sobota, 9 czerwca 2012

01. Tajemnica

Ziemię już dawno spowiła ciemność. Wiatr szeleścił między gałęziami drzew. Krople deszczu spływały leniwie po szybach samochodów, staczały się po poszarzałych ścianach miejskich budynków i skapywały rytmicznie z brzegów wielobarwnych parasoli należących do uciekających w popłochu przechodniów. Niebo raz po raz przecinał piorun. Błyskawicy zawsze towarzyszył potężny grzmot, który przywodził na myśl zawalający się budynek lub wybuch wiekowej gwiazdy. Wojna żywiołów toczyła się zaciekle i końca jej nie sposób było dostrzec.
Ulewny deszcz nie raczył pozostawić na mnie suchej nitki. Byłam zziębnięta, zmęczona i przemoczona, a od domu dzieliła mnie jeszcze ponad godzina drogi.
Nagle przed oczyma przemknął mi znajomy obraz. Jasnogranatowy, sfatygowany budynek z żółtym, neonowym napisem. Hasło „U Jeffa” uderzyło mnie z siłą pioruna. Rzuciłam się biegiem w kierunku budynku, bojąc się, że może on okazać się jedynie wytworem mojej wyobraźni. Z ulgą chwyciłam za gałkę od drzwi, która z całą pewnością była prawdziwa.
Wnętrze było ciepłe i na swój sposób przytulne. Ciemnobeżowe ściany pokryte były licznymi malunkami grafitti. Zarówno pod jedną ze ścian, jak i w centrum pomieszczenia znajdowało się kilka ogrodowych stolików z ciemnego drewna. Okna zasłonięte były do połowy, dzięki czemu do środka wpadał mętny blask księżyca. Pod sufitem zostało zawieszone kilka prostych, przemysłowych lamp. Przy jednym ze stolików siedziało dwóch mężczyzn, rozmawiając głośno i śmiejąc się. W rękach trzymali butelki z alkoholem. Pewien zapas opróżnionych opakowań po napoju uzbierał się również na stoliku. Na podłodze w ich pobliżu połyskiwało rozbite szkło. W tle sączyła się spokojna, melancholijna muzyka, nie pasująca ani do zachowania mężczyzn, ani do panujących na zewnątrz warunków atmosferycznych.
Za zajmującą niemalże całą szerokość pomieszczenia ladą krzątał się wysoki, jasnowłosy młodzieniec. Nawet nie zareagował, kiedy z głośnym pluskiem położyłam wilgotne dłonie na niezbyt sterylnym blacie. Chłopak przez cały czas przecierał zakurzone szklanki suchą szmatką.
-         Jefferey... – wydukałam, starając się powstrzymać drżenie głosu.
-         Tak? – chłopak obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem.
Najwyraźniej mój żałosny wygląd nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Jego twarz nie wyrażała ani troski, ani współczucia, ani nawet rozbawienia. Gościła na niej zwyczajna dla Jeffereya obojętność.
-         Czy mogłabym... – w tym momencie pociągnęłam nosem. – Mogłabym przeczekać tu burzę?
-         Jasne – odparł beznamiętnie chłopak.
Rzuciłam niewyraźne „dzięki”, po czym udałam się do najbliższego stolika. Usiadłam ciężko na jednym z krzeseł. Przemoczoną do cna torbę rzuciłam na ziemię. W środku coś zachrobotało.
Czułam, jak kropelki wody spływają po moich włosach i twarzy, jak skapują na zakurzony blat, pozostawiając po sobie ślad na drewnie w postaci maleńkich, ciemnych punkcików. Z miejsc, gdzie o stół opierałam się łokciami, odchodziły stróżki wody, płynąc leniwie przed siebie i ginąc niespodziewanie w szczelinach drewnianej powierzchni. W butach, spodniach i pod kurtką czułam nieprzyjemną wilgoć. Kiedy przez nieszczelne okno docierał do mnie chłodny powiew, po plecach przebiegał mnie dreszcz. Byłam pewna, że wyglądam okropnie i tak też się czułam.
Kątem oka przyglądałam się Jeffereyowi, za wszelką cenę starając się nie zdradzić swojego zainteresowania jego osobą. Srebrzystobiałe włosy kaskadami opadały mu na twarz i ramiona, zasłaniając jedno z czekoladowych oczu. Spojrzenie Jeffereya nie było ani przenikliwe, ani przeszywające, ani nieprzyjemne w żaden inny sposób. Było obojętne, rzec by można, że wręcz nieobecne. Zupełnie, jak gdyby myślami błądził gdzieś nad ziemią. Dokładnie tak, jak zwykle – nawiązanie głębszego kontaktu z Jeffereyem Brownesem już dawno osiągnęło rangę cudu.
