobą. Szybko jednak odrzuciłam tę myśl, gdy poczułam, jak burczy
mi w brzuchu.
-
Wspominałeś, że powinniśmy coś zjeść, prawda? W pełni to
popieram.
* * *
W opustoszałym budynku bez problemu odnaleźliśmy
dobrze wyposażoną kuchnię. Nie ukrywam, że europejskie jedzenie nieszczególnie
nam zasmakowało, ale lepsze to, niż śmierć głodowa. Po spożyciu kanapek z
szynką i jakimś nieznanym mi warzywem, spakowaliśmy to, co się dało do plecaków
i ruszyliśmy dalszą podróż.
-
Następnym razem to ja wybieram miejsce noclegu, jasne? –
rzuciłam, z przesadną siłą zamykając za sobą drzwi karczmy.
-
Mam wrażenie, że to było ostatnie cywilizowane miejsce noclegu
na naszej trasie, Lizz. Nie licząc oczywiście Instytutu – stwierdził brunet.
Słowa Radforda sprawiły, że dreszcz przebiegł mi po
plecach.
-
Opowiesz mi coś więcej na temat tego całego Instytutu? –
zagadnęłam.
Wzniosłam wzrok ku niebu i uśmiechnęłam się, gdy
płatek śniegu osiadł na moim policzku i szybko przemienił się w kroplę wody.
Zachwycał mnie fakt, jak przyjemne może być uczucie chłodu, jakie oferował nam
padający z nieba, biały puch.
-
Jasne – odparł chłopak. – Instytut jest to placówka, która
zajmuje się produkcją pożywienia w ziemskich warunkach i transportem jej na
Danillię. Ma sens, prawda? Danillia nie jest w stanie wydać plonu na tyle
obfitego, aby wykarmić wszystkich jej mieszkańców. Dopóki mój ojciec nie wpadł
na pomysł z założeniem Instytutu, almightianie cierpieli głód. Teraz czasy się
zmieniły. Danillia może nie opływa w luksusy, ale śmiertelność jej mieszkańców
znacznie zmalała. Teraz oficjalnie Instytutem zajmuje się Patrick, chociaż tak
naprawdę to Casper pilnuje wszystkich pracowników i dogląda transportu
żywności.
-
Casper jest...
-
Niezrównoważony? To chciałaś powiedzieć? – zasugerował Rad.
-
Takie odniosłam wrażenie. Czy to prawda, że zrobił pacynkę z
głowy ojca Fabiana? – spytałam.
-
A jelita mojej matki wisiały w jego pokoju jako serpentyny.
Tak, to prawda. Szczerze mówiąc, nie dziwię się, że ten człowiek właśnie tak
się zachowuje. Na ziemi powiedziano by, że miał ciężkie dzieciństwo i to odbiło
się na jego psychice.
-
Skąd możesz znać przeszłość człowieka, którego widziałeś tylko
raz i był to dzień, kiedy zginęli twoi rodzice, a ty z rodzeństwem uciekłeś na
Ziemię?
-
Tak, masz rację, przypominaj mi... – Radford spuścił głowę na
wspomnienie tragicznego dnia.
-
Nie rozczulaj się, tylko odpowiedz na moje pytanie! –
krzyknęłam.
-
Fabian nam opowiedział – rzucił szybko Rad. – Wierz lub nie,
ale on i Casper dość dobrze się znają. Wiedzą o sobie znacznie więcej, niż
powinni o sobie wiedzieć przeciętny pracownik i szef.
Przed oczami stanął mi obraz zrozpaczonego po
śmierci ojca Fabiana i szalonego mordercy Caspera złączonych w przyjacielskim
uścisku.
-
Przykro mi, ale nie potrafię tego pojąć. Nie wierzę, że Fabian
jest w stanie rozmawiać z zabójcą swojego ojca – stwierdziłam.
Od natłoku nie pasujących do siebie informacji
zakręciło mi się w głowie.
