wtorek, 26 września 2017

14. Ciemność

-    Po drugiej stronie korytarza jest łazienka, jeśli chciałbyś wziąć prysznic – powiedziała Iris, podając Radfordowi ręcznik.
Chłopak założył koszulkę i z wdzięcznością przyjął podarunek. Na jego twarzy wciąż dało się dostrzec wspomnienie przeszywającego, piekącego bólu.
-      Jasne, z chęcią – odparł i wyszedł na zewnątrz. Na odchodnym rzucił mi spojrzenie, które znaczyło, że mam siedzieć spokojnie i robić to, co mi karzą.
Gdy mój przyjaciel znalazł się na zewnątrz, Iris zamknęła za nim drzwi na klucz. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz, gdy usłyszałam szczęk zamka, jednak spojrzenie kobiety utwierdziło mnie w przekonaniu, że niema ona wobec mnie złych zamiarów.
-    Jak się nazywasz? – spytała, wyszukując czegoś na półce z miksturami.
-    Elisabeth – odparłam i odgarnęłam włosy z twarzy. Doszłam do wniosku, że nie czesałam ich od kilku dni.
-    I twierdzisz, że nie wiesz, do jakiego gatunku należysz? – kontynuowała.
-    Od zawsze sądziłam, że jestem człowiekiem. Radford i Jasmine mają jednak co do tego wątpliwości.
-    A jak ty uważasz? – spytała.
Spuściłam wzrok.
-    Sama nie wiem – mruknęłam. – Staram się im ufać.
Iris ze zrozumieniem kiwnęła głową.
Jedna z buteleczek stojących na półce upadła na podłogę, jednak – ku mojemu zdziwieniu – nie roztrzaskała się, a jedynie potoczyła pod leżankę. Bez zastanowienia podniosłam ją i stwierdziłam, że wykonana została z czegoś, co było najprawdopodobniej połączeniem szkła i gumy. Wewnątrz znajdował się gęsty, purpurowy płyn.
-    Proszę. – Podałam buteleczkę Iris.
Kobieta popatrzyła na flakonik przez dłuższą chwilę, jak gdyby chciała odkryć jego wielką tajemnicę.
-    Nie wiem, jak mam cię wyleczyć, dopóki nie dowiem się, kim jesteś. Nie mogę działać w ciemno – stwierdziła.
Uśmiechnęłam się do siebie. Jak się okazuje, nie wszyscy almightianie postępują nieodpowiedzialnie. To zmienia postać rzeczy.
-    Zachorowałam kiedyś na ojitsujiri – powiedziałam nagle, uważając, aby prawidłowo powtórzyć skomplikowaną nazwę choroby. – Jasmine wyleczyła mnie Znakiem Uzdrowienia. Tak mi się zdaje...
Iris obróciła się gwałtownie i przyjrzała mi się z zaniepokojeniem. Smutny wyraz twarzy sprawił, że nie wyglądała już tak młodo i energicznie, jak przedtem.
-    To niemożliwe. Nie zabiło cię to?
-    Jak widać – odparłam i wzruszyłam ramionami.
Czarnowłosa przysiadła na obrotowym krzesełku i ukryła twarz w dłoniach. Nie trudno było domyśleć się tego, że stara się dokładnie przeanalizować moje słowa.
-    Znaki nefilim są śmiertelne dla istot, w żyłach których nie płynie almightiańska krew – mruknęła Iris, potwierdzając jedynie to, czego dowiedziałam się od Jasmine.
-    Takie istoty nie chorują również ma almightiańskie choroby, prawda? – dodałam.
Kobieta podniosła wzrok i popatrzyła na mnie z ciekawością.
-    To prawda – powiedziała. – A to oznacza, że najpewniej któryś z twoich przodków był almightianinem. Co wiesz o swoich rodzicach?
Na słowa Iris serce załomotało mi w piersi. Ukryłam twarz w dłoniach, wzięłam głęboki oddech i pogrążyłam się w rozmyślaniach, przez cały czas czując na sobie wzrok almightianki.
Przez całe życie moim priorytetem było wypełnienie zadania, jakie powierzył mi mój ojciec. Teraz jednak, gdy tajemnica została rozwikłana i sama stałam się jej częścią, nie marzę o niczym poza tym, by wrócić do poprzedniego życia. Jakież wszystko było proste, gdy ślepo wierzyłam w to, że jestem człowiekiem! Grzecznie chodziłam do szkoły, czytałam mangi, zajadałam się płatkami zbożowymi i śpiewałam pod prysznicem. Jakże życie było wtedy proste! A teraz? Ciężko jest mi nadążyć za wydarzeniami. Razem z Radfordem żyjemy z dnia na dzień, mając nadzieję, że uda nam się wykonać zadanie, do którego nie mieliśmy czasu się przygotować.
Już słyszę słowa Jasmine, która – potupując nóżką – mówi: „A nie mówiłam?”. Tak, gdyby tylko mogła, najpewniej tak by zrobiła. Naturalnie miała by rację. Na co było mi pchać nos w nie swoje sprawy? Życie byłoby zupełnie inne, gdybym nigdy nie odkryła sekretu almightian.
Poczułam chłodną dłoń na ramieniu.
-    Mylisz się – rzuciła nagle Iris, a ja szybko poderwałam wzrok. Kiwnęła głową i uśmiechnęła się ciepło. – Tak, umiem czytać w myślach.
Chwilę zajęło mi przyswojenie tej wiadomości. Wyraz twarzy almightianki zmienił się, wyrażając teraz troskę, zmartwienie i coś, czego nie potrafiłam nazwać.
-    Zdajesz sobie sprawę z tego, że to, kim jesteś, od zawsze było częścią ciebie? Bez względu na to, czy będziesz tego świadoma, czy nie. Podobnie jak to, że nie jesteś w stanie wpłynąć na Brownesów. Niezależnie od twojego śledztwa przybyli oni na Ziemię i zostali teraz porwani. To ani twoja wina, ani zasługa.
Spuściłam wzrok.
-    Myślę, że możesz mieć trochę racji – stwierdziłam po chwili.
Iris westchnęła i usiadła obok mnie, obejmując mnie w pasie.
-    Jestem starsza, niż może ci się wydawać i zapewniam cię, że wiele już w życiu widziałam. Możesz mi zaufać.
-    Trzydzieści lat to wcale nie tak dużo – zauważyłam, na co kobieta zachichotała.
-    Tysiąc trzydzieści – sprostowała.
Szeroko rozwarłam oczy w geście zaskoczenia, co almightianka skomentowała kolejnym chichotem.
-    Jak to możliwe? – spytałam, gdy choć trochę udało mi się ochłonąć.
-    Jestem czarownicą, a czarownicy są długowieczni. To znaczy, że żyją tak długo, dopóki ktoś ich nie zabije. Albo do czasu, aż sami pozbawią się życia.
Na myśl przyszły mi słowa Radforda, który mówił, że jest czarodziejem. Czy to oznacza, że on również będzie żył wiecznie?
Iris uśmiechnęła się do mnie, z czego mogłam łatwo wywnioskować, że odczytała moje myśli.
-    Nie, twój przyjaciel nie jest takim czarownikiem, jak ja. I nie potrafi też czytać w myślach, jeśli już musisz wiedzieć – powiedziała. Gdy spotkała się jednak z zupełnym brakiem zrozumienia z mojej strony, dodała: - To skomplikowane. Jestem pewna, że Radford wkrótce ci to wyjaśni.
Pokiwałam głową, jednak tak naprawdę nie przyswoiłam zbyt wielu informacji z naszej rozmowy.
-    A czy wszyscy czarownicy czytają z myślach? – rzuciłam nagle.
Iris spuściła wzrok.
-    Nie, nie wszyscy. To jest jedna z wielu wyjątkowych umiejętności, które almightianie dostają w pewnym konkretnym celu, niezależnie od przesilenia – wytłumaczyła, bawiąc się przy tym falbanką swojej sukienki.
-    Niezależnie od czego? – zainteresowałam się.