Jeff był moim sąsiadem. Nigdy nie przejawiałam w jego kierunku żadnej szczególnej sympatii i vice versa. Gdyby nie fakt, że przyjaźniłam się z jego młodszym bratem, pewnie nie wiedziałabym o istnieniu Jeffereya. Rzadko kiedy wychodził z domu, a kiedy już następowała taka konieczność, robił to tak niepostrzeżenie, że niemożliwością było zauważenie tego.
Odwróciłam wzrok od Jeffa i westchnęłam przeciągle. Powietrze w barze nie było zbyt przyjemne. Było ciężkie, przesiąknięte zapachem wilgoci, kurzu, smażonych potraw i alkoholu. Oddech nie dał mi żadnej ulgi. Ponownie spuściłam głowę, pozwalając niesfornym kropelkom wody swobodnie spływać z kosmyków włosów na czubki zniszczonych butów.
Doskwierał mi chłód. Ciężar mokrego ubrania przyklejającego się do ciała z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Mimo tak beznadziejnej sytuacji dopisywała mi pewna pogoda ducha. Cieszyła mnie panująca na zewnątrz burza. Nigdy nie przepadałam za słońcem, za to kochałam deszcz. Kochałam, pomimo tego, iż tak bardzo musiałam z jego powodu cierpieć.
Zanurzona w rozmyślaniu na temat własnej egzystencji nie zauważyłam nawet, kiedy czyjaś dłoń znalazła się na moim ramieniu. Ciepło ludzkiego ciała w kontakcie z mokrym strojem sprawiło, że po plecach przeszedł mnie dreszcz. Powolnym ruchem podniosłam głowę znad blatu stolika, odwracając się w stronę stojącego tuż za mną Jeffereya. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, do czego już dawno zdążyłam się przyzwyczaić. W ręku trzymał wielobarwne zawiniątko złożone z ręczników i ubrań.
-         Trzymaj – rzucił chłodno Jefferey, wyciągając ku mnie stos materiałów.
Spojrzałam na chłopaka pytająco. Przez chwilę miałam wrażenie, że na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Po namyśle uznałam to jednak za grę świateł.
-         Co to jest? – spytałam, z zimna szczękając zębami.
-         Ręczniki i sklepowa koszulka. Weź to i doprowadź się do porządku. Łazienka na tyłach jest do twojej dyspozycji – powiedział chłopak, zachowując kamienny wyraz twarzy.
-         D... dzięki – odparłam zaskoczona. – To miłe.
Jefferey bez słowa wrócił do poprzedniego zajęcia, ja natomiast jeszcze przez długi czas wpatrywałam się w niego kompletnie zbita z pantałyku. Nierealnym wydawał mi się fakt, że ten chłopak wyciągnął do mnie pomocną dłoń. To świadczyłoby by o jakichś ludzkich uczuciach, które najwyraźniej tliły się w jego sercu i o które nikt nigdy by go nie podejrzewał. Kiedy już dotarło do mnie to, co właśnie miało miejsce, chwyciłam barwne zawiniątko i ruszyłam w stronę zaplecza.
Tyły baru były mi doskonale znane. Swego czasu pracowałam tu na zmianę z dwójką swoich przyjaciół – Radfordem i Nathanielem. Nie była to zbyt przyjemna ani dobrze płatna praca, zarobki wystarczyły jednak, aby zaopatrzyć się w nową, elektroakustyczną gitarę.
Wnętrze nie wyróżniało się niczym szczególnym. Pomieszczenie liczyło sobie troje drzwi – jedne wejściowe, natomiast dwoje pozostałych prowadziło do skromnej toalety i chłodni. Na zapleczu większość miejsca zajmowały poustawiane bez ładu i składu kartonowe pudła. Sprawiały one wrażenie, że właściciel albo dopiero co wprowadził się do tego pokoju, albo właśnie zamierza zamknąć interes. Jedną ze ścian zajmowała półka z książkami i różnego rodzaju dokumentami. W rogu mieścił się niewielki stolik pełniący rolę biurka. Znajdywał się na nim wiekowy komputer i plik kartek. Pomieszczenie oświetlała naga żarówka zwisająca luźno z naznaczonego licznymi szramami sufitu.
Z rozkoszą wzięłam głęboki oddech. Powietrze tutaj było zdecydowanie świeższe i przynosiło ulgę. Tyczyło się to niestety tylko jednego pomieszczenia – toaleta również nie należała do najczystszych pomieszczeń.