-
Mówiłem już o tym, że Casper jest niezrównoważony? Ma też
kilka innych, ciekawych cech. Najprawdopodobniej nie potrafi kłamać, a do tego
bardzo łatwo jest nim manipulować. Fabian ma wpływ na niego, a on ma wpływ na
Patricka.
-
Czyli mając po swojej stronie Fabiana, ostatecznie możecie
rządzić Danillią będąc na Ziemi? – skwitowałam.
Radford spojrzał w gasnące niebo, a gwiazdy
zamigotały w jego spojrzeniu.
-
Jeśli spojrzeć na to w najbardziej optymistyczny z możliwych
sposobów, to tak. Ale, jak pewnie sama zresztą zauważyłaś, nie wszystko idzie
zgodnie z planem.
-
Nie ogarniam tego – stwierdziłam, na co Radford zachichotał.
-
Nie dziwię się. W gruncie rzeczy jest to bardziej
skomplikowane, niż mogłoby się wydawać. Czuję, że w tych wszystkich
zagmatwanych układach są kłamstwa i przekręty, o których nie wiem, więc z góry
przepraszam, jeśli podaję ci fałszywe informacje. Mówię, co wiem.
-
W porządku – rzuciłam.
Radford z zainteresowaniem spojrzał przed siebie, a
ja bezwiednie powędrowałam za jego wzrokiem. W oddali malowało się kilka drzew,
z których jedno przeważało nad innymi pod względem swoich rozmiarów. Krajobraz
ten prezentował się całkiem ładnie, ja jednak nie dostrzegłam w nim nic, co
mogłoby zainteresować mojego przyjaciela.
-
A czy mógłbyś mi powiedzieć jeszcze... – zaczęłam, jednak nie
dane było mi dokończyć.
-
Przepraszam, Elisabeth, nie teraz. Jesteśmy na miejscu –
stwierdził chłopak, a ja zaczęłam podejrzewać go o urojenia.
-
Oczywiście, jesteśmy na środku lodowej pustyni. Chociaż wież
co? Niech będzie, wierzę ci na słowo – rzuciłam z nutką ironii w głosie, a
Radford uśmiechnął się pod nosem.
Chłopak chwycił mnie za nadgarstek i zaciągnął w
kierunku drzew. Z plecaka wydobył różdżkę i zamachał nią w powietrzu. Z jej
końca posypały się czerwone iskry. Naszym oczom ukazały się oszklone drzwi
sprytnie zamontowane w najgrubszym z drzew.
-
Brawo, umiesz czarować! – wykrzyknęłam z entuzjazmem godnym
pięciolatki i zaklaskałam w dłonie.
-
No tak. – Radford zawahał się przez chwilę i schował różdżkę
do plecaka. – No bo jestem czarodziejem – dodał.
-
Myślałam, że jesteś wampirem – stwierdziłam.
-
Nie, jestem almightianem z przesileniem na wampira – sprostował
chłopak.
-
Przed chwilą powiedziałeś, że jesteś czarodziejem –
zauważyłam.
Brunet spuścił głowę i westchnął ciężko.
-
Przypomnij mi, żebym ci to w wolnym czasie wytłumaczył,
dobrze? Na razie zostańmy przy tym, że jestem almightianinem.
-
Jasne. – Kiwnęłam głową.
Radford nacisnął klamkę, po czym weszliśmy do
środka. Znaleźliśmy się w ciasnej klatce schodowej, która prowadziła dobre
kilkadziesiąt metrów w dół. Po męczącej, monotonnej wędrówce po schodach naszym
oczom ukazały się kolejne drzwi, tym razem uchylone, zupełnie, jak gdyby ktoś
spodziewał się naszej wizyty.