-    Nie wiesz? – zdziwiła się Iris, po czym westchnęła głęboko. – Upomnij się, żeby twój przyjaciel ci to wyjaśnił. Chodzi o to, że takie umiejętności, jak czytanie w myślach, telekineza, telepatia czy przewidywanie przyszłości co coś wyjątkowego, co nie zdarza się często.
Gdy almightianka wspomniała o przewidywaniu przyszłości, poruszyłam się. Zauważyła to zapewne, gdyż przyjrzała mi się uważnie i pokiwała głową z aprobatą.
-    Tak, właśnie, Elisabeth. Twoja umiejętność też nie przytrafiła ci się bez przyczyny.
Kobieta utkwiła we mnie przenikliwe spojrzenie, ja natomiast spuściłam wzrok.
Ledwie pogodziłam się z myślą, że nie jestem człowiekiem i dowiaduję się, że mam wyjątkową moc, która została mi dana w jakimś niezwykle ważnym celu. Oczywiście. Dlaczego mnie to nie dziwi?
-    Rozumiem – mruknęłam i westchnęłam głęboko.
Poruszyłam ramionami i kolejno przechyliłam głowę najpierw w prawo, potem w lewo, za każdym razem wzdrygając się, gdy słyszałam chrzęst w karku. Wstałam, by trochę rozruszać kości, Iris jednak szybko kazała mi wrócić na leżankę.
-    No tak! – Czarnowłosa aż podskoczyła. Żwawo podbiegła do szafki z buteleczkami i wzięła tą z płynem, którego użyła do wyleczenia ran Radforda. – Miałam się tobą zająć! Odnoszę wrażenie, że stare almightiańskie receptury mogą przynieść zadowalające efekty.
Iris odkręciła flakonik. Zawartość przypominała zapachem alkohol, a w kontakcie z powietrzem zaczęła bulgotać. Przywodziła mi na myśl środek do odrdzewiania metalu. Na myśl o tym, że krwistoczerwona substancja dotknie za chwilę mojej skóry przeszedł mnie dreszcz.
-    Muszę zobaczyć twoje rany.
Kobieta stanęła przede mną z rękoma założonymi na piersi, a jej spojrzenie nakazało mi czym prędzej się rozebrać. Dość opornie ściągnęłam sweter i koszulkę. Almightianka obrzuciła wzrokiem pokaźne rozcięcie przechodzące przez moją klatkę piersiową i brzuch. Zacmokała, pokiwała głową i rozprowadziła płyn wzdłuż rany.
Ból, jaki towarzyszył temu zabiegowi był wręcz nieziemski. Syknęłam cicho. Szybko zacisnęłam usta, zamknęłam oczy i napięłam wszystkie mięśnie. Nie chciałam zachowywać się jak dziecko, pomimo tego, iż Iris najpewniej była świadoma tego, w jak bolesny sposób działa jej mikstura. Przez cały czas czułam na sobie jej uważne spojrzenie, które w pewien sposób dodawało mi otuchy.
-    Teraz podaj mi uszkodzoną rękę – powiedziała głosem tak delikatnym, że przez chwilę pomyślałam, że był to ktoś zupełnie inny.
Bez dłuższego zastanowienia wysunęłam przed siebie dłoń, która do tej pory zdążyła poważnie zsinieć i zdrętwieć. Almightianka rozprowadziła na niej płyn, a mnie zrobiło się niedobrze, gdy poczułam, jak niewidzialna siła przestawia kości mojego nadgarstka.
-    Spokojnie – mruknęła cicho Iris i przesunęła dłonią po moich włosach i policzku, chcąc najpewniej dodać mi otuchy.
Próbowałam oddychać w normalnym tempie, jednak im bardziej się starałam, tym gorzej mi to wychodziło.
Po upływie kilku chwil ból zaczął ustępować. Niemalże czułam, jak pozostałości leczniczej mikstury opuszczają moje ciało przez opuszki palców. Minęło trochę czasu, zanim odważyłam się otworzyć oczy. Zobaczyłam uśmiechniętą twarz Iris, która zawiązywała bandaż na moim nadgarstku.
-    Będziesz żyć – powiedziała na w pół ironicznie w momencie, gdy klamka w drzwiach się poruszyła.
Iris otworzyła drzwi i wpuściła do środka zaskoczonego Radforda, z włosów którego skapywały krople wody.
-    Nie przeszkadzam? – rzucił chłopak, siadając obok mnie. Almightianka oparła się o ścianę, ręce krzyżując na piersiach.
-    Oczywiście, że tak – odparła Iris z udawaną urazą w głosie, a ja uśmiechnęłam się do niej. – Planowałyśmy zamach na twoją prywatność.
-    Nie krępujcie się – mruknął chłopak, ostentacyjnie poprawiając rękaw bluzy. – Nie mam nic do ukrycia.
-    Jesteś tego pewien?
Przenikliwy wzrok almightianki przeszył mojego przyjaciela na wylot. Zmieszał się, a na jego policzkach pojawiły się rumieńce. Spojrzał na mnie pytająco.
-    Iris potrafi czytać w myślach – wyjaśniłam, na co Radford aż zachłysnął się własnym powietrzem.
-    Ty nic nie wiesz! – wrzasnął. Jego twarz przybrała kolor dorodnego buraka, dzięki czemu doskonale komponowała się teraz ze szkarłatnymi tęczówkami. – Nic nie wiesz! Nie możesz!
Nie trudno było się domyśleć, że w tym momencie Iris miała całkowitą przewagę nad moim przyjacielem. Z dostępem do jego najbardziej wstydliwych wspomnień i najskrytszych sekretów, mogła sprawić, że zrobi dla niej dosłownie wszystko.
-    Zupełnie nic – mruknęła almightianka, a w jej głosie dało się wyczuć nutkę zdrowego sarkazmu. – Nie znam żadnego z twoich mrocznych sekretów – dodała z szalonym uśmieszkiem, a Radford zadrżał.
Przez chwilę zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy Iris przypadkiem nie zamierza wykorzystać informacji na temat mojego przyjaciela przeciw niemu. Co takiego mogłaby przez to zyskać? I co to za mroczne sekrety, o których mówiła? Co takiego Radford przede mną ukrywa?
Spojrzałam na bruneta, którego mięśnie napięte były do granic wytrzymałości, a twarz blada, jak gdyby właśnie zobaczył ducha. Położyłam dłoń na jego ramieniu, a on po raz kolejny zadrżał. Przeniosłam wzrok na almightiankę, jednak wyraz jej twarzy po raz kolejny upewnił mnie, że niema powodu, aby się jej obawiać.
Kobieta roześmiała się w głos.
-    Żałuj, że nie widziałeś swojej miny! – krzyknęła Iris. Mój przyjaciel przyglądał się jej bez ruchu. – Wyglądałeś tak, jak gdybyś stanął twarzą w twarz z rozwścieczonym destrojem! Bezcenny widok!
Radford – gdy tylko oprzytomniał – poderwał się z miejsca i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie, kierując się najpewniej w stronę gabinetu Angelique. Również wstałam, przez chwilę patrząc na Iris. Na jej twarzy malowało się rozbawienie i satysfakcja.
-    Przekaż mu, żeby nie brał sobie tego do serca, dobrze? Jego tajemnice są u mnie bezpieczne. Mam swoje zasady, nic nikomu nie powtórzę – rzuciła i przeczesała dłonią włosy.
-    Twoje zachowanie było nie na miejscu – stwierdziłam, również kierując kroki w stronę wyjścia.
Serce zabiło mi mocniej. Nie lubiłam zwracać innym uwagi, a już w szczególności nie tysiącletnim stworzeniom z innej planety.
Iris zawadiacko uniosła brew. W jej tęczówkach pojawił się błysk.
-    Almightianie mają własne zasady. Powinnaś zacząć się do tego przyzwyczajać, Elisabeth – powiedziała.
Mruknęłam ciche „mhm” w odpowiedzi i opuściłam pokój Iris.

* * *

-    Smacznego.
Angelique postawiła przed nami oryginalnie wyglądające danie. Radford kiwnął głową w podziękowaniu, ja natomiast zanurzyłam widelec w galaretowatym, niezidentyfikowanym obiekcie, który najprawdopodobniej był kawałkiem mięsa i spojrzałam pytającym wzrokiem na rudowłosą.