Ostrożnie otworzyłam obdrapane drzwi łązienki. Niewielkie okienko wewnątrz było uchylone, przez co na bladoróżowych kafelkach utworzyła się niewielka kałuża. W szafce pod umywalką odnalazłam szmatę, po czym rzuciłam ją na podłogę. Upchnęłam ręczniki na niewysokiej szafce, po czym zdjęłam z siebie mokre ubrania, począwszy od przemoczonego płaszcza, a na spodniach i bawełnianej koszulce kończąc. Przetarłam ciało ręcznikiem. Z rozkoszą stwierdziłam, że materiał jest miękki w dotyku i ciepły, zupełnie, ja gdyby ktoś właśnie zdjął go z grzejnika. Włożyłam na siebie suchą, granatową koszulkę, co przyniosło mi niewysłowioną ulgę. Włosy owinęłam ręcznikiem. Było to tylko tymczasowe rozwiązanie. Prędzej czy później Jefferey skończy pracę i siłą rzeczy będę musiała opuścić bar, a na pewno nie zrobię tego w pracowniczej koszulce i z ręcznikiem na głowie.
Rozłożyłam przemoczone ubrania na grzejniku, po czym wróciłam na zaplecze. Pracując tu, natknęłam się na nowiutką suszarkę leżącą w jednym z dziesiątek znajdujących się tu pudeł. Bez dłuższego zastanowienia zabrałam się za przeszukiwanie zaplecza.
W kartonowych pudłach można było znaleźć wszystko, co nie jest związane z prowadzeniem baru. Kije baseballowe, tony papieru ksero, aparat fotograficzny, puszki z farbą, okulary przeciwsłoneczne... wszystko, co w tym miejscu z pewnością nie znajdzie żadnego zastosowania.
Na samym dnie stosu znajdywało się niewielkie, w porównaniu z resztą, pudło. Małe, zniszczone, kartonowe pudełko. Bez namysłu odchyliłam pokrywę. Wewnątrz zastałam mniejsze, czarne, z nadrukowanym zdjęciem chromowanej suszarki. Na twarz napłynął mi wyraz triumfu – zawsze znajdywałam to, czego szukałam. Wzięłam pudełko do ręki. Pod spodem jednak natrafiłam na coś, co zdecydowanie bardziej przykuło moją uwagę. Coś, dzięki czemu zapomniałam, po co przeszukuję zaplecze baru i że mam na sobie jedynie przemoczoną bieliznę i za dużą koszulę. Coś, dzięki czemu moje serce zabiło mocniej. Z głębi pudła uśmiechał się do mnie złoty, wytłaczany napis na oprawianej czerwoną skórą książce. Nie miałam pojęcia, co oznacza, gdyż zapisany był szyfrem.
Odłożyłam suszarkę na bok i pospiesznie wzięłam do ręki wolumin. Z rozkoszą przejechałam palcem po skórzanej okładce – była niezwykle miękka w dotyku. Rogi książki oprawione były czymś, co do złudzenia przypominało szczere złoto. Gdzieniegdzie, niczym gwiazdy na niebie, błyszczały szlachetne kamienie.
Drżącymi dłońmi otworzyłam księgę. Od razu dopadł mnie przyjemny zapach tuszu drukarskiego. Wygląda na to, że przede mną nikt wcześniej jej nie otwierał. Papier, z którego została wykonana, był śnieżnobiały. Znacznie bielszy niż znany mi z książek, które czytam na co dzień. Księga była gruba, chociaż jej ciężar wcale na to nie wskazywał. Zupełnie, jak gdyby była pusta w środku. Tusz, jakim nadrukowane były znaki, przedstawiał tak idealną głębię czerni, iż sprawiała wrażenie wręcz nieosiągalnej. Największą uwagę przyciągał jednak szyfr, jakim zapisana była cała książka. Nie były to z pewnością znane mi na co dzień znaki. Nie były to też symbole chińskie czy japońskie, nie widniały one również na kartach historii żadnej innej cywilizacji, jaka kiedykolwiek istniała. Wiem to, gdyż odszyfrowaniem tych symboli zaprzątam obie głowę już od dłuższego czasu.
Dokładnie tego samego szyfru używała moja bliska znajoma imieniem Jasmine. Stosowała go w sytuacjach, gdy musiała zanotować coś w tajemnicy przede mną. Zapytana odpowiadała zawsze, że ów znaki są jej własnym pomysłem. Jeśli to prawda, to dlaczego, u licha, jej szyfr znajduje się w tak bogato zdobionej księdze? I skąd owa księga wzięła się w kartonowym pudle na zapleczu baru Jeffa?
Z rozmyślań na temat swojego znaleziska wyrwał mnie dźwięk tłuczonego szkła połączonego z gromkim śmiechem dwojga nietrzeźwych mężczyzn. Bez zastanowienia chwyciłam za okładkę książki i wyrwałam kilka stron. Serce głośniej załomotało w piersi na myśl o tym, że zniszczyłam prawdopodobnie bardzo drogi przedmiot. Drżącymi dłońmi złożyłam kartki na pół i umieściłam w torbie, po czym wróciłam do baru.