Wnętrze nie różniło się zbytnio od przeciętnego,
nowoczesnego biurowca, można było jednak wyczuć, że wystrojem zajmowały się
istoty z innej planety. Podobnie jak w przypadku pomieszczenia, które widziałam
w wizji z Vanessą i Tamitayą, miejsce, w którym się znaleźliśmy wypełnione było
sprzętami, o których można by powiedzieć, że każdy był z innej bajki. Przed
potężnym, hebanowym stołem, który najpewniej pełnił rolę lady w recepcji stały
dwa wysokie, barowe krzesła. Podłoga wyłożona została różnego rodzaju płytkami
– począwszy od zwykłych, białych, przez wymyśle, imitujące kamień, a kończąc na
tych przeznaczonych dla najmłodszych, ze wzorem w rybki i inne morskie
stworzenia. Pod ścianami ustawione zostały regały, na których w pewnym
artystycznym nieładzie porozkładano książki i segregatory. Na ścianach
powieszone zostały obrazy – a raczej zakupione w przeciętnym sklepie meblowym
ramy i nic nie przedstawiające zdjęcia, które były w zestawie. U sufitu
znalazło się kilka żyrandoli – były bogato zdobione, kryształowe, jak i również
zwykłe, przemysłowe lampy, podobne do tych, jakie wykorzystywane są w szkołach.
Nie będzie to zaskoczeniem, jeśli powiem, że każde z dziesiątek drzwi, jakie
można było ujrzeć w pomieszczeniu, różniło się kształtem i kolorem. Mojej
uwadze nie umknęły drzwi z symbolem męskiej toalety, które były uchylone i za
którymi mieściło się niewielkie pomieszczenie biurowe z komputerem i kobietą
ubraną w wygodny dres siedzącą za biurkiem.
Reasumując, pomieszczenie urządzone zostało jakby
od niechcenia, z materiałów, jakie były pod ręką. Niemniej jednak nie można
było powiedzieć, że nie było funkcjonalne. Biegający w tę i z powrotem ludzie –
czy może raczej almightianie, zważywszy na to, że gdzieś w oddali mignęły mi
postacie z zajęczymi uszami i orlimi skrzydłami – nie wpadali na siebie, a
jedynie w biegu wymieniali miedzy sobą informację. Każdy miał swoje zadanie i
starał się należycie je wykonać.
Radford
spojrzał na mnie, chcąc najpewniej wyczytać z wyrazu mojej twarzy reakcję na co
najmniej komiczny wygląd pomieszczenia. Westchnęłam głęboko i uśmiechnęłam się.
-
Bez komentarza – rzuciłam. – Rób, co trzeba.
Brunet ruszył w kierunku pomieszczenia ukrytego za
drzwiami od toalety. Bez skrupułów wtargnął do środka i usiadł na niskim,
puszystym pufie. Niepewnie wślizgnęłam się za nim i stanęłam pod ścianą
wyłożoną wzorzystą fototapetą.
Siedząca za biurkiem kobieta podniosła wzrok znad
klawiatury komputera. Kosmyk rudych włosów zsunął się na jej twarz, ta jednak
odgarnęła go szybkim ruchem dłoni. Radford bez słowa wyczekiwał jej reakcji,
uśmiechając się w tajemniczy sposób.
-
Na rogi oryksa! – wrzasnęła kobieta i aż podskoczyła. Złożyła
ręce, jak gdyby siedzący przed nią młodzieniec było co najmniej bogiem. – Wasza
wysokość! – dodała, po czym skłoniła się nisko. – Książę, ty i twoja
towarzyszka wyglądacie tak, jak gdyby napadło was stado rozwścieczonych
murtentów. Co się stało?
-
Angelique. – Radford wypowiedział to imię z nieukrywaną
rozkoszą. – Stało się coś zupełnie odmiennego. Napadli nas ludzie.
Chłopak zaakcentował ostatnie słowo, na dźwięk
którego jego rozmówczyni aż odskoczyła.
-
Ach, ludzie! Niewdzięczne stworzenia! – rzuciła, a wyraz jej
twarzy nie wróżył nic dobrego. – Dasz im palec, wezmą całą rękę!
-
Przestań, ludzie nie są tacy źli! – wtrąciłam się. Rudowłosa
zamrugała oczyma i popatrzyła na mnie z zaskoczeniem. Gdy po raz kolejny
odgarniała kosmyk włosów z twarzy, zobaczyłam na jej nadgarstku znak, który
mienił się delikatnie w świetle zamocowanej u sufitu, gołej żarówki.