-    Co to jest? – spytałam, starając się ukryć obrzydzenie.
-    Nie mam pojęcia. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Jeśli chcesz, mogę spytać Damiana, on przygotowuje jedzenie.
-    To wołowina – wtrącił się Radford, z trudem wyrzucając słowa z pełnych ust. – Przyrządzony w tradycyjny, almightiański sposób. Bez przypraw i tym podobnych, posypany jedynie korą, żeby był bardziej sycący.
Barwny opis znawcy kulinarnego sprawił, że odsunęłam od siebie talerz.
-    Posypany czym? – zainteresowałam się, nie kryjąc obrzydzenia.
Chłopak przetarł usta dłonią.
-    W naszym klimacie nie rośnie zborze, więc od dawien dawna pieczywo przygotowywano z kory drzew rosnących na zboczu wzgórza, na którym położony był zamek w Jernese. Drzewa te odrastały naprawdę szybko, ale było ich dość niewiele, przez co nie każdy mógł sobie pozwolić na potrawy z mąki – wyjaśnił Radford.
Jeszcze przez chwilę przyglądałam się kawałkowi mięsa o zapachu przypominającym karmę dla psów i watę cukrową.
-    I to naprawdę jest jadalne? – upewniłam się.
-    Jaką różnicę robi ci to, czy jesz zmielone ziarna, czy korę, co? – rzucił Radford, a ja postanowiłam, że postaram się uwierzyć mu na słowo.
-    Niech ci będzie – mruknęłam i niechętnie wzięłam do ust kawałek mięsa.
Galaretowaty kotlet zaskoczył mnie prostotą i delikatnością swojego smaku. Był miękki i soczysty, a do tego zawarty najpewniej w korze cukier nadawał mu słodkawy smak, który – o dziwo – doskonale komponował się z samym mięsem. W zestawie do mięsa podano nam również kubek mleka, jednak – sądząc po słodkawym smaku – nie pochodziło ono od ziemskiej krowy. Postanowiłam jednak nie zagłębiać się w jego pochodzenie.
Angelique bacznie przyglądała się nam, kiedy jedliśmy, ja natomiast obserwowałam pomieszczenie, w którym się znajdowaliśmy. Była to niewielka kuchnia z jedynie trzema sześcioosobowymi stołami. Sprzęt kuchenny znajdował się za niską półścianką, zza której widać było jedynie siwowłosego mężczyznę, który zajmował się właśnie zmywaniem. U sufitu podwieszone zostały dwa proste żyrandole, a pod jedną ze ścian stał bogato zdobiony, kurantowy zegar, który nadawał temu miejscu groteskowy charakter. Ściany pomalowane były na kolor bladoróżowy.
Mężczyzna, który do tej pory krzątał się w kuchni, otarł ręce i ruszył w naszą stronę. Angelique powitała go szerokim uśmiechem.
-    Jak wam smakuje? – spytał, pochylając się nad stołem.
Z bliska zobaczyłam, że na jego twarzy nie ma zbyt wielu zmarszczek, a jego zęby są zupełnie białe, jak gdyby ktoś zastosował na nich odplamiacz. Jego siwe, długie włosy związane były w kucyk.
-    Wspaniale – rzucił z entuzjazmem Radford. – Doskonale pan gotuje.
Kiwnęłam głową, chcąc poprzeć słowa przyjaciela.
-    Jak za starych, dobrych czasów, prawda? – zagadnął mężczyzna.
Brunet mruknął twierdząco. Nasz rozmówca wyprostował się i skierował wzrok na zegar.
-    Możesz tego nie wiedzieć, ale swego czasu gotowałem dla królewskiej rodziny, wasza wysokość. – Mężczyzna skłonił się. – Mogłeś mieć w owym czasie nie więcej, niż pięć lat.
Radford spojrzał na rozmówcę jak na dawno zaginionego członka rodziny, który odnalazł się po latach.
-    To prawda, nie pamiętam tego. – Mój przyjaciel uśmiechnął się ciepło. – Jednak teraz chciałbym podziękować ci za twoją ciężką pracę. Damian, tak?
Starzec kiwną głową.
-    Dziękuję – powiedział Radford i wręczył mężczyźnie talerz, a ten przyjął go bez oporu. Nim się zorientowałam, również moje naczynie znalazło się z dłoniach Damiana.
Mężczyzna przysiadł na jednym z krzeseł.
-    Angelique opowiadała mi o was – powiedział, spoglądając na rudowłosą. – Planujecie napaść na króla? Na rogi oryksa... Nie śmiem was zatrzymywać, ale jako osoba doświadczona, z całego serca wam to odradzam.
-    Już zdecydowaliśmy – rzucił stanowczo Radford i wziął solidny łyk mleka.
-    Nie jest pan pierwszą osobą, która uważa, że to zły pomysł – wtrąciłam się.
Damian zerknął na mnie kątem oka, jednak po chwili zwrócił się całkowicie w moją stronę i bezceremonialnie wlepił we mnie wzrok.
-    Ciekawy okaz – zaczął głosem badacza przyrody, który odnalazł właśnie wyjątkowego osobnika rzadkiego gatunku dzikich żab. Skuliłam się w sobie, chcąc uciec przed spojrzeniem starca, jednak ten tym bardziej się do mnie zbliżył. – Skąd jesteś? – spytał.
-    Nie zadawaj mojej towarzyszce tak trudnych pytań, Damianie – przerwał mu Radford i uśmiechnął się.
Damian wziął głęboki oddech tuż nad moim uchem.
-    No tak – mruknął gardłowo. – Stworzenie nie znające historii, bez przeszłości, bez nadziei na przyszłość.
Słowa mężczyzny zaniepokoiły mnie. Radford gwałtownie wstał od stołu.
-    Damianie! – krzyknął, jednak mężczyzna nawet się nie poruszył.
Odniosłam wrażenie, że miałam teraz do czynienia z zupełnie inną osobą. Nie był to już spokojny, siwiejący kucharz, ale dzika bestia, która ostrożnie i z gracją starała się do mnie dobrać.
-    Tak, wasza wysokość – mruknął starzec, a jego głos przypominał syk węża. Przysunął twarz do mojej szyi i pociągnął nosem. – Zauważyłeś to, książę? – spytał.
-    Tak – odparł z wymuszonym spokojem Radford.
Zastanawiałam się, co ciekawego można było zauważyć w moim zapachu. Odkąd pamiętam, nie używałam żadnych perfum.
-    Niesamowite – stwierdził, zaciągając się moim zapachem po raz kolejny. – Ludzka istota i almightianka w jednej osobie. Dwie natury, a każda z nich chce dominować. Komórki toczą ze sobą nieustanną wojnę, wyniszczają się nawzajem. Gdyby nie detranum, ciało samo doprowadziłoby do swojego zniszczenia. Przemyślane.
Pomimo, że nie rozumiałam tego, co mówił Damian, odniosłam wrażenie, że nie wróży to nic dobrego. Wiedziałam, że chodziło mu o mnie. Poczułam się jak coś niestabilnego, jak wieża, która w każdej chwili może runąć.
-    Przestań, proszę – zakomenderował Radford i w mgnieniu oka znalazł się przede mną, po czym złapał starca za ramię i odsunął go ode mnie.
-    Wybacz, wasza wysokość. – Damian jakby ocknął się z transu. Poprawił rękaw kraciastej koszuli i opadł na krzesło. – Pierwszy raz spotykam się z czymś podobnym. To niesłychane.
-    Zdaję sobie z tego sprawę. – Radford położył rękę na dłoni, którą trzymałam na stole i ścisnął ją czule. – Wiedz jednak, że to wszystko jest dla Elisabeth nowe. Jeszcze do niedawna była przekonana, że jest człowiekiem.
Spuściłam wzrok. „Cóż to były za cudowne czasy!”, przemknęło mi przez myśl.
-    Niemniej jednak dziękuję, że wyjaśniłeś mi działanie jej organizmu. Zastanawiałem się, jak detranum może płynąć w żyłach człowieka. Okazuje się, że zabija go i leczy jednocześnie, mam rację?