Jefferey opierał się rękoma o blat, a głowę spuszczoną miał w dół. Z jego włosów skapywał alkohol zmieszany z krwią. Szczątki szmaragdowej butelki walały się po podłodze, kilka odłamków tkwiło również we włosach chłopaka. Dwójka mężczyzn najwyraźniej bawiła się znakomicie, szydząc z mojego sąsiada.
-         Jeff! – jęknęłam, ukrywając się za ścianą.
Chłopak obrócił się na pięcie i ruszył w stronę zaplecza. Kątem oka upewniłam się, czy aby na pewno księga znalazła się z powrotem na swoim miejscu.
-         Co się stało? – spytałam nie kryjąc przerażenia.
Z twarzy Jeffereya skapywały kropelki szkarłatnej krwi. Na jego ustach błądził drwiący uśmiech.
-         Zupełnie nic – odparł nienaturalnie wysokim głosem. – Nie przejmuj się. Jak twoje ubrania? – rzucił wchodząc do łazienki.
Bez skrupułów ruszyłam za nim, zamykając za sobą drzwi.
-         Już prawie wyschły... – odpowiedziałam, przypatrując się, jak blondyn wyciąga odłamki szkła z włosów. – Może ci pomogę? Co się właściwie stało? To ci mężczyźni, tak?
-         Oni są po prostu... – Jeff zawahał się – trochę nietrzeźwi. Nie należy brać sobie tego do serca.
-         Jefferey, oni mogli cię zabić! – krzyknęłam.
O wiele bardziej od incydentu z butelką dziwił mnie fakt, iż Jeff jest skłonny w ogóle ze mną o tym rozmawiać.
-         Jedna mała buteleczka z pewnością nie zrobiłaby mi krzywdy, Lizz. Obawiam się, że mnie nie doceniasz – odparł.
Przez moją twarz przemknął cień uśmiechu.
-         Nie zmienia to jednak faktu, że naruszyli twoje bezpieczeństwo. Na twoim miejscu zadzwoniłabym na policję, pogotowie, a przynajmniej wyprosiłabym tych panów z baru. To, że są nietrzeźwi, nie jest żadną okolicznością łagodzącą. Wręcz przeciwnie! – krzyknęłam.
Wciąż byłam w szoku. Jak Jefferey może pozwolić sobie na takie traktowanie? Czy on nie ma w sobie godności?
W skupieniu przyglądałam się, jak blondyn skrupulatnie wybiera z włosów drobinki szkła. Nie widziałam na jego twarzy żadnego grymasu, żadnego bólu, żadnego niezadowolenia – zupełnie, jak gdyby szkło wbite w skórę nie stanowiło dla niego żadnego dyskomfortu.
-         Obawiam się, że trochę za bardzo dramatyzujesz, moja droga. – Jefferey odrzucił właśnie na bok spory odłamek szmaragdowej butelki. – Założę się, że ani policja, ani wyproszenie owych nieprzyjemnych gości w tej sytuacji niewiele pomoże. Swoją drogą kazanie im wyjść na taki deszcz było by karygodne.
-         Bardziej karygodne niż rzucanie w ciebie butelką? – rzuciłam z ironią, jedną brew ignorancko unosząc w górę.
Nie odpowiedział. Zlew był pełen odłamków zielonego szkła i krwi, która nadal sączyła się z włosów Jeffereya. Chłopak umył ręce i wytarł je ręcznikiem.
-         Radziłbym ci powoli się zbierać – rzucił na odchodnym. – Za pół godziny zamykam bar, i myślę, że pewnie chciałabyś zabrać się ze mną do centrum.
Propozycja Jeffereya spadła na mnie prosto z nieba. Miałam ochotę rzucić się na niego i uściskać z całych sił, szepcząc mu do ucha, że jest moim największym bohaterem.
-         Jasne – odparłam, uśmiechając się szeroko.
Jefferey powrócił do swojej pracy, a ja natomiast postanowiłam jeszcze raz zajrzeć do odkrytej przeze mnie księgi. Wydobywszy ją spośród stosu kartonowych pudeł stwierdziłam, że wyrwanie z niej tych kilkunastu stron było poważnym błędem. Okładka nie leżała już tak płasko jak kiedyś, a brzeg nie był już taki gładki. Serce podskoczyło mi do gardła, kiedy pomyślałam o konsekwencjach mego czynu. Starannie wepchnęłam wolumin do kartonowego pudła, szczelnie je za sobą zamykając.
Ubrania były już niemalże zupełnie suche, mogłam więc bez przeszkód ponownie je założyć. Wysuszyłam włosy, po czym związałam je w koński ogon. Doprowadziwszy się do względnego stanu używalności, chwyciłam torbę i opuściłam zaplecze.