Radford obrócił się w moją stronę.
-
Lizz, przykro mi, nie mówisz po almightiańsku – stwierdził.
-
Co? – zdziwiłam się. Czy naprawdę mogłabym nie zauważyć, że
rozmowa została przeprowadzona w innym języku? – Przecież mówicie po angielsku.
-
Rozumiesz, co mówimy? – Radford nie ukrywał zaskoczenia.
-
Oczywiście – odparłam.
Brunet na moment zwrócił twarz w kierunku
Angelique, która przez cały czas przyglądała się nam z zainteresowaniem.
-
Wybacz na chwilę – rzucił, a kobieta pokiwała głową.
Chłopak wstał i zaciągnął mnie na korytarz.
-
Skąd możesz znać almightiański? – wypalił.
W jego głosie nie było wyrzutu czy też gniewu, a
czyste zainteresowanie.
-
Tyle lat starałam się rozszyfrować ten wasz język. Niedawno mi
się wdało. Teraz zaczęłam odnosić wrażenie, jak gdybym znała go od zawsze, a
kolejne poszlaki przybliżające mnie do odkrycia sekretu tylko odświeżały mi
pamięć – powiedziałam.
-
Przy tobie już nic mnie nie zaskoczy, Lizz. – Radford
westchnął głęboko, a na jego twarzy pojawił się niewyjaśniony uśmiech. - Czyli
jednak jesteś almightianką – stwierdził. – Albo był nim któryś z twoich
przodków. To by wyjaśniało te wszystkie... anomalie dotyczące twojej osoby.
-
Śmiem wątpić – rzuciłam, mimo iż stwierdzenie Radforda
rzeczywiście wiele tłumaczyło.
Chłopak spojrzał mi głęboko w oczy, zupełnie, jak
gdyby starał się odnaleźć w nich coś, czego do tej pory nie dostrzegł.
-
Angelique jest almightianką – poinformował mnie. – Postaraj
się mówić przy niej po almightiańsku, dobrze? – powiedział, nie ukrywając jednak
niepewności, która go dręczyła.
-
Jasne, Rad – odparłam tonem osoby, której ktoś właśnie kazał
pobiec ze Stanów Zjednoczonych do Włoch i przynieść pizzę z owocami morza w
przeciągu kwadransu.
Wróciliśmy do gabinetu.
-
Moja przyjaciółka chciała powiedzieć, że ludzie nie są tacy
źli, jacy się z pozoru wydają. Jestem skłonny się z tym zgodzić – powiedział
brunet.
-
Jest człowiekiem? – spytała z lekkim wyrzutem Angelique.
Radford zastanowił się przez chwilę.
-
Nie – wypalił w końcu. – Ale almightianką też nie jest.
Przynajmniej nie do końca.
-
Przybyłaś tu w poszukiwaniu własnego jestestwa? – kobieta
zwróciła się do mnie.
-
Nie – Radford wyręczył mnie w odpowiedzi. – Potrzebujemy
pomocy.
-
Co mogę dla was zrobić?
Kobieta oparła się o tył prostego, drewnianego
krzesła i spojrzała na dwójkę poranionych, brudnych i zziębniętych nastolatków.
Wydała mi się w tym momencie bardzo prymitywną i niedomyślną osobą.
-
Nie mamy zbyt wiele czasu. - Radford niechętnie podniósł się z
miękkiego pufa. – Po pierwsze potrzebujemy lekarza, a zaraz potem kogoś, kto
pomoże nam dostać się do Bramy przed jej zamknięciem.
-
Czeka cię tam pewna śmierć, książe! – Kobieta znów
podskoczyła. – Straże dokładnie pilnują, czy aby prawowity następca tronu nie
usiłuje powrócić do Jernese.
Twarz Radforda stężała, dłonie ścisnął w pięści.
-
Jestem tego świadom. Mimo to nie mam wyboru. Moje rodzeństwo
zostało porwane przez wysłanników Patricka – rzucił.