Damian skinął głową, a ja przeleciałam spojrzeniem po twarzach rozmówców. Angelique pochyliła się nad stołem, wyrażając zaciekawienie.
-    Czym jest detranum? – spytałam, a moi rozmówcy uśmiechnęli się do siebie.
Radford skinął głową.
-    Detranum to substancja, która spełnia rolę krwi w ciałach almightian. Również jest czerwona, ale ma zupełnie inne właściwości. Mój znajomy ziemski naukowiec określił, że oprócz hemoglobiny, erytrocytów, leukocytów i tym podobnych w detranum znajdują się również komórki o charakterze totipotencjalnym, takie, jak na przykład u morskich gąbek. Ich stężenie jest ogromne, przez co detranum jest znacznie gęstsze od krwi. Odpowiednio pobudzone komórki potrafią zmienić się dosłownie we wszystko. To właśnie dzięki nim czarownicy wytwarzają energię pozwalającą im transmutować przedmioty, a animagowie zmieniają się w zwierzęta. To żadna magia, ale nauka, której ludzie nigdy nie będą w stanie pojąć. Tak przynajmniej stwierdził mój znajomy, ja uważam jednak, że magia zawsze pozostanie magią – wytłumaczył Damian, a ja pokiwałam głowią.
Z biologicznego punktu widzenia miało to sens.
-    Rozumiem – stwierdziłam po chwili. – Czy to znaczy, że ja też mam w sobie to całe detranum?
-    Na to wygląda – poinformował mnie starzec. – Jako że jest to dość osobliwa substancja, niszczy twoje ciało od środka, a totipotencjalne komórki szybko je regenerują, zajmując ich miejsce. To dość osobliwy, ale stabilny system, a ty jesteś żywym dowodem na to, że ma on rację bytu.
Westchnęłam. Informacje docierały do mnie coraz oporniej, gdyż od ich natłoku czułam, że mój mózg rozpada się na kawałeczki. Pochyliłam się nad stołem, ukryłam twarz w dłoniach i pozwoliłam sobie zamknąć oczy, by choć na chwilę móc pobyć sam na sam ze swoimi myślami, które uparcie uderzały o moją czaszkę, tym samym dając o sobie znać.
Usłyszałam odgłos telefonu. Podniosłam głowę i ujrzałam, jak Angelique opuszcza pomieszczenie, aby odebrać. Zdziwił mnie fakt, że tak głęboko pod ziemią może mieć zasięg. Szybko jednak doszłam do wniosku, że najpewniej miała z tym jakich związek almightiańska magia.
Damian wrócił do kuchni, zabierając za sobą talerze. Radford pochylił się nade mną.
-    Jak się czujesz? – spytał, poruszony najpewniej moim zmęczonym spojrzeniem.
-    Jak ktoś, kto nigdy nie powinien się urodzić – odparłam.
Chłopak westchnął. Jego spojrzenie powędrowało na chwilę w stronę Damiana.
-    Nie bierz sobie tego wszystkiego do serca, dobrze? – poprosił czule, a jego słodki oddech owiał moją skroń, gdy przysunął się bliżej. – Jestem pewien, że nie jesteś tu bez powodu.
-    To samo Iris kazała przekazać tobie – przypomniała sobie. W reakcji na moje słowa Radford wyprostował się gwałtownie. – Powiedziała, że masz sobie nie brać do serca tego, co mówiła i że twoje sekrety są u niej bezpieczne.
Brunet mruknął z niezadowoleniem, po chwili jednak znów rozluźnił się i nachylił się nade mną.
-    Zmęczona?
-    Jak nigdy – odparłam.
Czułam, jak powieki same mi się zamykają. Wokół mnie działo się teraz mnóstwo rzeczy, a ja nie starałam się nawet za tym wszystkim nadążyć. Nie sądziłam, że kiedykolwiek coś będzie w stanie mnie przerosnąć, jednak myliłam się. Los zmusił mnie, abym wystartowała w wielkim wyścigu, ale ja zatrzymałam się, gdy droga zaczęła prowadzić pod górę. Powinnam wziąć się w garść. Udało mi się rozwiązać zagadkę, ale to był dopiero początek. Prawdziwe wyzwania dopiero na mnie czekają.

* * *

Po trwającym dobre pół godziny prysznicu wyszczotkowałam zęby, uczesałam się i owinęłam ciało ręcznikiem. W takim stroju przeszłam przez jeden z korytarzy, po czym weszłam do sypialni, gdzie zastałam mojego przyjaciela nerwowo uderzającego palcami o blat niewysokiego stolika. W drugiej dłoni trzymał paczkę papierosów i zapalniczkę.
-    Wszystko w porządku? – zainteresowałam się.
Brew Radforda drgnęła.
-    Jasne, czemu pytasz? – odparł głosem znacznie wyższym, niż zwykle.
Coś wyraźnie wyprowadziło bruneta z równowagi. Drżał na całym ciele i nerwowo rozglądał się na boki, jak gdyby obawiał się, że w ciasnym pomieszczeniu ktoś może na niego polować. Również zbadałam wzrokiem pomieszczenie i szybko zdałam sobie sprawę, co stanowiło problem. Postanowiłam jednak wykorzystać sytuację i co nieco się zabawić.
-    Dziwnie wyglądasz. Może jesteś chory? – zasugerowałam.
-    Zaraz będę! – wrzasnął chłopak. – Jesteśmy pod ziemią! Tu niema okien!
Mój przyjaciel poderwał się z miejsca w momencie, gdy na mojej twarzy zagościł triumfalny uśmiech. Oczywiście było mi żal przyjaciela, ale chwila abstynencji z całą pewnością mu nie zaszkodzi.
-    To chyba dobrze, prawda? – rzuciłam, po czym podeszłam do chłopaka i zabrałam mu z ręki paczkę. – Jestem pewna, że twoje płuca nie będą protestować.
-    Nie denerwuj mnie – jęknął rozpaczliwie, po czym opadł z powrotem na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.
Usiadłam na sporym fotelu stojącym w rogu pomieszczenia i nakryłam kolana swetrem.
-    Nie myśl o tym, Rad – zakomenderowałam. – Porozmawiajmy, dobrze?
Chłopak podniósł głowę. Jego twarz przybrała kolor malinowy.
-    Mhm – mruknął, kiwając głową.
Poprawiłam się na miejscu i odgarnęłam wilgotne włosy z twarzy.
-    Co to jest przesilenie? – spytałam, a Radford szybko się rozpogodził.
-    No tak! – wykrzyknął entuzjastycznie. – To jest to, co cały czas usiłuję ci wyjaśnić. Nie jest to jakoś szczególnie skomplikowane, ale radzę ci się skupić. Słuchaj. – W tym momencie odłożył paczkę papierosów na stolik, aby móc swobodnie gestykulować. – Jak już ci kiedyś wspominałem, almightianie to mieszanka najróżniejszych ras. Jak już jednak pewnie zauważyłaś, nie wszyscy mają takie same zdolności. To jest właśnie kwestia przesilenia. Almightianie rodzą się z przesileniem w kierunku jednej z ras wchodzących w skład almigtiańskiej krwi i to umiejętności charakterystyczne dla tego konkretnego gatunku będę u nich najsilniejsze. Dla przykładu, ja mam przesilenie na wampira, dzięki czemu mogę... – Tu zatrzymał się na chwilę i dokładnie zbadał wyraz mojej twarzy. – Mogę robić różne dziwne rzeczy. Jasmine ma przesilenie na nefilim, dzięki czemu może kontrolować przeróżne wymyślne bronie i używać Znaków.
Chłopak odchrząknął.
-    Tak to mniej więcej wygląda – podsumował.
-    Rozumiem – stwierdziłam. Szybko jednak przestało być to prawdą, gdyż w moim umyśle zrodziła się masa nowych pytań.
-    Można mieć więcej niż jedno przesilenie? – spytałam, przypominając sobie słowa Radforda, który mówił o tym, że jest czarodziejem.
Na twarzy chłopaka pojawił się rumieniec.