Bar zupełnie opustoszał. Wiatr nadal gwizdał gdzieś w odmętach wentylacji. Rozbite szkło zniknęło z drewnianej podłogi. Jefferey przecierał właśnie brudne stoliki. Wokół jego głowy, niczym śnieżnobiały wąż, wił się bandaż.
-         Jeff... – zaczęłam, opierając się o ladę. – Możesz mi coś powiedzieć?
-         Jasne – odparł chłopak, ani na moment nie przerywając swojej pracy. 
Nabrałam do płuc przesiąkniętego wilgocią powietrza.
-         Interesujesz się może... szyframi?
Chłopak obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem.
-         Skąd to pytanie, Elisabeth? – spytał blondyn.
Serce zabiło mi mocniej.
-         Natknęłam się kiedyś na dość dziwny szyfr. Jego tłumaczenia nie mogłam znaleźć ani w Internecie, ani w żadnej książce, a uwierz mi, że przeszukałam ich setki. Myślałam może, że ty będziesz mógł mi pomóc – wytłumaczyłam.
-         A na jakiej podstawie sądzisz, że mógłbym coś wiedzieć o tym twoim szyfrze? – Jeff wyprostował się, ściskając wilgotną szmatkę w dłoni. Kropelki brudnej wody pociekły po jego nadgarstku i cicho opadły na podłogę.
-         Widziałam go w jednej z książek na zapleczu – odparłam bez namysłu.
Bałam się, że w miarę przyjemna atmosfera pryśnie, niczym mydlana bańka. Bałam się, że twarz Jeffereya zmieni nagle wyraz z obojętnej na wściekłą. Myliłam się. Chłopak nadal ściskał w ręku szmatkę, biodrem opierając się o drewniany stolik.
-         Bardzo możliwe. Fabian przywozi mi setki różnych dziwnych książek. Zazwyczaj nie mam czasu ich przejrzeć – wytłumaczył, a na jego ustach wciąż malował się delikatny uśmiech.
-         Czyli nic ci o nim nie wiadomo? – dociekałam.
-         Zupełnie nic – odparł ciepło. – Nie wiem nawet, którą książkę masz na myśli.
Jefferey przeniósł się za ladę, gdzie wystukał coś w kasie fiskalnej i zamknął drzwi od zaplecza. Klucz otwierający tyły baru bezceremonialnie zawiesił na gwoździu wystającym zza szafki.
-         Gotowa? – spytał, zarzucając na ramię granatowy plecak.
Nieznacznie pokiwałam głową i ruszyłam za Jeffereyem, wciąż nie mogąc uświadomić sobie tego, co mi powiedział. Jak to możliwe, że miał w swoim posiadaniu coś tak cennego i nawet nie zdawał sobie z tego sprawy? Co prawda nie mam informacji na temat wartości książki, ale za samo złoto, szlachetne kamienie i skórę, w którą została oprawiona, można by zapłacić tysiące dolarów.
Wnętrze samochodu Jeffa było zaskakująco ciepłe – cieplejsze niż świat zewnętrzny, cieplejsze nawet niż wnętrze baru.
Całą drogę przebyliśmy w milczeniu. Jefferey nigdy nie zaczynał rozmowy sam i ja również nie miałam siły, aby zamienić z nim chociażby kilka słów. Zdecydowanie bardziej niż konwersacja z Jeffem interesowała mnie tajemnicza księga znaleziona wśród rupieci. Jestem pewna, że napisana była szyfrem Jassmine. Skąd się tam wziął? Skoro Jefferey nie ma na ten temat żadnych informacji, może będzie miał je Fabian?
Fabian jest przyjacielem rodziny Brownesów. Pracuje w Instytucie Badawczym, na oddziale farmaceutycznym. Przez całe tygodnie podróżuje po świecie w poszukiwaniu nowych gatunków roślin, z których naukowcy usiłują stworzyć coraz to doskonalsze rodzaje lekarstw. Mimo to Fabian w żaden sposób nie przypomina naukowca i do podróżnika również mu daleko. Często można go spotkać w towarzystwie Brownesów, na przykład podczas gry w baseball lub wspólnych spacerów czy zakupów. W odniesieniu do innych jest bardzo sympatyczny, przez co nie sposób jest go nie lubić.
Ale co Fabian może wiedzieć o szyfrze Jasmine? Czy kiedykolwiek ze sobą rozmawiali? Jestem prawie pewna, że nie.
Pogrążona w przemyśleniach wyjrzałam na zewnątrz. Świat sprawiał wrażenie przepełnionego rozpaczą. Z gałęzi drzew, niczym gorzkie łzy, skapywały krople deszczu. Szare chmury okrywały miasto puchową kołdrą. Zmęczone Tastentoon było pogrążone we śnie – trudnym, niespokojnym śnie, pełnym płaczu i bólu, z którego każdy najdrobniejszy hałas mógłby je wybudzić, wszczynając kolejną burzę, jeszcze bardziej przerażającą.