-
Ah! – wrzasnęła Angelique. – Na oryksa... wy dwoje chcecie ich
ocalić?
-
Raczej w pojedynkę – dorzuciłam się. Wyraz twarzy kobiety
świadczył o tym, iż tym razem zrozumiała moje słowa. – Ja się nie znam na
walce, raczej nic nie zdziałam.
Rudowłosa spojrzała na mnie z politowaniem i
pokiwała głową.
-
Potrzebujecie broni, wsparcia? Wasza wysokość, mogę ci to
wszystko zapewnić! – zaoferowała się, kładąc delikatną dłoń na zaciśniętej
pięści Radforda. Chłopak wyprostował się.
-
Broń będzie w tym wypadku bezużyteczna. Chciałem, abyśmy
pozostali niezauważeni. Znam zamek, znam tajemne przejścia. Chciałbym, aby
udało nam się przedrzeć niepostrzeżenie do środka, uwolnić więźniów i wrócić na
Ziemię. Myślę, że w tej sytuacji Elisabeth i jej niecodzienny spryt mogą okazać
się bardzo przydatne. – Brunet zwrócił się w moją stronę i puścił do mnie
perskie oko, na co odpowiedziałam uśmiechem.
Angelique cofnęła dłoń.
-
Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, wasza wysokość –
powiedziała, a w jej głosie dało się wyczuć niepokój. Wstała i otworzyła drzwi
schowane w głębi pomieszczenia. – Chodźcie za mną – dodała.
Korytarz ciągnący się niemalże w nieskończoność od
gabinetu Angelique był urządzony w nieco bardziej jednolitym stylu, zapewne z
racji tego, że jego wystrój ograniczał się jedynie do jasnych ścian, wyłożonej
panelami podłogi oraz dziesiątek żyrandoli i przeszklonych drzwi. Idąc przed
siebie, mijaliśmy niezliczoną ilość pomieszczeń, w których krzątali się
almightianie, a każdy z nich zajmował się czymś innym. Widziałam osoby pakujące
żywność, piekące chleb, wytwarzające ubrania i obuwie oraz kogoś, kto z
zaskakującą wprawą starał się naprawić komputer. Minęliśmy również dość
zaawansowaną drukarnię i miejsce, gdzie wyrabiano naczynia z gliny. Jednym
słowem, znaleźliśmy się w miejscu, w którym almightianie przygotowywali
produkty, które potem transportowano na Danillię i przekazywano jej
mieszkańcom.
Po kilku minutach wędrówki znaleźliśmy się w
miejscu, skąd było już widać koniec korytarza. Zatrzymaliśmy się przed jedną z
par drzwi, a Angelique otworzyła je i bezceremonialnie wtargnęła do środka.
Niewielki pokój przypominał nowoczesną chatkę
czarownicy. Na półkach stały różne mikstury, przyprawy i tym podobne, znalazły
się też grube księgi i stereotypowy kocioł. Miejsce to przyprawiło mnie o
uczucie niepokoju.
-
Iris, mogę cię prosić? – powiedziała głośno rudowłosa.
Z głębi pomieszczenia wyłoniła się postać, która z
całą pewnością nie pasowała do stereotypowego obrazu czarownicy. Mogła mieć
trzydzieści lat, nie więcej. Była szczupła, miała krótko obcięte, czarne włosy
i kontrastującą białą, bufiastą sukienkę do kolan, a do tego glany i
pomarańczowy płaszcz przeciwdeszczowy. W ręku dzierżyła różdżkę.
-
Tak? – Głos nowoprzybyłej był słodki i delikatny jak u
dziecka. Omiotła nas wzrokiem. Przez chwilę zatrzymała spojrzenie na moim
nadgarstku, po czym niepewnie przeniosła je na twarz Angelique.
-
Ci dwoje są ranni – poinformowała ją rudowłosa. – Chciałabym,
abyś ich opatrzyła, a potem odesłała do mnie. Ja przygotuję dla nich nocleg.