-    Tak, ale nie jest to coś wrodzonego. Na dodatkowe przesilenie trzeba sobie zapracować – wytłumaczył. Poczułam jednak, że wypowiedź Radforda miała drugie dno.
-    W jaki sposób? – kontynuowałam.
-     Ehm... – Radford westchnął. – Nie jest to raczej coś, o czym powinno się mówić głośno. Wiesz, to tak, jakbyś zapytała nagle, skąd się biorą dzieci.
-    Załapałam – mruknęłam i przeniosłam się na jedno z łóżek. – To chyba wszystko, czego chciałam się dzisiaj dowiedzieć. Idę spać, tobie też to radzę.
-    Jasne.
Bez dłuższego zastanowienia weszłam pod kołdrę, która pachniała różanym płynem do płukania. Uśmiechnęłam się do siebie i wtuliłam głowę w poduszkę. Usłyszałam, jak na łóżku obok Radford również zagrzebuje się w pościeli.
-    Dobranoc – rzuciłam.
-    Dobranoc, Lizz – odparł chłopak i zgasił jedyną w pokoju lampkę, która stała na szafce pomiędzy łóżkami.
W sypialni zapanowały egipskie ciemności, które napełniły mnie niepokojem. Ciemność, która zwykle otulała mnie do snu, nie była aż tak gęsta i nieprzenikniona, jak ta. Była rzadka, delikatna, jak mgła lub cienka warstwa szkła, którą rozbić mogła nawet lampa zapalona w bloku naprzeciwko. Tutaj jednak, głęboko pod ziemią, czerń była tak nieprzenikniona, iż przez chwilę sądziłam, że w niewyjaśniony sposób straciłam wzrok. Chciałam zaprzyjaźnić się z tą nieprzeniknioną ciemnością, chciałam by ukołysała mnie do snu. Ona jednak zdawała się być wrogo nastawiona. Uciekała za każdym razem, gdy tylko wyciągałam do niej rękę. Sprawiała, że czułam się nieswojo, obawiałam się czegoś, co najpewniej było wytworem mojej wyobraźni. Kroki na korytarzu sprawiły, że poderwałam się z miejsca i odwróciłam głowę w kierunku, w którym znajdował się Radford. Nie widziałam go, lecz słyszałam jego cichy oddech.
Wstałam i po omacku doczłapałam się do łóżka Radforda. Chłopak zapalił lampkę.
-    Co ty robisz? – spytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem.
-    Posuń się – rozkazałam, a gdy obok Radforda powstało trochę miejsca, ułożyłam się wygodnie i wtuliłam twarz w pierś bruneta. Nie protestował.
-    Wszystko w porządku? – spytał i nakrył mnie kołdrą.
Chłopak przesunął dłonią po moich włosach.
-    Nie – odparłam. – Ciemność nie chce się do mnie przytulić.
Radford zachichotał.
-    W takim razie pozwól, że Zło cię uściska – rzucił i mocniej przycisnął mnie do siebie.
-    Dlaczego Zło? – zainteresowałam się. – Nie jesteś zły.
-    Bałem się, że jak powiem, że jestem Jasnością, to stłuczesz mnie poduszką i uciekniesz z krzykiem – wyjaśnił.
-    Coś w tym jest.
Radford przez dłuższą chwilę przyglądał się mojej twarzy.
-    O co chodzi? – spytałam w końcu.
-    Bardzo ciężko jest ci dogodzić, Elisabeth – stwierdził.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem. Wiedziałam, że na mój temat można by powiedzieć wiele, ale z całą pewnością nie to, że jestem zmienna lub wybredna.
-    Niby dlaczego?
-    Zaledwie dwa dni temu wpadłaś w szał na myśl o tym, że będziesz musiała ze mną spać. Wczoraj dostałem od ciebie zakaz zbliżania się, a dzisiaj sama wchodzisz mi do łóżka. – Radford podłożył rękę pod głowę i obrócił się na plecy. – Nie twierdzę, że mi to przeszkadza, ale zwyczajnie nie potrafię tego zrozumieć.
Uśmiechnęłam się do siebie i mocniej wtuliłam się w klatkę piersiową chłopaka.
-    Iris powiedziała, że jestem wyjątkowa, wiesz? – rzuciłam nagle.
Poczułam, jak oddech Radforda przyspieszył, gdy wspomniałam o almightiance.
-    Tak? – Chłopak zasymulował zainteresowanie, w jego głosie dało się jednak wyczuć nutkę irytacji. – A pod jakim względem?
-    Powiedziała, że moje wizje to jedna z wyjątkowych umiejętności, które almightianie dostają w jakimś konkretnym celu.
Mój przyjaciel uspokoił się nieco.
-    Faktycznie, to możliwe. Nie pomyślałem o tym.
-    Czy to dobrze?
-    Ciężko powiedzieć. Jak już wiesz, umiejętności te nadawane są w jakimś konkretnym celu, więc i ty najprawdopodobniej nie posiadasz ich bez przyczyny. Myślę, że los ma wobec ciebie jakieś grubsze plany – stwierdził chłopak.
Przed oczyma stanęły mi najprzeróżniejsze wizje. Zobaczyłam ludzi, których przeznaczenie poprowadziło do rychłej śmierci. Ujrzałam powstańców, którzy z dumą ginęli w imię wolności. Widziałam ludzi, którzy dobrowolnie oddawali życie, aby ocalić innych.
Czy i moim przeznaczeniem jest śmierć?
Radford najprawdopodobniej wyczuł moje obawy, gdyż przesunął dłonią po moim ramieniu i przycisnął mnie do siebie. Zadrżałam, gdy jego ciepła dłoń zetknęła się z moją skórą. Brunet pochylił się nad moim uchem, a jego gorący oddech owiał moją skroń.
-    Może przeznaczenie chce, żebyś została słynnym na cały świat, bogatym jasnowidzem? – rzucił z nutką ironii chłopak, tym samym rozwiewając moje wątpliwości.
Energicznie poderwałam się z miejsca i wsparłam się na łokciach.
-    Jak często zdarzają się na Danilli osoby, które mają takie wizje, jak ja? – spytałam.
-    Niezbyt często – odparł chłopak. - Iris mogła mieć odrobinę racji. Jednak jesteś wyjątkowa.
Uśmiechnęłam się szeroko, co nie umknęło uwadze Radforda.
-    W sumie coś w tym jest. – Na twarzy pojawił się wyraz świadczący o tym, że usilnie stara się wymyśleć ciętą ripostę. – Nikt tak jak ty nie potrafi denerwować Nathaniela – dodał.
    Mój przyjaciel zarobił uderzenie w ramię, jednak najpewniej nie zrobiło to na nim wrażenia, gdyż uśmiechnął się i westchnął głęboko.
-    Żartuję – usprawiedliwił się Radford. – To oczywiste, że jesteś wyjątkowa. Nikomu wcześniej nie udało się odkryć sekretu almightian. Możesz być z siebie dumna.
W okolicy mojego serca rozlało się przyjemne ciepło, które pojawiało się zawsze, gdy słyszałam komplementy na swój temat.
-    Oczywiście, że jestem. – Ponownie opadłam na pierś chłopaka i naciągnęłam kołdrę na ramiona. – Dobranoc – rzuciłam, dając tym samym Radfordowi do zrozumienia, że nasza dzisiejsza rozmowa kończy się właśnie w tym momencie.
-    Dobranoc, Lizz – odparł machinalnie chłopak, po czym zgasił lampkę. Gdy jego dłoń znalazła się na moim ramieniu, zamknęłam oczy i pozwoliłam zmęczonemu ciału pogrążyć się we śnie.

* * *

    W ukrytej głęboko pod ziemią sypialni ranek niczym nie różnił się od nocy. Ciemność nadal ogarniała pomieszczenie, mimo iż dochodzący z bliżej nieokreślonego miejsca komunikat informował, że właśnie rozpoczął się nowy dzień.