Nagle z rozmyślań wyrwał mnie niski, wyprany z jakichkolwiek uczuć głos.
-         Ciekaw jestem, co o tak późnej porze i w taką pogodę robiłaś tak daleko od domu? – Jefferey przez cały czas wpatrywał się w pogrążoną w mroku jezdnię, jego wzrok jednak zdawał się być nieobecny.
-         Odwiedzałam ojca – odparłam, chowając zmarznięte dłonie w odmętach rękawów.
-         Twój ojciec nie żyje od ponad dziesięciu lat, Lizz – poinformował mnie Jeff.
Rzuciłam chłopakowi karcące spojrzenie, jednak on nawet tego nie zauważył. Rozumiem, że nie często rozmawia z kimkolwiek, ale żeby być aż tak nietaktownym? Oczywiście, że mój ojciec nie żyje, wiem o tym doskonale. Mimo to jest jeszcze na świecie miejsce, w którym mogę się z nim spotykać. Cmentarz znajduje się na wzgórzu, na obrzeżach Tastentoon. Mimo sześciu kilometrów dzielących go od mojego domu, bywam tam niemalże w każdy weekend. Podobnie jak dziś.
Boczenie się na innych nie leżało w mojej naturze, jednakże nie miałam w tym momencie ochoty na prowadzenie dalszej konwersacji z Jeffem. Oparłam policzek o chłodną szybę samochodu i wpatrywałam się w otaczającą nas ciemność. Mrok z każdą chwilą stawał się coraz bardziej przytłaczający. Miałam ochotę pogrążyć się we śnie – zupełnie tak, jak całe miasto. Błoga, refleksyjna cisza objęła wszystkich, ja jedynie, z dala od wszystkiego, tkwiłam pośród setek myśli na nocnej pustyni.

* * *

Pośród wszechobecnej ciszy, która niczym mgła otuliła cały budynek, nawet szczęk kluczy w zamku był w stanie przyprawić o zawał serca.
Powietrze w niewielkim mieszkaniu przesycone było zapachem stopionego sera. W wejściu walała się para ubłoconych, wysokich butów, a zza szafy wystawał przemoczony do cna parasol, z którego raz po raz skapywały kropelki wody.
Bez zastanowienia zapaliłam światło. Moim oczom ukazał się znajomy obraz pokoju w kolorze ciemnej purpury. Pod jedną ze ścian mieścił się regał wypełniony po brzegi setkami książek. W głębi pomieszczenia mieścił się aneks kuchenny z wysokim, jasnobłękitnym barem i pasującymi do niego krzesłami wykończonymi skórą.
Pod dużym, balkonowym oknem mieściła się biała kanapa okryta bordową narzutą. Przed owym meblem stał niewysoki, drewniany stolik, na którym spoczywało charakterystyczne, płaskie pudełko i puszka coli.
Zdjąwszy z siebie płaszcz, torbę i buty, rzuciłam się na kanapę, po czym uniosłam wieko pudełka. Przepyszna woń sera uderzyła mnie ze zdwojoną siłą. Wewnątrz znajdywały się cztery kawałki małej margheritty. Na spodzie pokrywy czarnym markerem wypisano kilka słów:

Smacznego!
Pieniądze na lodówce,
wracam jutro wieczorem.

Bez skrupułów odgryzłam spory kęs chłodnej już pizzy, po czym rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było to miejsce, gdzie cisza osiągała swoją głębię, stając się wręcz niemożliwą do wytrzymania. To tu również ciemność stawała się tak wszechogarniająca, że aż zdawała się odbierać światu całą radość, miłość i jasność, zostawiając po sobie jedynie niczym niezmąconą czerń. I to właśnie tutaj tęsknota za ukochaną osobą sięgała zenitu, doprowadzając zbłąkaną duszę do szaleństwa.
Jednym tchem opróżniłam puszkę coli, po czym cisnęłam ją w kąt. Chwyciwszy torbę, udałam się do swojej sypialni, z hukiem zamykając za sobą drzwi. Niewielkie, ciemnoliliowe pomieszczenie było jedynym miejscem, w którym znajdywałam ucieczkę przed resztą świata.
Zapaliwszy lampę usiadłam przy biurku i otworzyłam gruby, wysłużony zeszyt. Po obdrapanej okładce nie sposób było domyśleć się, co mogła przedstawiać w czasach swojej świetności. W centrum pierwszej strony naklejona była koperta wypisana starannym, pochyłym pismem. Napis na papierze głosił:

Dla Elisabeth:
Tu kryje się prawda.
Otwórz kopertę, kiedy będziesz poszukiwać odpowiedzi.