Kobieta nie protestowała. Kiwnęła głową na znak, że
przyjęła zadanie.
-
Rozumiem – odparła. – Możesz na mnie liczyć.
-
Wasza wysokość. – Angeligue zwróciła się do Radforda. – Iris
jest kimś, kogo na ziemi nazwalibyście lekarzem. Możecie jej zaufać.
Mój przyjaciel kiwnął głową, a rudowłosa opuściła
pomieszczenie, z gracją zamykając za sobą drzwi.
-
Wasza wysokość? – zainteresowała się kobieta. – Z kim mam
przyjemność rozmawiać?
Nie czekając na odpowiedź, Iris ujęła dłoń
Radforda, podwinęła jego rękaw i przyjrzała się dokładnie symbolowi na jego
nadgarstku.
-
Zaraz, nie jesteś... ach, tak. – Kobieta uśmiechnęła się tak,
jak matka, która właśnie dowiedziała się, które z jej pociech zjadło ostatnie
ciasteczko. – Książę Radford.
-
Zaiste. – Brunet zarumienił się i cofnął rękę.
-
A twoja towarzyszka to... – Kobieta odruchowo wyciągnęła rękę
po moją dłoń, jednak zatrzymała ją w połowie drogi i z zainteresowaniem
przyjrzała się mojej twarzy.
-
Gatunek bliżej nieokreślony – wypaliłam, a Radford uśmiechnął
się pobłażliwie.
-
Rozumiem – stwierdziła Iris i skupiła się znów na Radfordzie.
Kobieta usiadła na niewysokim taborecie i
skinieniem głowy wskazała nam szpitalną leżankę. Usiedliśmy bez słowa.
-
Pamiętam jak dziś dzień, kiedy to byłeś tu po raz pierwszy,
wasza wysokość. – Iris wsparła głowę dłońmi. – Biedny, poraniony, roztrzęsiony
książę... Jak wam się potem ułożyło na Ziemi, co?
-
Doskonale – odparł Radford. – Trojaczki znalazły pracę, ja
chodziłem do ziemskiej szkoły, poznałem wiele wyjątkowych osób.
-
Takich, jak ona? – Kobieta kiwnęła głową w moją stronę.
-
Między innymi.
-
Jesteście parą? – rzuciła od niechcenia.
-
Nie – odparł spokojnie brunet. – Spotykam się z pewnym chłopakiem.
Radford zarumienił się i spuścił wzrok.
-
Nie powtarzaj tego nikomu, dobrze? – dodał cicho.
-
Jasne – odparła Iris, śmiejąc się. – Co was sprowadza na
Danillię? Planujecie atak na króla?
-
Planujemy odbić moje rodzeństwo, które zostało porwane – wytłumaczył
Radford.
W tym momencie uderzyła mnie myśl, której wcześniej
nie uwzględniłam.
-
Rad, a skąd mamy pewność, że to Patrick ich porwał, co? –
spytałam.
-
Tylko król ma do dyspozycji streechartsy. Za panowania mojego
dziadka powstał dekret zakazujący hodowli tych stworzeń z racji tego, że byłby
zbyt niebezpieczne i z łatwością można było wykorzystać je do złych celów.
Wszystkie osobniki zostały schwytane i zamknięte w magicznie chronionej klatce,
która uniemożliwiała im teleportację.
-
Skąd możesz wiedzieć, że wszystkie? – kontynuowałam.
-
Danillia nie jest tak duża, jak Ziemia – wtrąciła się Iris. –
Ciężko jest coś tam ukryć. Dlatego uciekinierzy zwykle poszukują azylu na
innych planetach. Takich, jak Ziemia.
-
Zgadza się – podsumował Radford i wstał z miejsca. – Iris, nie
mamy zbyt wiele czasu.
-
Brama zastanie otwarta dopiero za dwa dni – przypomniała
kobieta.
Radford ściągnął ubranie, ukazując umięśnione, ale
i poważnie zranione ciało.
-
Z doświadczenia wiem, że dobrze jest mieć trochę czasu w
zanadrzu. Mogłabyś to opatrzyć?