    Radford przeciągnął się na łóżku. Najprawdopodobniej zapomniał o mojej obecności, gdyż przekręcił się na bok, pozwalając, aby moja głowa stoczyła się z jego piersi i opadła na materac. Wstałam, włączyłam lampkę i odchrząknęłam znacząco, a Radford leniwie otworzył oczy. Podniósł się do pozycji siedzącej, po czym otarł z czoła kropelki potu, które połyskiwały na jego śniadej cerze niczym maleńkie diamenciki. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, iż nie spał tej nocy najlepiej. W obecnej sytuacji nie wydawało się to być niczym nadzwyczajnym.
-    Wszystko w porządku? – spytałam, siadając na drugim z łóżek. – Źle wyglądasz.
-    Bywało gorzej – rzucił chłopak i z powrotem opadł na poduszki, wlepiając spojrzenie w sufit.
Odnalazłam w plecaku skarpetki i zaczęłam zakładać je na stopy.
-    Wiem, że nie pomogę ci w żaden sposób mówiąc to, ale wiedz, że ja też się martwię – rzuciłam.
Chłopak westchnął, po czym energicznie zaklaskał w dłonie.
-    Martwienie się na zapas niema sensu. – Brunet wstał i wziął do ręki jeansy, po czym założył je na bokserki. – Teraz powinniśmy wziąć się w garść. Przed nami trudna podróż.
-    Myślałam, że najgorsze już za nami – rzuciłam sarkastycznie, na co Radford parsknął śmiechem.
-    Ta. Chciałbym, żeby tak było.
Pukanie do drzwi rozległo się w momencie, gdy brunet zakładał podkoszulkę. Ubrał się pospiesznie, po czym rzucił szybko:
-    Proszę.
Drzwi zostały energicznie otwarte przez rudowłosą kobietę w dresie. Angelique trzymała w dłoniach tacę z jedzeniem i dwie spore, plastikowe torby. Weszła do środka i nogą zatrzasnęła za sobą drzwi, po czym ustawiła tacę na nocnym stoliku.
-    To dla was – rzuciła w końcu. – W torbach znajduje się jedzenie na drogę. Mam nadzieję, że to wystarczy na jakiś czas.
Radford uśmiechnął się szeroko, po czym wziął do ręki kanapkę i ugryzł ją bez sprzeciwu.
-    Nie jedziemy tam na wakacje, Angelique – powiedział brunet. – Jedzenie będzie tylko zbędnym balastem.
-    Ja myślę, że uda mi się coś jeszcze zmieścić, chociaż i tak mamy już spore zapasy – wtrąciłam się.
Otworzyłam plecak i poczęłam upychać w nim przyniesione przez kobietę przysmaki. Nie udało mi się zmieścić ich zbyt wiele, mimo to prowiant w moim ekwipunku mógł starczyć nawet na dwa tygodnie.
Przyglądając się z zaciekawieniem Angelique, usiadłam obok Radforda i również zabrałam się za jedzenie.
-    Chciałam was poinformować, że za około 3 godziny do Instytutu przybędzie Fabian – powiedziała kobieta.
Radford, niczym oparzony, poderwał się z miejsca.
-    Nie może wiedzieć, że tu byliśmy – krzyknął.
-    Sądziłam, że Fabian i twój brat są przyjaciółmi – stwierdziła Angelique, po czym oparła się plecami o framugę drzwi.
-    To prawda – odparł brunet. – Ale nie znaczy to, że ucieszy go nasz widok tutaj. Kazał mi zostać w domu, podczas gdy sam wyruszył na Danillię.
-    Rozumiem. – Kobieta skrzyżowała ręce na piersi, po czym uśmiechnęła się i spuściła wzrok. – To bardzo w jego stylu. Fabian czasem naprawdę lubi dominować. Nie widać tego po nim, prawda?
Razem z Radfordem wymieniliśmy spojrzenia.
-    Faktycznie, sprawia raczej wrażenie kogoś bardzo posłusznego i uległego – stwierdziłam.
-    Fabian jest naprawdę nieprzewidywalny… - dodała Angelique. Jej uśmiech i zarumienione policzki sprawiły, że nie chciałam zagłębiać się w szczegóły.
Taca z jedzeniem szybko opustoszała. Radford dopił ostatni łyk mleka i otarł usta rękawem, po czym westchnął głęboko i zaczął sznurować buty.
 - Na nas już czas – rzucił. Angelique porozumiewawczo kiwnęła głową i bez słowa opuściła pomieszczenie.
Posłusznie założyłam buty i starannie zasunęłam suwak grubej kurtki, po czym nałożyłam kaptur i zarzuciłam plecak. Odruchowo obejrzałam się za siebie, aby sprawdzić, czy o niczym nie zapomniałam. Skromny i niezbyt przytulny pokój wyglądał tak, jak w chwili, gdy weszliśmy do niego po raz pierwszy. No, może za wyjątkiem tego, że na jednym z łóżek leżały dwie wymięte kołdry, drugie natomiast pozostało puste.
Poczułam nieprzyjemny ucisk w żołądku na myśl o tym, że muszę postawić kolejny krok w moim życiu. Kolejny rozdział księgi mojej egzystencji znowu się zaczyna, tym razem akcja rozgrywać się będzie w zupełnie nowym, nieznanym mi dotąd miejscu.
Strach przed nieznanym na chwilę sparaliżował moje ruchy. Ślepo wpatrywałam się w Radforda, który uparcie walczył w suwakiem. Gdy wreszcie wygrał, jego spojrzenie padło na mnie.
-    Gotowa? – spytał brunet, po czym złapał za klamkę.
-    Sądzę, że tak – odparłam i ruszyłam przed siebie.

* * *

-    Dziękujemy za wszystko, Angelique – zaczął Radford, po czym umieścił swój bagaż w średniej wielkości ciężarówce.
-    Żaden problem, wasza wysokość. Czy jest coś jeszcze, co mogłabym dla was zrobić? – spytała rudowłosa.
Chłopak zamyślił się na chwilę.
-    Prawdę mówiąc, to przydałoby nam się coś podobnego do mikstury, jaką leczyła nas Iris. Myślę, że byłaby niezastąpiona, gdyby rzeczywiście doszło do starcia.
Odruchowo poruszyłam nadgarstkiem, który jeszcze wczoraj był złamany. Mikstura Iris rzeczywiście sprawowała się świetnie.
-    Istotnie, to dobry pomysł. Zaraz się tym zajmę – odparła, mimo to nie poruszyła się, jak gdyby zignorowała prośbę Radforda.
Po chwili jednak na podziemnym parkingu pojawiła się Iris, ubrana tym razem w błękitną sukienkę w kropki. Na głowie miała opaskę z kocimi uszami, a w dłoni trzymała trzy butelki wypełnione szkarłatnym płynem.
-    Ostrzegam, że korzystanie z tej mikstury w dużych ilościach może być niebezpieczne. Co za dużo, to niezdrowo, jak to zwykli mówić Ziemianie – powiedziała Iris, po czym z lekką niechęcią podała butelki Radfordowi.
-    Dziękuję – mruknął chłopak i z wielkim wysiłkiem wepchnął podarunek do plecaka.
Iris oparła się łokciem o ramię Angelique. Czarownica była od niej nieco wyższa, ale i dużo drobniejsza. Rudowłosa nie protestowała. Obdarzyła Iris szerokim uśmiechem, na co ta odpowiedziała tym samym.
Radford podał mi rękę. Weszłam na tył ciężarówki. Nie podobała mi się wizja podróży w przyczepie wypełnionej skrzyniami z towarem, jednakże było to o wiele lepsze niż starcie z grupką mężczyzn w zapomnianej przez Boga karczmie.
-    Jesteście gotowi? – spytała po chwili Angelique.
-    Tak, możemy ruszać – odparł zdecydowanie brunet.
Iris energicznie przestąpiła z nogi na nogę.
-    Mam wrażenie, że może wam się udać – stwierdziła. Na jej twarzy pojawił się wyraz, którego nie byłam w stanie rozszyfrować.
-    Co masz na myśli? – zainteresował się Radford.
Czarownica uśmiechnęła się tajemniczo.
-    Po prostu mam takie wrażenie. Uważajcie na siebie – rzuciła i zatrzasnęła drzwi ciężarówki.
Zapanowała ciemność, nieco tylko mniej nieprzenikniona niż ta, która towarzyszyła mi w podziemiach. Po omacku odnalazłam dłoń Radforda i chwyciłam ją.