Przesunęłam dłonią po pergaminie, uśmiechając się do własnych wspomnień. Kopertę dostałam od swojego ojca. Zabronił mi jednak otwierać ją aż do czasu, kiedy uznam to za konieczne. Mimo, iż do zawsze zżerała mnie ciekawość, postanowiłam usłuchać jego prośby. Ponad dziesięć lat minęło od jego śmierci, ja jednak nadal nie rozumiem, co mógł mieć na myśli. Tu kryje się prawda... Co to mogło znaczyć?
Ojca pamiętam jako pogodnego, roześmianego mężczyznę z kołonotatnikiem w ręku i ołówkiem wystającym zza ucha. Był dziennikarzem śledczym. Wielu twierdziło, że jest najlepszy w swoim fachu. Często pomagał detektywom w rozwikływaniu zagadek, zwykle z fantastycznymi efektami. Niemożliwym byłoby zliczenie przestępców, których z jego pomocą posłano za kratki. Zawsze powtarzał, że prawda jest najważniejsza. Naprawdę wiele mu zawdzięczam. To on nauczył mnie wszystkiego. Jemu mogę dziękować za umiejętność pisania, czytania i rysowania, on także uczył mnie śpiewu i gry na gitarze. On również przekazał mi zdolność bycia człowiekiem dobrym, prawym, kulturalnym i wrażliwym na cudzą krzywdę, a także odważnym, wytrwałym i silnym. I to po nim właśnie odziedziczyłam spryt, upór, mądrość i dociekliwość, które dają o sobie znać za każdym razem, kiedy zza rogu dojrzę rąbek tajemnicy. Mama zawsze powtarza, że jestem podobna do ojca. Mam nadzieję, że jej słowa są szczere – niczego w życiu nie pragnę tak bardzo, jak być chociaż w połowie taka, jak on.
Wspomnienie zmarłego sprawiło, że łzy popłynęły mi z oczu. Szybko otarłam je rękawem, po czym przekręciłam stronę w zeszycie.
Następna kartka została pokryta wskazówką mojego ojca na temat owej zagadki, którą dał mi niemalże przed samą śmiercią. Był to artykuł z miejskiej gazety mówiący o tajemniczym wypadku pewnego mężczyzny. Incydent miał miejsce w centrum miasta w godzinach szczytowych. Jegomość spacerował ścieżką w parku, kiedy nagle podbiegło do niego dwoje innych. Coś błysnęło, coś huknęło i cała trójka rozpłynęła się w powietrzu. Naoczni świadkowie twierdzą, iż całe zajście nie trwało dłużej niż trzy sekundy. Porwanym był niejaki Raphael McAllen, tudzież brat mojego nauczyciela od historii. Na miejscu wypadku znaleziono świstek papieru, który jakimś cudem trafił w ręce mojego ojca, a on przekazał go mnie. Urywek kartki zawierał fragment tekstu zapisanego znajomym szyfrem.
Kolejna strona ukazywała daremne próby odszyfrowania tajemniczych znaków. Udało mi się wyróżnić dokładnie 25 różnych symboli, nie jestem jednak w stanie określić, co każdy z nich oznacza.
Intuicja zawsze podpowiadała mi, że za tym szyfrem kryje się znacznie więcej, niż może się z pozoru wydawać. Fakt, że nie figuruje on w żadnym znanym mi źródle informacji skłania do zastanowienia. Kto i w jakim celu go wymyślił? Skąd zna go Jasmine? Dlaczego znalazł się w rękach Jeffereya? I jaki związek z nimi ma tajemnicze porwanie sprzed ponad 11 lat?
Dalszą część zeszytu stanowiły jedynie puste kartki. Pożółkłe, wyblakłe strony, które za wszelką cenę musiałam wypełnić odpowiedziami na pytania, które długim warkoczem ciągną się za mną już od wielu lat.
Odnalazłam torbę, po czym wyciągnęłam z niej plik pomiętych, wilgotnych kartek wyrwanych z grubej księgi. Znaki, jakie zostały na nich wydrukowane, bez wątpienia były tymi samymi, z których odszyfrowaniem borykałam się od dłuższego czasu. Wpatrywałam się w strony z chorą zawziętością, jakby w nadziei, że uda mi się odkryć znaczenie symboli. Moje próby okazały się jednak daremne.
Złożyłam kartki na pół, po czym umieściłam między stronami zeszytu, odkładając zniszczony brulion na półkę.
-         Gdziekolwiek jesteś, tato, pewnie masz ze mnie niezły ubaw – mruknęłam z ironią, wznosząc oczy ku niebu. – Tobie na pewno już dawno udałoby się rozgryźć ten szyfr. Zawsze wszystko wiedziałeś! Zawsze! Więc teraz, błagam, powiedz mi, co takiego przeoczyłam?
Przed oczyma stanął mi obraz roześmianej twarzy ojca. Słyszałam jego ciepły głos, niemalże czułam dotyk jego silnej dłoni na ramieniu...
Głuche uderzenie dochodzące z głębi korytarza wyrwało mnie ze stanu rozmarzenia. Bez zastanowienia wyszłam z sypialni, aby sprawdzić, co wywołało owy tajemniczy dźwięk, nie zadając sobie nawet trudu, aby zapalić światło. Zarówno parasol, jak i para butów znajdywały się dokładnie tam, gdzie je zastałam. W lustrzanej obudowie szafy odbijał się blask księżyca, rzucając mglistą poświatę na całe pomieszczenie. Stara, zgarbiona postać obserwowała moje poczynania z ram obrazu.
W pewnym momencie usłyszałam za sobą kolejny dźwięk. Były to kroki – tak ciche, że dosłyszenie ich graniczyło z cudem. Mimo wszystko zachowałam spokój – nie miałam najmniejszej wątpliwości kto, a raczej co stoi w tym momencie dokładnie za mną, przyglądając mi się z zaciekawieniem i śmiejąc się w duszy.
-         Czy ty naprawdę całe życie musisz mnie straszyć?! – ryknęłam, odwracając się gwałtownie.
Przez twarz zielonookiej kotki przemknął wyraz satysfakcji. Jej śnieżnobiały, puszysty ogon falował w otaczającym nas mroku, niemalże płonąc w blasku księżyca. Zwierzę zdawało się niczym gwiazda emanować własnym światłem.
Ciche, wyraziste miauknięcie uznałam za odpowiedź na moje pytanie. Kotka zatoczyła szerokie koło, po czym powróciła na swoje posłanie. Dam głowę, że kiedy odchodziła, usłyszałam cichy, szyderczy chichot.
Idąc w ślady kotki również wróciłam do swojej sypialni. Mała wskazówka zegara wolnym krokiem zbliżała się do szczytowej godziny. Wziąwszy długą, odprężającą kąpiel, wsunęłam się pod puchową kołdrę. Usiłowałam zasnąć, jednak setka myśli kłębiąca się w odmętach mojej podświadomości spędzała mi sen z powiek. Wiedziałam, że muszę odnaleźć prawdę. Czułam to całą sobą. Pragnęłam ją odnaleźć, dotknąć jej i poczuć jej smak. To perwersyjne pragnienie znalezienia odpowiedzi nie pozwalało mi skupić się na niczym innym aniżeli właśnie na owej tajemnicy.
-         Tato – zaczęłam cicho. Mój głos odbił się echem od ścian pokoju. – Pomóż mi. Nie wiem, co mam robić. Nie mam pojęcia, od czego zacząć. Wiem, że jestem na dobrej drodze. Wiem, że jestem na tropie tej tajemnicy, którą tak bardzo pragnąłeś, abym rozwikłała. Czuję to. Jednak potrzebuję twojej pomocy, gdyż sama nie daję sobie rady. Co mam zrobić? Gdzie ukryta jest prawda?
Odpowiedziała mi jedynie głucha cisza. Przywykłam do tego. Przypadkowy obserwator z pewnością stwierdziłby, że mam nie po kolei w głowie. Stwierdziłby, że rozmawiam ze sobą, co oczywiście nie jest prawdą. Rozmawiam z ojcem. Ludzie tego nie rozumieją, ja jednak wiem doskonale, że on zawsze z chęcią mnie wysłucha. Mimo, iż nie ma go już wśród ludzi, czuję, że jest blisko mnie. Czuję, że gdziekolwiek jest, opiekuje się mną, tak jak dobry ojciec powinien sprawować pieczę nad swoim dzieckiem. A ja, jako dobra córka, nigdy nie sprzeciwiam się jego woli.
Księżycowa poświata naznaczyła mój pokój jasnymi smugami światła. Zza okna dał się słyszeć szum wiatru i szelest liści między gałęziami drzew. Miasto pogrążone było w błogim śnie, podczas gdy moja zbłąkana dusza toczyła bój z nieodpartym pragnieniem poznania prawdy.

2 komentarze:

  1. Super piszesz! :3 Opowiadanie bardzo mnie wciągnęło, a zwłaszcza ta tajemnica! Postać Jeffery'ego bardzo mnie zainteresowała ;D. Jestem ciekawa, co dalej się wydarzy i jaka jest ta cała PRAWDA oraz o co chodzi z tym szyfrem <3. Zapraszam również na mojego bloga i zachęcam do komentowania oraz dodawania do obserwatorów ;3 http://put-forehead-world.blogspot.com/
    Ps. Pozdrawiam i weny życzę ;* ^^

    OdpowiedzUsuń