Chłopak rzucił ubrania na wolne miejsce obok mnie.
-
Oczywiście.
Kobieta podniosła się, a ton jej głosu i energia, z
jaką się poruszała świadczyły o wręcz dziecięcym entuzjazmie. Usadziła Radforda
na swoim dawnym miejscu i wybrała jedną z dziesiątek mikstur z półki, po czym
nalała odrobinę na dłoń i rozprowadziła po klatce piersiowej chłopaka.
-
Spokojnie – mruknęła, kiedy chłopak syknął z bólu. – Poboli,
przestanie.
Ciarki przeszły mnie na myśl, że za chwilę spotka
mnie to samo, co Radforda. Nigdy nie przepadałam za wizytami u lekarza, a
dentysty unikałam jak ognia. Koniec końców, starałam się żyć tak, by nie
zaglądać do szpitala zbyt często. Aż tu nagle pewien uroczy Europejczyk
postanowił zniweczyć mój plan.
Eh. Ostatni raz dałam się pokroić.
___
* Postać występująca w
anime „Mirai Nikki” (Pamiętnik przyszłości), która cechowała się tym, że miała
różowo-czerwone oczy (włosy zresztą też)
I jest! Ludzie, piszę to i
piszę i skończyć nie mogę! No ale jest... skończyłam już tak na siłę, ale
ostatecznie nie jest źle. Nie jestem do końca usatysfakcjonowana z powyższego
rozdziału, ale mimo wszystko cieszę się, że akcja wyniosła się już z Tastentoon
i robi się ciekawie. No ale nie jest idealnie... kiedyś to wszystko poprawię,
teraz już niech tak zostanie.
Myślę, że kolejny rozdział
pojawi się niebawem. Niedługo mam ferie (chyba w ostatnim terminie...), które
zamierzam poświęcić na pisanie. Jestem dobrej myśli – jak zawsze, z resztą.
No to do następnego!
Szkoda, że mój komentarz nie dodał się za pierwszym razem. Wszystkie moje zastrzeżenia podałam Ci przez telefon. Dwie może trzy literówki i tyle. No i jeszcze opis ten walki... nie rozumiem go, ale Ty już o tym wiesz. Może zamiast Lizz i Radfordzia wyobraź sobie inne postacie i spróbuj przeczytać go jeszcze raz?
OdpowiedzUsuńOch, mój Casperek koffany! Pojawi się może niedługo?
Hm... pomyślmy. Następny rozdział będzie nudny (tak, mam go już prawie skończonego, w niedziele może dodam), będzie trochę powiedziane o biologicznej budowie almightian i samej Elisabeth. Ale następniejszy pewnie ci się spodoba, bo mnie aż samą ściska ze szczęścia o tym, gdzie Lizz i Rad zawędrują. A kiedy Casper? Hm... za 7 rozdziałów na pewno xD nie, no może wcześniej... Na razie zaczęłam sobie poprawiać w komputerze te rozdziały, które mam, żeby uniknąć pewnych nieścisłości.
UsuńZa 7 rozdziałów? Q.Q ... Mój synek! Tfu, nie! Fabian to mój synek? ... Ja już nie wiem. Może to bliźniaki :D ? Kto ich tam wie. Taa... już to widzę jak Casper dowiaduje się, że zrobił pacynkę z głowy własnego ojca. Patrzy w oczy Fabianowi... potem wzrusza ramionami i mówi znudzonym głosem "Każdego szkoda" xDDD
UsuńNo w końcu mi się zebrało na komentarz... wiem że z opóźnieniem, ale coś tak naskrobię więc nie czepiaj się :P Tak generalnie to chyba dzisiejszy dzień mnie natchnął do tego żeby w końcu napisać :PPP.
OdpowiedzUsuńTak wiec ten, no... a ta scena prawie gwałtu takie akcje zawsze mnie odrzucały aż mi się niedobrze zrobiło uhhh ble...