-    Domyślam się, że jeszcze długa podróż przed nami, mam rację? Ile przeszliśmy do tej pory? Pewnie nie więcej, niż 25 km.
-    Tak, to prawda. Ale na szczęście teraz już będzie z górki. Przynajmniej do czasu, gdy dojedziemy na Danilię – odparł chłopak.
Westchnęłam. Chyba wreszcie dotarło do mnie to, w co się wpakowałam. Co ja miałam w głowie? Co niby chciałam osiągnąć przez to, że udam się w Radfordem na Danilię? Będę mogła co najwyżej potrzymać mu plecak, kiedy dojdzie do ewentualnego starcia między nim i strażnikami. Może już teraz wyskoczę z auta? Przynajmniej przestanę być wreszcie dla mojego przyjaciela ciężarem.
Teraz, gdy o tym myślę, jest mi wstyd. Zawsze uważałam się za mądrą osobę, jednak to, co zrobiłam, jest wręcz karygodne.
-    O czymkolwiek myślisz, lepiej przestań. – Międzygalaktyczny książę wyrwał mnie z zamyślenia.
-    Niby skąd..?
-    Almightiańska intuicja. Trochę silniejsza niż ta kobieca. Nic nadzwyczajnego. – Chłopak odchrząknął. – Mniejsza o to. Może dla odmiany ty mi coś o sobie opowiesz? Domyślam się, że nie zaczniesz swojej historii słowami „Mój dziadek był almightianinem i przybył na Ziemię w 1956…”, ale może pamiętasz coś, co mogłoby mieć chociaż niewielki związek z Danilią? No wiesz… Coś jest na rzeczy, może dowiemy się co?
Zastanowiłam się przez chwilę. Znałam większość swojej najbliższej rodziny i żaden z jej członków nie przejawiał nigdy żadnych nadludzkich zdolności. Chociaż…
-    Gdybym miała posądzać kogoś z mojej rodziny o jakikolwiek kontakt z mieszkańcami Danili, to z całą pewnością byłby to mój ojciec – stwierdziłam. – Nie mówiłam ci tego, bo byłam pewna, że i tak nie będziesz chciał słuchać, ale kiedy byłam mała, ojciec zostawił mi kopertę z kluczem do skrytki, w której trzymał wszystkie swoje zapiski. On też chciał odkryć sekret almightian, jednak nie zdążył… Sam wiesz, jak to się skończyło.
-    Wiem. Ale czegoś udało mu się dowiedzieć, mam rację?? – Radford pociągnął temat.
-    Tak. Nie zdołał niestety rozszyfrować waszego języka, natomiast dobrze opisał różnice między almightianami, a ludźmi. Domyślam się, że znał dobrze jakiegoś przedstawiciela waszego gatunku, jednak nie na tyle dobrze, aby odkrył on przed nim wszystkie swoje karty. Przykładowo aż do śmierci nie dowiedział się, co almightianie ukrywają pod bandażami na nadgarstkach. – To mówiąc, chwyciłam Radforda z rękę i odsunęłam sportową frotkę, którą od dawien dawna nosił na przegubie. Mimo iż moje oczy przyzwyczaiły się już nieco do ciemności, nie byłam w stanie dostrzec znaku na jego ręce. Gdy jednak przesunęłam dłonią po jego nadgarstku, poczułam różne, przecinające się wypukłości, jak po świeżych bliznach. – Co tak w ogóle oznaczają te znaki?
-    Dawniej mówiło się, że w tych symbolach zapisana jest prawda o istocie, która je nosi. Dosłownie wszystko, począwszy od imienia, najważniejszych cech charakteru i pochodzenia, a na przyszłości kończąc. Interpretacja znaków jest niestety bardzo trudną sztuką, zwłaszcza ta część o przyszłości, więc niema na Danili już prawie nikogo, kto by to potrafił. Jak zresztą sama wczoraj widziałaś, Iris wyczytała ze znaku to, kim jestem. To akurat nie było szczególnie, ale wydobycie z niego większej ilości informacji byłoby nie lada wysiłkiem.
Wróciłam myślami do nocy, kiedy to dowiedziałam się, co kryje się pod bandażem Jasmine. Srebrzysty, połyskujący symbol bardzo zapadł mi w pamięć.
-    Tak naprawdę w życiu wydziałam tylko jeden znak, ten należący do Jasmine – stwierdziłam. – Był naprawdę przepiękny, nawiasem mówiąc.
-    To by znaczyło, że ma przed sobą piękne życie – odparł z przekonaniem chłopak. – Trochę jej zazdroszczę. Nie trzeba być uczonym, aby wyczytać z mojego znaku, że los nie będzie dla mnie łaskawy.
-    Co masz na myśli?
-    Tego się nie da opisać. Zwyczajnie pokażę ci go, kiedy już wyjdziemy.
-    Aż tak źle?
-    Tak.
Tymi słowami Radford dał mi do zrozumienia, że nie ma ochoty ciągnąć dłużej tego tematu. Dobrym pomysłem byłaby teraz drzemka, gdyby nie fakt, że dopiero co przespaliśmy smacznie całą noc. Nie pozostało nam więc nic innego, jak siedzieć w milczeniu i liczyć, ile razy któreś z kół ciężarówki podskoczy, natrafiając na kamień.
W ten oto sposób minęło nam kilkaset następnych kilometrów. Nawet nie przeszło mi przez myśl, aby zjeść coś z tego, go podarowała nam Angelique. A to, że moje burczenie w brzuchu z całą pewnością musiał słyszeć kierowca ciężarówki, to już inna sprawa. Stres i obawa przed tym, co nieznane, odebrały mi apetyt.

* * *

Po upływie wielu, wielu godzin ciężarówka wreszcie się zatrzymała. Kierowca zgasił silnik, na zewnątrz usłyszałam też jakieś głosy. Najciszej, jak tylko potrafiłam, podeszłam do drzwi, aby przez niewielką szparę zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Przed pojazdem stali dwaj mężczyźni – kierowca i drugi, którego nie widziałam wcześniej. Almightianin, który wiózł nas przez całą drogę podał swojemu towarzyszowi kartkę papieru. Ten zapoznał się z jej treścią, po czym pokiwał głową.
-    Mimo to muszę rzucić okiem na towar – powiedział i podszedł do drzwi.
Radford poderwał się z miejsca niczym oparzony, kiedy oblały nas promienie zachodzącego już słońca. Towarzysz naszego kierowcy, widząc zachowanie chłopaka, położył palec na ustach.
-    Ciii… spokojnie, z mojej strony nic wam nie grozi. Muszę tylko skontrolować to, co jest na ciężarówce. Wiecie, takie procedury.
Radford jeszcze przez chwilę stał w pozycji, która sugerowała, że jest gotowa do ataku. Niemniej jednak, gdy mężczyzna wszedł do środka i zaczął obwąchiwać znajdujące się w pojeździe pudła, usiadł z powrotem na ziemi.
-    Powodzenia życzę – rzucił mężczyzna, gdy tylko zakończył swoją pracę i ze zwinnością godną gazeli zeskoczył na ziemię. – Gdyby tak przypadkiem udało wam się zabić Patricka, wcale bym się nie obraził. – To mówiąc, puścił w naszym kierunku perskie oko.
Kiwnął porozumiewawczo w stronę kierowcy, a ten podszedł do nas.
-    Mamy jeszcze trochę czasu, nim otworzy się Brama, jednak sądzę, że póki co nie powinniście opuszczać auta. Z tego, co wiem, woleli byście unikać Fabiana, a założę się, że lada moment się tu pojawi.
Radford kiwnął głową.
-    To prawda. Mamy tu prowiant, jest całkiem ciepło, więc nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy spędzili tu noc – odparł mój towarzysz.
-    W takim razie do zobaczenie na Danilli. – To mówiąc, Almightianin zamknął drzwi ciężarówki.
Coś przeszło mi przez myśl i nagle serce zabiło mi tak mocno, jak nigdy dotąd.
-    Radford, możesz mi powiedzieć, w jaki sposób działa ta Brama? To jakiś portal, tak? – spytałam drżącym głosem.