Radford, ach ten Radford jakiś ch*j przeleciał by Lizz a ten by siedział i się patrzył no ja prdl xDD
Jeszcze gdyby zamiast Lizz był jakiś facet i to jego miałby gwałcić ten dupek to ja rozumiem że nie chciał by tego przerywać. No ale to była Lizz! xDD
Weź się laska rzuć jakimś yuri co?? :D miałaś dziś tyle inspiracji hahaha ^^ ;p.
No to tak ja czekam na wiesz którą postać :D, będę Cię teraz jeszcze bardziej męczyć o nowy wpis bo wiesz jak już mi obiecałaś i mniej więcej powiedziałaś kiedy się to stanie to będę walczyć żeby było jeszcze szybciej ;pp ;***
Więc słonko twórz jak najwięcej i ... hahahaha nie trzep więcej na dom xDDDD :D <3
Jak, Miśku? Wróciła Ci wena? Proszę, powiedz, że tak! Chyba jeszcze w życiu tak długo na rozdział nie czekałam :)
OdpowiedzUsuńTak, trochę tak :D jak będę miała chwile to dopiszę resztę rozdziału, bo pisałam ostatnio i naprawdę niewiele zostało. Jakieś 2-3 godziny pisania, może mniej :D
OdpowiedzUsuńWitam. Przepraszam za spam, ale chciałabym poinformować, iż ruszyła nowa ocenialnia na blogspot! Jeżeli nie boisz się krytyki i chcesz usłyszeć całą prawdę o swoim blogu - zgłoś się!
OdpowiedzUsuńAnalizuje-my.blogspot.com
W końcu trafiłam na blog z taką tematyką! Przeczytałam pierwsze rozdziały i już się wciągnęłam. Bardzo podoba mi się twój styl pisania i perspektywa. Od razu widać, że masz wyobraźnię i umiesz pisać. W weekend postaram się przeczytać resztę rozdziałów, żeby potem być na bieżąco :) Opowiadanie zapowiada się niesamowicie, bohaterowie nie są posągami, tylko mają widoczny, wykreowany przez ciebie charakter, a cała historia jest żywa i piękna. Dobra, zabieram się do czytania.. :)
OdpowiedzUsuńJakbyś miała ochotę, zapraszam do mnie, try-to-find-the-power.blogspot.com
Aaaaniaaaaa!!!... znaczy panno Kaviste xD Ile kur*a można czekać do jasnej-ciasnej-pierd*lonej??! Jak Cię dorwę to zabije :P myślałam że sobie wejdę przeczytam poudaję że coś tam myślę, a tu lipa nic nowego nie ma. Jestem rozczarowana, zawiedziona i tym podobne epitety xDDD. Ja rozumiem brak weny czy coś ale słonko od czego masz mnie dostaniesz wpier*l, opier*dol oraz coś tam jeszcze w pakiecie i od razu Ci wena wróci, gwarantuje :D no bądź co bądź ale jak ja coś powiem to nie ma opcji żeby się tak nie stało :P. Tak że rusz swoją szanowną i pisz bo moja cierpliwość się skończyła :PP buźka kotek i do zoba :*****
OdpowiedzUsuńPopieram!
UsuńChcę Casperka ;<
Na Literackiej Krytyce pojawiła się ocena Twojego bloga. Zapraszam do zapoznania się z nią i zostawienia komentarza :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Amira.
Trafiłam na część drugą , na trzeci rozdział. Jestem zachwycona tym jak piszesz, chociaż hm.. wypowiedzi jakoś do mnie nie przemawiają
OdpowiedzUsuń(niektóre. Oczywiście blog, grafika i opowiadanie wspaniałe. Interesuje mnie co kombinuje Radford bo dziwne to, że nic o planie nie chce powiedzieć i 500 km? piechotą? albo coś źle zrozumiałam ;]
Pozdrawiam ;)
imagine-depths.blogspot.com
Witam :) Twój blog został nominowany do Liebster Blog Award przez mojego bloga:
OdpowiedzUsuńwhoa-nails.blogspot.com
Więcej informacji znajduje się na moim blogu ;)