-    No tak, to zwyczajny portal – odparł.
-    „Zwyczajny” to chyba nie jest odpowiednie słowo, nie sądzisz? – rzuciłam z przekąsem. – Możesz mi wytłumaczyć, jak działają takie portale?
-    Chętnie, ale sam nie mam pojęcia. Wchodzisz i wychodzisz w innym miejscu. Nigdy nie wnikałem w to głębiej.
-    A czy to… boli czy coś w tym stylu? – spytałam.
-    Nie, jeśli o to chodzi. To trochę takie uczucie jakbyś przechodziła przez ścianę wody, tylko tak jakby mniej mokrej. Ewentualnie może zakręcić ci się w głowie.
Odetchnęłam z ulgą, choć wciąż gdzieś w mojej głowie tlił się uzasadniony strach przed nieznanym.
-    Skoro tak, to w porządku, ale z góry zaznaczam, że boję się portali – zakomunikowałam.
-    Serio? – Po tonie głosu mniemam, że Radford uśmiechnął się, niemniej jednak z racji niezmąconej ciemności nie byłam w stanie tego stwierdzić. – Mamy przed sobą misję godną kamikaze, a ty stwierdzasz, że boisz się portali?
-    Nie twierdzę, że później nie będę się bać – dodałam.
-    Zostaw sobie trochę miejsca na strach na później. Póki co nie ma się czego bać.
Usiadłam na ziemi i podciągnęłam kolana pod brodę. W tym momencie głośno zaburczało mi w brzuchu, więc zdecydowałam się na spożycie jednej z kanapek. Gdy ugryzłam pierwszy kęs, poczułam, jak Radford siada obok mnie.
-    Co zrobimy, jak już dotrzemy na Danilię? – zaczęłam. – Jaki masz plan?
Chłopak westchnął.
-    W pierwszej kolejności chciałbym zorientować się, jak wygląda teraz sytuacja na Danili i co się zmieniło przez te kilka lat, będziemy więc musieli pogadać z tubylcami. Zatrzymamy się w miejscu, które jest azylem dla wyjętych spod almightian i to u nich zaczerpniemy informacji.
-    Dlaczego właśnie tam? – spytałam.
-    Tylko tam dowiemy się, jak liczna i jak wyposażona jest armia Patricka. Almightianie, których tam spotkamy, to w dużej mierze przestępcy i wygnańcy, ale proszę, żebyś była dla nich wyrozumiała. Aby zostać przestępcą na Danili, wcale nie trzeba niczego ukraść ani nikogo zabić. Odkąd Patrick ustanowił swoje prawo, wystarczy na przykład być w związku z nieodpowiednią osobą lub wypić cappuccino z mlekiem.
Gdy Radford wspomniał o związkach, przypomniała mi się rozmowa między Tamitayą a Vanessą.
-    Masz rację, słyszałam o tym. Nie można być w związku z osobą o innym przesileniu – wtrąciłam się. – A skoro o tym mowa, to powiedz mi, jakie przesilenie ma twoje rodzeństwo?
-    Pewnie – to mówiąc chłopak wyprostował nogi i oparł się o blaszaną ścianę. – Ja, jak już wiesz, mam przesilenie na wampira. Jefferey jest wilkołakiem, Jesseron syrenem, a Jessica faerie. Jeśli chodzi o inne osoby, to Jasmine jest nefilim, a Fabian, tak samo, jak Jesse, syrenem.
Przez dłuższą chwilę miałam mętlik w głowie i nie widziałam, na czym skupić myśli. Największą przyjemność sprawiało mi jednak wyobrażanie sobie Jessa z rybim ogonem.
-    Faaaaajnie… - skwitowałam. – Ciekawe, czy ja mam jakieś przesilenie – zażartowałam.
-    Faktycznie! – Radford ożywił się nagle. – Skoro jesteś pół almightianką, to istnieje szansa, że masz jakieś przesilenie! Chociaż… zauważyłabyś to. To się czuje. Mnie od zawsze ciągnęło do krwii, a przykładowo Jessa do wody. A ty co czujesz?
Zamyśliłam się przez chwilę.
-    Prawdę mówiąc to czuję się jak… człowiek – skwitowałam.
-    Może to i lepiej? – To mówiąc, chłopak ziewnął przeciągle. – Co powiesz na drzemkę? Przed nami naprawdę ciężki dzień.
-    W pełni popieram.
Bez zbędnego przeciągania ułożyliśmy się na podłodze. Radford bardzo dobrze sprawdzał się zarówno w roli poduszki, jak i grzejnika. Z głową opartą na jego piersi zapadłam w długi, jednak bardzo niespokojny sen.

* * *

Casper w sposób niezwykle ostentacyjny przechadzał się po celi. Znajdowało się w niej kilka osób, z których każda poza młodym czarownikiem w ciemnobłękitnym płaszczu była skrępowana wymyślnymi pętami. Widok wciąż nieudolnie próbujących wyswobodzić się więźniów wyraźnie sprawiał mu nie lada przyjemność. W pewnym momencie zatrzymał się, a wzrok wszystkich obecnych skierował się na niego.
-    Dogadamy się jakoś, czy mam dalej być niemiły? – To pytanie skierował głównie do McAllena, który spośród wszystkich zebranych wyglądał zdecydowanie najgorzej. Oczywistym był fakt, że ma za sobą długie godziny okrutnych tortur.
-    Powtarzam, że nie mam pojęcia gdzie ona jest. A nawet gdybym wiedział, byłbyś ostatnią osobą, której bym o tym powiedział – rzucił mój dawny nauczyciel historii.
-    W takim razie mniemam, że ma ją wasz brat… Ale wiecie co? Mądry z niego dzieciak. Zaginął! Domyślam się, że celowo się gdzieś zaszył, streechartsy od kilku dni nie mogą go znaleźć… Sprytnie, sprytnie…
Trójka Brownesów wymieniła porozumiewawcze spojrzenia. Słowa Caspera dawały im swego rodzaju nadzieję na to, że jeszcze nie wszystko stracone.
Starałam się dotrzymać kroku Casperowi. Naturalnym był  jednak fakt, że nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Nie dało się nie wyczuć bijącej od niego, niepokojącej aury. Widać było, jak przez dłuższą chwilę przygląda się trojaczkom, jak gdyby zastanawiał się, w które z nich wymierzyć kolejny cios. W końcu zdecydował, że jego ofiarą zostanie Jefferey.
-    Jefferey! Tyle lat minęło, że zupełnie zapomniałem, że kiedyś bzykałeś się z Jej Wysokością! Pewnie chciałbyś wiedzieć, co u niej, mam rację? – spytał Casper.
Jeff poczerwieniał na twarzy, nie był to jednak młodzieńczy rumieniec, a czysta złość. W jego oczach wręcz można było dostrzec małe ogniki. Gdyby nie krępujące go łańcuchy, z całą pewnością rozerwałby czarownika na strzępy.
-    Ma się świetnie, wiesz? Świetnie się sprawuje w roli królowej… Ale rzadko o tobie wspomina, chyba nie byłeś dla niej zbyt ważny… A szkoda, ładna była z was para…
Srebrzystowłosy, nie zważając na łańcuchy, poderwał się z miejsca. W mgnieniu oka zmienił się w wielką, włochatą bestię. Z łatwością uwolnił się z więzów, po czym rzucił się na Caspera. Zaskoczony czarownik machnął różdżką, przez co wilkołak wylądował na przeciwległej ścianie. Kilka kamieni wchodzących w skład stropu opadło na podłogę. Na czole bestii pojawiło się spore rozcięcie, z którego w niepokojąco szybkim tempie sączyła się krew. Kolejne machnięcie różdżką sprawiło, że łańcuchy znów oplotły ciało chłopaka.
-    Tak nie będziemy się bawić – mruknął Casper, wyraźnie niezadowolony. – Posiedzicie sobie tutaj przez jakiś czas, może wówczas przypomnicie sobie, co się stało ze Stelą. – To mówiąc, czarodziej opuścił lochy, zostawiając więźniów w ciemności i rozpaczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz